Pod koniec wojny niemiecki marynarz okrętu podwodnego ginął już po 4 miesiącach. Mimo to nie brakowało ochotników, by służyć na „żelaznej trumnie”.
Wie pan, jak śmierdzi wnętrze U-Boota? Olej, ropa, farba, pleśń i mocz. Pod wodą się tego nie czuje. Dopiero po wynurzeniu. Świeże powietrze upaja. Nigdzie nie czuje się tak smaku powietrza jak tam, tuż po wyjściu okrętu podwodnego na powierzchnię” – opowiadał Otto Kretschmer w biografii „Wilk na Atlantyku” napisanej przez Terence’a Robertsona. Jako dowódca U-99 Kretschmer zatopił najwięcej alianckich statków, a po wojnie został szefem sztabu dowództwa NATO strzegącego bałtyckich cieśnin.
Smród towarzyszył marynarzom U-Bootów na każdym kroku. Unosił się w oparach ropy napędzającej silniki Diesla. Wychodził z worków gnijących kartofli, które zalegały na całym pokładzie, zalatywał z wąskich „zawsze ciepłych” koi, w których marynarze zmieniali się co sześć godzin w ten sposób, że gdy jeden szedł na wachtę, drugi kładł się na jego miejsce. Odór ulatniał się też z wiader, które pod wodą służyły za klozety, a także wtedy, gdy zebrany w nich – jak to określali marynarze – „miodek” był po wynurzeniu transportowany do włazu. Do tego dochodziły trujące opary chloru, które w razie uszkodzenia okrętu bombami głębinowymi często ulatniały się z akumulatorów napędu elektrycznego.
Niemieccy inżynierowie, którzy od połowy lat 30. projektowali przyszłą U-Boot Waffe (czyli podwodną broń), położyli nacisk nie na wygodę załogi, ale osiągi okrętu: zasięg, uzbrojenie, głębokość, na jaką mógł zejść, i szybkość zanurzania. Efekt? U-Booty typu VIIc (należało do niego 568 z 1171 zwodowanych podczas II wojny światowej niemieckich okrętów podwodnych) na głębokość 100 metrów schodziły w zaledwie 30 sekund, po kolejnych 20 s były już na 200 m, a gdy uciekały przed atakiem aliantów, zdarzało im się zanurkować nawet na 300 m. Do tego nie był zdolny żaden ówczesny amerykański czy brytyjski okręt podwodny.
Jednak warunki sanitarne i wygodę marynarzy potraktowano po macoszemu. Licząca od 44 do 57 osób załoga miała do dyspozycji dwie maleńkie toalety. Ciśnienie wody napierającej na zanurzony kadłub sprawiało, że można było z nich korzystać jedynie do głębokości 25 m, a i to wymagało treningu. Spłuczka w toalecie składała się z kilku dźwigni. Pomylenie kolejności wciskania sprawiało, że do wnętrza okrętu wdzierały się nie tylko ekskrementy, lecz także ocean. W dodatku z jednej z toalet przez pół rejsu i tak nie dawało się korzystać. Brak okrętowej spiżarni sprawiał, że sedes i okolice były zastawione zapasami jedzenia. Na pokładzie znalazło się jednak miejsce dla portretu Hitlera.
toaleta
12 ton jedzenia
Lawrence Paterson, autor książki „U-Boot. Życie codzienne na niemieckim okręcie podwodnym w czasie II wojny światowej”, wygrzebał w archiwum Kriegsmarine szczegółowy spis produktów, które zabierano na pokład okrętu, i serwowanych tam potraw. W niemieckich siłach zbrojnych nawet pumeks do czyszczenia pięt miał numer, więc w okrętowej kuchni też nie było miejsca na improwizację. I tak dla 55-osobowej załogi wypływającej na 42-dniowy patrol U-Boot ładował 12 583 kilogramy jedzenia i picia, w tym dokładnie 108 kg kiełbas, 2180,5 kg konserw mięsnych, 151 kg ryb, 1750 kg ziemniaków i 416 kg cytryn. W efekcie siódmego dnia rejsu załodze miał być zaserwowany obiad złożony ze smażonej kiełbasy, ziemniaków z sosem, kapusty i owoców, a na kolację sałatka śledziowa i gotowana kiełbasa wołowo-wieprzowa. Natomiast 35. dzień rejsu oznaczał obiad złożony z cebuli, mięsa i ziemniaków. A dzień 42. – gulasz fasolowy z wołowiną i wieprzowiną.
„Mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie – choć wszystko było czuć olejem napędowym” – pisał we wspomnieniach Reinhard „Teddy” Suhren, dowódca U-564. Wyruszający na bojowy patrol U-Boot wyglądał jak stragan z żywnością. Pęta kiełbas i wędzonego boczku zwisały na sznurach między wyrzutniami torped i pod sufitem centrali bojowej, a worki kartofli zrzucano pod stołem nawigatora. Wszędzie walały się też konserwy, którymi żywiła się załoga przez połowę rejsu, gdy świeża żywność zgniła. „Największy problem mieliśmy z pieczywem. Chleb wieszaliśmy w hamakach, żeby nie wystawiać go na działanie wilgoci, miał mnóstwo powietrza, ale i tak pleśniał na potęgę. Po paru tygodniach wyglądał jak biały puchaty królik. Zdrapywaliśmy, co się dało, i zjadaliśmy, a jaki mieliśmy wybór” – pisał „Teddy” Suhren.
Perfumy zamiast klimatyzacji
Na pokładzie teoretycznie można się było umyć. W łazienkach i kambuzie, czyli okrętowej kuchni, znajdowały się krany z ciepłą i zimną morską wodą, a specjalnie opracowane mydło dawało w słonej wodzie odrobinę piany. W praktyce nie było to jednak łatwe. Ciasnota i fakt, że za prysznicowy brodzik robiły wiadra, raczej nie sprzyjały higienie. Dowód? Na okręcie obowiązywał zakaz golenia, kubek słodkiej wody do mycia zębów przysługiwał raz na dwa dni – stąd powszechne problemy z dziąsłami. Niemcom udało się jednak unikać szkorbutu. Radiotelegrafista, który był też pokładowym felczerem, co tydzień rozdawał kolegom przydział wielkich witaminowych piguł (ból rannych koił natomiast cukierkami z opium). Wszyscy członkowie załogi zabierali w rejs flakony perfum, którymi usiłowali zabijać zapach spoconych ciał. Na szukającym ofiar na południowym Atlantyku okręcie temperatura sięgała 40 stopni Celsjusza, a w nazywanej jaskinią maszynowni dochodziła do 60. Na U-Bootach, w odróżnieniu od angielskich czy amerykańskich odpowiedników, nie było klimatyzacji. Efekt? Marynarze często pełnili służbę jedynie w regulaminowych bokserkach marynarki wojennej: białych – gdy płynęli na południe, granatowych lub khaki – gdy mieli tropić frachtowce na morzach Północy.
Służbowej bielizny nie zmieniali też zbyt często. Każdy wyruszający na trwający od 6 do 8 tygodni rejs marynarz miał na zmianę tylko jeden zapasowy komplet, trzy pary roboczych drelichów, sztormiak, sweter i kalosze.
Baza U-Bootów w Trondheim
Marynarze nie mieli też własnych koi. W służącym za sypialnię dla połowy załogi przednim przedziale torpedowym jedno przytwierdzone do ściany składane łóżko dzieliły na zmianę dwie osoby. – Ludzie byli upchnięci gorzej niż sardynki w puszce, jednak potrafili przeżyć kilkutygodniowy rejs bez wybuchów niekontrolowanej agresji. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek musiał zajmować się jakąkolwiek sprawą dyscyplinarną – wspominał Klaus Andersen, dowódca U-481.
koje podoficerskie
Duma admirała Donitza
„Jedyną rzeczą, która naprawdę przerażała mnie podczas wojny, było zagrożenie ze strony U-Bootów. (...) Ataki U-Bootów były moim najgorszym koszmarem” – napisał w wojennych wspomnieniach premier Wielkiej Brytanii, Winston Churchill. Trudno się mu dziwić. Szare wilki przez całą wojnę zatapiały średnio jeden statek dziennie. A tylko między wrześniem a grudniem 1939 r. posłały na dno 170 brytyjskich transportowców. Łącznie, według niemieckiego dowództwa broni podwodnej, zatopiły 69 proc. z 2603 statków i 175 okrętów wojennych, jakie stracili alianci podczas wojny.
