W sierpniu 1914 r. wszystko wskazywało na to, że plan Schlieffena się powiedzie i Niemcy pokonają Francję w kilka tygodni. Cesarskie wojska niepowstrzymanie parły do przodu, kierując się na Paryż. Alianckie oddziały cofały się, z trudem stawiając czoła przeważającemu liczebnie wrogowi. Bohaterskim epizodem tego odwrotu była bitwa pod Mons stoczona przez Brytyjski Korpus Ekspedycyjny. Jej wynik był tak zdumiewający, że tłumaczono go cudem i interwencją sił nadprzyrodzonych...
22 sierpnia po porażkach i odwrocie oddziałów francuskich stało się jasne, że jedyną siłą mogącą na pewien czas zatrzymać Niemców na północnym odcinku frontu jest Brytyjski Korpus Ekspedycyjny. Mimo przygniatającej przewagi liczebnej wroga (400 000 Niemców wobec 80 000 Brytyjczyków) generał John French obiecał utrzymać pozycje przez 24 godziny, dając Francuzom czas na przegrupowanie się i dopiero później rozpocząć odwrót. W ten sposób zamierzano nie dopuścić do powstania wyrwy we froncie. Rankiem następnego dnia, 23 sierpnia 1914 r., cała potęga armii generała Alexandra von Klucka runęła na siły Korpusu Ekspedycyjnego. Brytyjczycy jednak wytrzymali uderzenie przeważających sił wroga. Przez długi czas bronili się zaciekle, odpierając jeden atak za drugim. Dopiero po południu rozpoczęli odwrót na wieść, że francuska armia cofnęła się tak bardzo, że odsłoniła ich skrzydło. Za cenę 1600 żołnierzy Korpus Ekspedycyjny dał alianckim dowódcom to, co było im najbardziej potrzebne – czas na uporządkowanie i przegrupowanie wojsk. Dla Niemców bitwa pod Mons była jak zimny prysznic. Dotąd dość łatwo odnosili zwycięstwa w tej wojnie, teraz okazali się bezradni wobec twardej obrony, a w bezskutecznych atakach stracili ponad 5000 ludzi.
29 września 1914 r. w londyńskiej gazecie „Evening News” pojawiło się krótkie opowiadanie Arthura Machena zatytułowane „Łucznicy” („The Bowmen”). Machen, zainteresowany okultyzmem i zjawiskami paranormalnymi autor opowieści fantastycznych, opisał w nim swoją niezwykłą wizję starcia pod Mons (nazwa ta nie jest wprost wymieniona, ale jasne jest, że chodzi o tę właśnie bitwę), przedstawioną tak, jakby opowiedział mu ją jeden z walczących tam żołnierzy. Przypatrzmy się tej historii.
„W tym samym momencie zobaczyli ze swoich okopów, jak ogromne tłumy ruszają na ich linie”. Niewielki brytyjski oddział szykuje się na atak Niemców, nie mając już nadziei na zwycięstwo, ale chcąc walczyć do końca. „Martwe ciała w szarych mundurach leżały kompaniami i batalionami, ale inni ciągle nadchodzili (...)”. Mimo strat, Niemcy prą do przodu i jest pewne, że wkrótce zaleją brytyjską redutę. Jeden z żołnierzy nagle przypomina sobie... dziwaczną wegetariańską restaurację w Londynie. „Na wszystkich talerzach w tej restauracji namalowana była na niebiesko postać świętego Jerzego z mottem: Adsit Anglis Sanctus Georgius – Święty Jerzy, wspomóż Anglików”. Żołnierz uczył się kiedyś łaciny i rozumie znaczenie tych słów. Strzelając do nadchodzących wrogów wypowiada je, dodając sobie otuchy. I wtedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy. „Kiedy uczony łacinnik wypowiedział swoją inwokację, poczuł, że coś pomiędzy dreszczem a elektrycznym wstrząsem przeniknęło jego ciało. Ryk bitwy zamarł w jego uszach, stając się delikatnym pomrukiem; zamiast tego, jak mówi, usłyszał wielki głos i okrzyk głośniejszy od uderzenia gromu: ‘Szyk, szyk, ustawić szyk!’ (...) Słyszał, albo wydawało mu się, że słyszał, tysiące głosów krzyczących: ‘Święty Jerzy! Święty Jerzy!’”. Inni zdają się nie słyszeć tych odgłosów. Docierają one tylko do tego jednego żołnierza, który teraz widzi przed brytyjskimi okopami linię dziwnych,
