Również i w mojej rodzinie krąży kilka opowieści, które w dzieciństwie przyprawiały mnie o ciarki... Oto dwie z nich:
Było to w końcu lat 50. Koledze mojego dziadka nagle zmarła żona, czyniąc półsierotą niespełna roczną córeczkę. Sąsiadki, które pomagały mężczyźnie w opiece nad małą zwróciły uwagę na pewne nietypowe zachowanie dziecka. Otóż mała potrafiła w ciągu sekund przejść od płaczu spowodowanego np. strachem do niepohamowanej radości. Któregoś wieczora po pracy kolega zaprosił mojego dziadka na partyjkę szachów, jednak gra nie szła im zbytnio - kolega był nadal mocno przybity śmiercią młodej żony, cały czas o niej wspominał. Dziadek doszedł do wniosku, że nalepiej będzie jeśli chłop wyrzuci wszystko, co mu na sercu leży - zaczęli więc rozmawiać. Kiedy na chwilę zamilkli, z pokoju obok, gdzie znajdowała się kołyska z dziewczynką dało się słyszeć gaworzenie. Kolega wstał, aby sprawdzić czemu mała jeszcze nie śpi. Pokój rozświetlał tylko blask latarni ulicznej. Kolega w półmroku zauważył, że... kołyska miarowo porusza się na boki, a dziecko wesoło gaworzy i wyciąga w górę rączki. Zamurowało go... kiedy pierwszy szok minął, przypomniał sobie o dziadku w kuchni. Wrócił więc blady jak ściana i wyszeptał: "Kazik, choć zobacz..." Stanęli w progu i przyglądali się zjawisku. Nagle kolega zapalił światło oświetlające pokój i wtedy wszystko ustało, a mała natychmiast zaczęła płakać. Dziadek i kolega w milczeniu wpatrywali się w płaczącą dziewczynkę zupełnie nie rozumiejąc tego co przed chwilą widzieli. Nagle kolega odezwał się: "Marta (tak miała na imię jego żona) nie bój się. To ja i Kazik, mąż Irenki (moja babcia), nie bój się" W sekundzie w pokoju zaległa cisza - mała przestała płakać, a następnie zaczęła znów radośnie gaworzyć wyciągając rączki. Kołyska nie poruszała się, ale widać było, że dziecko widzi w pokoju kogoś więcej niż tylko dziadka i jego kolegę. Od tamtej nie widzieli się dosyć długo, jednak jakieś dwa miesiące później znów się spotkali. Znajomy powiedział wtedy: "Ja wiem, że ona jest przy małej Kazik, ona jej krzywdy nie da zrobić"
Jedna z moich ciotek mieszkała na wsi razem z bratem, oraz jego żoną. Brat pracował w lesie przy wyrębie drzew - prowadził konia, który wyciągał ścięte pniaki na skraj lasu, skąd zabierała je ciężarówka. Kiedy roboty było mniej wuj zajmował się własnym "przedsiębiorstwem transportowym" - mniej zamożnym sąsiadom wypożyczał to konia, to furmankę czasem zaś ktoś wykupował "pełny czarter" tj. furmanka+koń+załoga (wuj)

Ta ostania usługa obciążona była - dziś można rzec - opłatami manipulacyjnymi. Chodziło oczywiście o określoną we flaszkach ilość KPN-u (Koniaku Pędzonego Nocą) Oczywiście wuj chytry nie był, i jeśli dostał "przelew" natychmiast dzielił się z chlebodawcami, w efekcie wóz do domu wracał na autopilocie, z kapitanem, pierwszym oficerem i technikiem pokładowym w jednej osobie, chrapiącym na podłodze (koń znał drogę z nawet najodleglejszych wiosek) Któregoś razu wuj podczas wypitki gorzej się poczuł, więc współbiesiadnicy usadzili go w "kokpicie" i dali polecenie (bardziej koniowi jak jego właścicielowi) aby wracał do domu. Najprawdopodobniej w czasie drogi wuj doznał zawału i padł nieprzytomny na deski. We własnym domu wprowadził taki zwyczaj, że kiedy wracał z pracy, przed wjazdem na podwórko uderzał batem w parapet, bądź róg mieszkania. Ściany od zewnątrz pokryte były papą, więc dźwięk był dobrze słyszalny. Był to znak dla siostry bądź żony, aby otworzyły bramę i stajnię. Tym razem siedzące w domu kobiety również usłyszały stukot końskich kopyt, skrzypienie wozu i trzaśnięcie bata, najpierw w parapet, później w ścianę... Kiedy wyszły na podwórko, przed bramą nikogo nie było. Mocno się przestraszyły - były pewne, że stało się coś złego. Weszły jednak do domu. Czekały, jednak wuj nie wracał. Pocieszały się, że może znów gdzieś napotkał okazję do wypicia kielicha. Nagle od strony wsi odezwało się ujadanie psów, niezwykle głośne, przetykane wyciem (co nigdy się nie zdarzało - owszem, wiejskie psiska kiedy słyszały, że drogą jedzie wóz, bądź ktoś idzie ujadały, jednak nigdy nie wyły) Ciotka z bratową wybiegły na podwórko. Przed bramą stał zaprzęg z martwym już wujem. Koń bardzo ciężko oddychał, jego boki świeciły się od potu. Obie kobiety zaczęły lamentować, zbiegli się sąsiedzi. Któryś z nich wyprządł zwierzę, wtedy koń stanął dęba, wyrwał się i podbiegł do starej wanny z której przez długi czas łapczywie pił. Otworzono stajnię i zaprowadzono do niej słaniające się resztką sił zwierzę. Wuj po kilku dniach został. Jakiś czas później przyszedł sąsiad, pożyczyć wozu z koniem, jednak zwierzę na widok furmanki dostawało ataku paniki i za nic nie dało założyć sobie uprzęży. Wkrótce więc konia sprzedano, zaś wóz rozebrano, bo kupić nikt go nie chciał... Sąsiedzi zaś zmęczenie konia w dniu, kiedy wiózł zwłoki swego pana tłumaczyli jak dla nich faktem oczywistym: na wozie oprócz wuja siedziała śmierć, która podobno bardzo ciąży zwierzętom pociągowym. W czasach, kiedy na wiejskie cmentarze trumny wożono tzw. "dwukółkami" nieraz rzekomo zaprzęgano nawet dwa konie. Droga do nekropolii była dla nich bardzo ciężka, zaś wracały bez śladu zmęczenia... Ile w tym prawdy - nie wiem...