Dowódcy U-boota U-552 podczas wchodzenia do portu w St. Nazaire
Tego spustoszenia w szeregach największych flot świata dokonały perfekcyjnie wyćwiczone załogi, które nawet pod koniec wojny w 95 proc. składały się z ochotników i niemal do końca wojny uważały się za elitę. „Mieliśmy mnóstwo zapału, morale było doskonałe, rwaliśmy się do walki za Vaterland” – pisał Wolfgang Schiller, elektryk na U-505, jednym z czterech U-Bootów, które zachowały się do dziś. Takich jak on pod wodę ciągnął smak ryzyka, większa samodzielność służbowa i spodziewana sława. I nic to, że pod koniec 1943 r., gdy szala zwycięstwa na morzu przechyliła się na stronę aliantów, niemiecki podwodnik żył średnio siedem miesięcy, a w połowie 1944 r. – jedynie cztery. I nic to, że z 648 zniszczonych okrętów podwodnych aż 429 poszło na dno z całą załogą.
Clay Blair, autor monumentalnej książki „Hitlera wojna U-Bootów”, która w tym roku doczekała się drugiego polskiego wydania, tajemnicy sukcesów upatruje nie tylko w taktyce wilczych stad, lecz także w doskonałym wyszkoleniu i doborze ludzi, którzy przeszli ostrą selekcję fizyczną i psychiczną oraz morderczy pogram szkolenia. Najpierw sześć tygodni fizycznej zaprawy, potem kilka miesięcy ćwiczeń na Bałtyku. Ot, choćby regulaminowe 132 symulowane ataki torpedowe. Mordercze tempo dotyczyło wszystkich. Od puszczającej węgorze (tak niemieccy marynarze mówili na torpedy) obsługi wyrzutni, przez nazywaną pieszczotliwie smoluchami obsadę maszynowni, po smutjego – jak określono okrętowego kuka. W efekcie każdy marynarz znał okręt od podszewki i w razie przecieku wiedział, który z zielonych zaworów odkręcić, a który z czerwonych zakręcić. W dodatku wszystkie potrafił znaleźć nawet po ciemku.
„Pragnąłem zarazić załogi uwielbieniem dla U-Bootów, natchnąć je zaufaniem do nich i tak wychować, aby były gotowe do bezinteresownego poświęcenia” – pisał we wspomnieniach wielki admirał Karl Dönitz, dowódca całej U-Boot Waffe, który o ile mógł, osobiście wyprawiał okręty w morze. Wielki Lew – jak nazywała Dönitza nazistowska propaganda – różnił się od innych wysokich rangą hitlerowskich oficerów. Podwładnych nie traktował z góry, rozkazy przekazywał im osobiście, sam wybierał kapitanów okrętów. W efekcie U-Bootami dowodzili odważni młodzi ludzie, którzy często nie mieli 30 lat lub dopiero co je ukończyli. Najbardziej niezawodny z niemieckich kapitanów, wspomniany już Otto Kretschmer, dowódca U-99, „królem tonażu” został jako 29-latek, tyle samo lat miał niewiele mniej skuteczny Joachim Schepke z U-100, a dowódca U-81 Friedrich Guggenberger miał zaledwie 26 lat, gdy jego okręt zatopił potężny lotniskowiec Ark Royal, dumę Royal Navy.
To, czego nie zdziałało morale i szkolenia Dönitza, robiła goebbelsowska propaganda. Rejsy z udziałem korespondentów wojennych, takie jak ten, wokół którego osnuty jest scenariusz słynnego filmu „Okręt” Wolfganga Petersena, nie były rzadkością. Podobnie jak transmitowane przez radio słowa kapitanów, adresowane do walczącego narodu. Z załóg U-Bootów przemysł propagandowy czynił bohaterów. Dowódca U-47 Günther Prien, który w październiku w 1939 r. przedarł się do głównej bazy brytyjskiej marynarki wojennej, zyskał oficjalny przydomek Byka ze Scapa Flow. Natychmiast kazano mu także napisać książkę. A w 1940 r. „Moja droga do Scapa Flow” stała się w III Rzeszy hitem wydawniczym numer dwa. Tuż po „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Na cześć „króla tonażu” Kretschmera skomponowano pompatyczny marsz, który orkiestry dęte wygrywały wszystkim wychodzącym w morze i wracającym do portu U-Bootom.
Natomiast wydana w tym roku książka „W kręgu U-Bootów” przypomina wiersz dowódcy U-100 Joachima Schepkego, który z lubością cytowano na spotkaniach werbunkowych z członkami Hitlerjugend:
„Żyjemy i giniemy dla jednej idei:
Rozbić wrogie zapory u Twej granicy,
By wreszcie ziścił się odwieczny sen,
Potężne Niemcy mają przestrzeń pod słońcem”.
Jak widać, skuteczność bojowa nie zawsze przekłada się na lekkie pióro.
Artykuł ukazał się w "Newsweeku Historia" 12/2013.