niewyraźnych postaci. „’Święty Jerzy! Długi łuk, mocny łuk! Rycerzu Niebios, wspomóż nas!’ I kiedy żołnierz usłyszał te głosy, zobaczył przed sobą, przy okopie, długą linię kształtów otoczonych poświatą. Przypominały ludzi, którzy naciągali łuki i, kiedy rozległ się kolejny okrzyk, chmura ich strzał poleciała, śpiewając w powietrzu, w kierunku tłumu Niemców.” Widmowi łucznicy wystrzeliwują swe pociski, masakrując atakujących. „(...) ludzie w szarych mundurach padali tysiącami. Anglicy słyszeli gardłowe krzyki niemieckich oficerów, trzask ich rewolwerów gdy strzelali do nieposłusznych; i ciągle jeden szereg za drugim walił się na ziemię. (...) Śpiewające strzały leciały tak szybko i gęsto, że aż pociemniało od nich powietrze; barbarzyńska horda topniała przed nimi.” Pozostali brytyjscy żołnierze nie dostrzegają zjaw z łukami, ale widzą, jak Niemcy padają pokotem, a ich atak się załamuje. Natarcie zostaje odparte i zwycięscy Brytyjczycy mogą rozpocząć bezpieczny odwrót. Wynik bitwy jest wielkim zaskoczeniem. „W Niemczech, kraju rządzonym naukowymi przesłankami, Wielki Sztab Generalny uznał, że godni pogardy Anglicy musieli użyć pocisków zawierających nieznany gaz o trujących właściwościach, bo na ciałach martwych niemieckich żołnierzy nie było żadnych widocznych ran.” I tylko znający łacinę żołnierz wie, że to „święty Jerzy sprowadził swych łuczników spod Agincourt na pomoc Anglikom”.
Opowiadanie Machena zrobiło furorę w Wielkiej Brytanii, przez kilka miesięcy drukowano je na nowo w różnych gazetach. Historia o tajemniczych łucznikach tak pobudziła wyobraźnię i patriotyczne uczucia, że wielu ludzi zaczęło w nią naprawdę wierzyć. Ku swemu zdumieniu, Machen otrzymywał od czytelników prośby, aby ujawnił źródło, z którego dowiedział się o „prawdziwym” przebiegu bitwy. Choć było oczywiście wielu sceptyków, opinia publiczna generalnie uwierzyła w fantastyczną wizję z opowiadania. Część duchownych twierdziła, że naprawdę sam Bóg i święty Jerzy wsparli Brytyjczyków, a autor opowieści miał widzenie tego, co zdarzyło się pod Mons. W różnych czasopismach zajmujących się okultyzmem i zjawiskami nadprzyrodzonymi pojawiały się pseudonaukowe analizy wydarzeń pod Mons. Arthur Machen, mocno skonfundowany zamieszaniem, jakie niechcący wywołał swoim tekstem, zaczął zaprzeczać jego prawdziwości. We wstępie dodawanym do kolejnych wydań „Łuczników” autor wyraźnie zaznaczał, że wymyślił całą historię o odsieczy zjaw dla brytyjskich żołnierzy i że nie ma żadnych dowodów, że coś takiego miało miejsce pod Mons.
Na nic jednak zdały się tłumaczenia Machena. Popularność historii o nadprzyrodzonej pomocy dla walczących pod Mons wcale nie malała. Wręcz przeciwnie – ponad pół roku po wydaniu „Łuczników”, w kwietniu 1915 r. w czasopiśmie „Spiritualist” pojawił się tekst, w którym wymieniano, powołując się na relacje anonimowych uczestników starcia, różne wizje cudownej odsieczy.
Kraj ogarnął pewien rodzaj patriotyczno-mistycznej histerii. Opowiadanie „Łucznicy” oraz rzekome wspomnienia żołnierzy ze „Spiritualist” zapoczątkowały powstanie dziesiątków plotek i legend, coraz bardziej niesamowitych i wyolbrzymionych. Po Wielkiej Brytanii krążyły przekazywane ustnie i drukowane w prasie opowieści o cudzie, który uratował Korpus Ekspedycyjny. Pojawiały się w nich już nie tylko duchy łuczników, ale też kawalerzyści-widma, obłoki otaczające okopy i uniemożliwiające wrogom atak oraz przede wszystkim anioły. Według różnych wersji świetliste, skrzydlate istoty osłaniały Brytyjczyków przed ogniem Niemców podczas odwrotu, bądź z ognistymi mieczami w dłoniach pojawiały się na niebie, zmuszając wrogów do ucieczki.
