Kieł
Stojąc w oknie i patrząc na zachód, jak słońce zagłębia się w poszarpany górski horyzont, rozcinane ostrym wierzchołkiem góry, wznoszącej się nad doliną niczym olbrzym, groźny, pilnujący swych włości, a jej cień dalej i dalej rozpełza się po łąkach lasach i domostwach, coraz łapczywiej, aby zagarnąć wreszcie i mnie samego; jak wszystko w tą porę czernieje i wyostrza swe kształty, wysuwa kły i pazury na dziką noc, twardnieje i gęstnieje w masę nie do rozbicia - wówczas właśnie przypominam sobie zwykle inną noc i inną dolinę, ciemniejszą, ciaśniejszą, i siebie w tej nocy, bez schronienia, jakiejkolwiek namiastki pewności co do swego położenia i tożsamości, a dokoła tylko ciemność i jej zakształt niejasny, i zawsze dochodzę w tych rozmyślaniach do pewnego punktu ostatecznego, poza który przejść się wzbraniam - kiedy więc cień góry dociera aż po moje okno, cały werżnięty w słoneczną tarczę jak kieł, a dom mój już szarzeje, usypia, i gdy następuje ten moment, że już już, za chwilę połknie mnie, pochłonie i ogarnie ów cień, ja cofam się; zagarbiam, przysiadam na fotelu, zapalam lampkę, papierosa, przekładam papiery wte i wewte, szeleszczę, melodyjkę jakąś bezsensowną mruczę - a wszystko dla kontrastu, byle tylko tę czarność, nocność cicho następującą zapełnić, o której wiem, że kłębi się za oknami gotowa wedrzeć się tutaj, aby zatraciło się wszystko ze sobą - zatem uciekam w działanie jakiekolwiek, bojąc się tej zatraty, lękając rozpłynięcia bo wiem, że pewnej nocy, dawno to było, stojąc w dolinie ogarniętej nocą, zakłębionej cieniem, trzymając nóż cudzą bo ludzką krwią oblepionym, czarną, utraciłem coś z siebie, coś z tych osobliwych, nieuchwytnych własności, jakie odróżniają człowieka od martwych przedmiotów, które bez bólu rozpływają się w ciemnościach...