„Anioły spod Mons” stały się szybko najbardziej popularną wersją legendy. Odegrała ona sporą rolę w podniesieniu morale żołnierzy i społeczeństwa. Pokazywano, że alianci walczą w słusznej sprawie, skoro sam Bóg staje po ich stronie, zsyłając na pomoc niebiańskich wojowników. Wielu ludziom nietrudno było w to uwierzyć – po niedawnych doniesieniach o przypadkach barbarzyństwa Niemców (mordowanie jeńców oraz belgijskich cywilów, w tym kobiet i dzieci) faktycznie uważali, że Bóg wesprze aliantów w walce z przeciwnikiem będącym istnym wcieleniem zła. Popularność historii o interwencji sił nadprzyrodzonych pod Mons okazała się bardzo trwała. Arthur Machen, pisząc swoich „Łuczników” nie wiedział nawet, że przyczyni się do powstania jednego z narodowych mitów Wielkiej Brytanii...
Zastanówmy się teraz nad wytłumaczeniem dziwnych zjawisk mających rzekomo miejsce pod Mons. Przez lata powstało wiele teorii, które miały dać jakieś racjonalne wyjaśnienie historii o cudownej odsieczy. Przede wszystkim zwróćmy uwagę na to, co mówili brytyjscy żołnierze walczący w tej bitwie. Relacje ze „Spiritualist” dokładnie opisują pojawienie się aniołów, ale są anonimowe, co podważa ich wiarygodność. Zaś prawdziwe wspomnienia wyglądają nieco inaczej. Wielu Brytyjczyków z Korpusu Ekspedycyjnego mówiło, że pod Mons czuli jakiś dziwny zapał i uniesienie, „poczucie niezwyciężoności”, siłę, która kazała im trwać na pozycjach i walczyć. Można to w pewien sposób wytłumaczyć. U doświadczonych, zawodowych żołnierzy o wysokim morale, a tacy właśnie tworzyli Korpus, podczas walki ze znacznie przeważającym wrogiem może nastąpić wzrost determinacji, chęci, by chociaż drogo sprzedać skórę, jeśli nie da się zwyciężyć. Mamy więc desperacką odwagę, napełniającą żołnierzy poczuciem siły. Ale gdzie tu anioły? No właśnie. Żaden uczestnik bitwy nie wspomina ani o łucznikach ani o aniołach z ognistymi mieczami przychodzących z pomocą brytyjskim wojskom. „Anioły” są w rzeczywistości wymienione tylko raz – i nie jest to bynajmniej wizja podnosząca na duchu. Kapitan dragonów Obson mówił, że podczas starcia z niemiecką kawalerią ciemne chmury na niebie przypominały mu kształtami groźne „anioły ciemności”.
Jeśli więc jakiś żołnierz widział anioły czy inne zjawy (i nie wspomniał o nich po bitwie), to wytłumaczenie nasuwa się samo – były to chmury lub kłęby dymu po ostrzale artylerii, które przybrały akurat określone kształty. Poza tym stres i wyczerpanie długotrwałą walką mogły wywołać halucynacje. Podczas Wielkiej Wojny żołnierze często twierdzili, że widzieli jakieś tajemnicze postaci. Francuzi wspominali o Joannie d’Arc, Brytyjczycy i Amerykanie o „człowieku w bieli” uzdrawiającym rannych. Wszystko to tłumaczono właśnie warunkami atmosferycznymi i złudzeniami oraz autosugestią zmęczonych, spanikowanych czy ogarniętych bojowym zapałem żołnierzy.
Dokładne badania tajemnicy „aniołów spod Mons” prowadzone przez Society for Psychical Research w 1915 r. udowodniły, że nie istnieją żadne wiarygodne przekazy z pierwszej ręki, które potwierdzałyby zaistnienie na polu walki paranormalnych zjawisk. Anonimowym relacjom w gazetach nie dano wiary, a prawie wszyscy żołnierze, którzy zaklinali się, że widzieli anioły i pisali o tym do redakcji różnych czasopism, w 1914 r. nie byli nawet pod Mons.
Jak więc powstała ta historia? Duchy łuczników z wojny stuletniej narodziły się w wyobraźni Arthura Machena, ale skąd wzięły się znacznie popularniejsze anioły, o których praktycznie nie wspominają uczestnicy bitwy? Wszystko wskazuje na to, że były po prostu kolejną, „ulepszoną” wersją opowieści o łucznikach, wymyśloną przez kogoś w Wielkiej Brytanii. Nie jest do końca pewne, czy powstanie tej legendy było zupełnie spontaniczne. Jak w przypadku większości niewyjaśnionych zdarzeń, pojawiają się teorie spiskowe… Nie można wykluczyć, że „anioły z Mons” to wytwór propagandy brytyjskiego sztabu – ktoś po przeczytaniu opowiadania Machena wpadł na pomysł dodatkowego udramatyzowania przedstawionych tam wydarzeń i rozpropagowania wieści o nich w kraju w celu podniesienia morale. W takim razie rzekome relacje żołnierzy w „Spiritualist” mogły być taką właśnie celową mistyfikacją.
Bez względu na to, czy opowieść o aniołach powstała spontanicznie, czy też stworzono ją na użytek propagandy, pozostaje nam jedno pytanie – jak Brytyjczycy byli w stanie odeprzeć atak wroga mającego tak wielką przewagę liczebną? Czy bez pomocy ze strony sił nadnaturalnych byłoby to w ogóle możliwe? Odpowiedź jest, z czego nie zdawała sobie sprawy większość brytyjskiej opinii publicznej w 1914 r., twierdząca. Analizując sytuację i siły obu stron dochodzi się do wniosku, że nie potrzeba było cudu, a brytyjskie oddziały nie były wcale skazane na porażkę. Otóż liczebność to nie wszystko. Niemiecka armia była ogromna, ale oparta na poborze, brytyjska mała, ale zawodowa. Cesarskie wojska rzucone do ataku pod Mons w dużej mierze składały się z rekrutów, którzy przeszli jedynie podstawowe szkolenie i nigdy wcześniej nie brali udziału w walce. Naprzeciw nich stanęły siły będące w porównaniu z armiami innych mocarstw europejskich „rapierem wśród kos”, jak to określił historyk wojskowości Basil Lidell Hart. Brytyjscy żołnierze byli zawodowcami – od dawna służącymi na ochotnika w armii, doskonale wyszkolonymi, o świetnym morale. Znaczna część miała duże doświadczenie wyniesione z licznych wojen kolonialnych. Bitwa pod Mons była zderzeniem dwóch zupełnie różnych sposobów walki. Niemcy stawiali na zmasowany atak piechoty, strzelającej do przeciwnika w biegu, bez celowania, a następnie szybko przechodzącej do walki wręcz na bagnety. 23 sierpnia 1914 r. czekało ich spotkanie z najlepszymi strzelcami Europy, wytrenowanymi w prowadzeniu precyzyjnego ognia do pojedynczych celów. Niemieccy żołnierze nacierający przez pola w równych szeregach byli dla Brytyjczyków jak ruchome cele na strzelnicy. Atakujący padali pokotem pod ogniem z bardzo celnych i szybkostrzelnych karabinów Lee-Enfield, umożliwiających oddanie kilkunastu strzałów na minutę. Intensywność ostrzału brytyjskiej piechoty była tak duża, że Niemcy sądzili, iż Korpus Ekspedycyjny dysponuje ogromną ilością karabinów maszynowych, które teraz skoncentrowano w jednym miejscu (w rzeczywistości Brytyjczycy mieli znacznie mniej ckm-ów niż ich przeciwnicy!). Lepsze wyszkolenie i większe doświadczenie brytyjskich żołnierzy zniwelowało przewagę liczebną wroga, pozwoliło powstrzymać go i zadać mu duże straty.
Historia o „aniołach spod Mons” to jedna z najbardziej znanych legend z czasów I wojny światowej. Jednak cała fascynująca aura tajemniczości otaczająca wydarzenia z 23 sierpnia 1914 r. znika, gdy analizuje się suche fakty. Brytyjczyków ocaliły nie duchy ani boska interwencja, ale czas spędzony na szkoleniach oraz dobra konstrukcja zamków w karabinach Lee-Enfield...
Źródło: gildia miłośników fantastyki
http://www.fantasy.d...r=2468&strona=1