"Czy 21 grudnia 2012 roku 'umrze' jutro?" - takie pytanie zadaje autor tego tekstu.
Ostatni mój list zatytułowany "Droga donikąd" wywołał istną lawinę komentarzy. Przyznam, iż wszystkie przeczytałem bardzo uważnie, zwłaszcza te utrzymane w krytycznym tonie. Mając trochę czasu przejrzałem też komentarze dodane do innych "gorących" tematów. Widać wyraźnie, że w dobie rozmycia wartości i dużej niepewności jutra w wielu nich towarzyszy lęk związany ze zbliżającą się szybkimi krokami magiczną datą 21 grudnia 2012 roku. Czy słusznie? Patrząc przez pryzmat różnorakich publikacji nie ukrywam, że dziś mam pewne wątpliwości co do możliwości urzeczywistnienia się scenariusza lansowanego przez Patricka Geryla.
Niewątpliwie prawdą jest, że zamykający się w roku 2012 Wielki Cykl długiej Rachuby Majów. budzi ogromne emocje. Zdaniem A.G. Gilberta i M.M. Cotterella, autorów książki "Prorocza wiedza Majów", ci Indianie zaobserwowali regularnie powracające wielkie kataklizmy: powodzie, huragany, trzęsienia ziemi i erupcje wulkanów. Obawy wynikają z możliwości wystąpienia w roku 2012 groźnych zjawisk charakterystycznych dla końca epoki opisanej w mitologii Majów. W podobnym tonie utrzymana jest książka Patricka Geryla i Gino Ratinckxa "Proroctwo Oriona na rok 2012". Fascynacja tematem nie ominęła twórców filmowych. Nick Everhart stworzył film "2012 Doomsday". Powstało także kilka innych produkcji.
W zasadzie siewcy strachu osiągnęli swój cel podgrzewając do granic możliwości atmosferę powszechnego oczekiwania na nadejście kolejnego cyklu aktywności słonecznej, jak twierdzi Geryl - hiperaktywności oznaczającej dla naszej cywilizacji cały łańcuch niepomyślnych wydarzeń, w obliczu których pytanie o jutro 21 grudnia 2012 po godzinie 11:11 GMT straci sens. I żadnej, najmniejszej iskierki nadziei?
Koniec kolejnego cyklu, czy koniec świata?
Zacznijmy od kalendarza. W Okresie Klasycznym Majowie stosowali kilka wzajemnie ze sobą powiązanych rachub czasu : cykl 4 x 819 dni (łącznie 3276 dni), cykl sakralny liczący 260 dni (nazwany przez majologów
Tzolkin), cykl 365-dniowy (Haab, liczący 18 miesięcy po 20 dni + 5 dni feralnych). Haab w połączeniu z Tzolkinem pozwalał oznaczyć każdy dzień za pomocą dwóch nazw i dwóch liczb. Wadą tego rozwiązania było, że po
upływie 18 960 dni kombinacje tych czterech elementów się powtarzały.
Dlatego wskazania Tzolkina i Haaba umieszczano na tle Długiej Rachuby. W tym cyklu kalendarzowym po prostu odnotowywano w pozycyjnym systemie dwudziestkowym liczbę dni, jakie upłynęły od pewnej daty początkowej,
oznaczonej jako 4 Ahau 8 Cumhu 13.0.0.0.0. Przyjmując korelację Goodmana-Martineza-Thompsona, według kalendarza gregoriańskiego za tym ciągiem cyfr i nazw kryje się 11 sierpnia 3114 roku p.n.e., chociaż
niektórzy autorzy podają trochę inne daty, np. 13 sierpnia 3114 r. czy 10, 13, 16, 17 sierpnia 3113 r., oczywiście wszystkie p.n.e. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że pomimo, iż Majowie znali zero, Długa Rachuba nie zaczynała się od niego. Roku zerowego więc nie było. Era, w której przyszło na żyć zakończy się według jednych 21, według innych - 23 grudnia 2012 roku. Czy to oznacza, że tegoż dnia staniemy się świadkami końca świata? Potomkowie twórców kalendarza uspokajają, że koniec świata w 2012 roku jest wymysłem Bladych Twarzy. Horyzont czasowy Majów nie kończył się na roku 2012. Otuchę w serca skutecznie wlewają bardzo odległe w czasie daty : 23 października 4772 roku ze Świątyni Inskrypcji w Palenque i aż dwie 22 kwietnia 5565 oraz 24 lutego 9898
roku wykute w Piramidzie Tygrysa w Tikal.
A może jedynie totalny blackout?
Tymczasem źródło prawdziwych problemów znajduje się o 150 milionów kilometrów od Ziemi. Bo oto wraz z początkiem 2008 roku na Słońcu pojawiły się pierwsze plamy zwiastujące nadejście 24 cyklu aktywności.
Nie wiemy, jaki będzie ów cykl. Nie wiemy też, jak długo potrwa. Słońce na razie jest spokojne, ale maksimum aktywności osiągnie prawdopodobnie dopiero w kwietniu 2011 roku. Pamiętajmy wszak, że określająca długość
cyklu liczba 11 lat to wartość średnia; w historii musieliśmy stawiać czoła cyklom 8-letnim, jak i 17-letnim. Bywały również okresy niskiej aktywności Słońca. Tzw. minimum Maundera (1645-1715), minimum Spoerera (1460-1550), czy minimum Wolfa (1280-1340) - wszystkie one zapisały się na kartach historii jako okresy bardzo chłodne. Do ciepłych nie należało również małe minimum Daltona (1790-1820).
Kaprysy naszej gwiazdy dziennej związane są jej polami magnetycznymi, nie dość, że skomplikowanymi pod względem geometrycznym, to nieustannie podlegającym zmianom. W okresie minimum aktywności, kiedy Słońce jest spokojne jego pole magnetyczne przypomina pole magnesu sztabkowego z biegunem północnym i południowym. Jednak nierównomierny (szybszy na równiku niż na biegunach) ruch obrotowy plazmy okręca linie sił pola magnetycznego wokół gwiazdy. Linie zaczynają stawiać opór, odwijają się i wznoszą ponad powierzchnię, wynurzając się w postaci pary plam słonecznych (przedniej i tylnej). Liczne aktywne obszary wskazują, że nadchodzi maksimum aktywności.
Wypływająca nieustannie z korony słonecznej z prędkością kilkuset kilometrów na sekundę materia wypełnia nasz układ planetarny ciągłym strumieniem cząstek elementarnych poruszających się wzdłuż linii sił pola magnetycznego naszej gwiazdy. To tzw. wiatr słoneczny. Przed negatywnym wpływem tego niezwykłego wiatru chroni nas do pewnego stopnia własne pole magnetyczne Ziemi. Nie jest ono niestety wystarczające, aby powstrzymać najsilniejsze fale uderzeniowe pędzące ze Słońca. Musimy także pamiętać, iż odchyla wyłącznie cząstki naładowane. Front promieniowania rentgenowskiego, ultrafioletowego i radiowego emitowanego w sporych ilościach podczas rozbłysków słonecznych dociera bez większych przeszkód do Ziemi już po 8 minutach. Jego energię przechwytuje górna warstwa atmosfery na wysokości 80 kilometrów. Efektem ubocznym jest rozgrzanie tej części atmosfery, a co za tym idzie wzrost gęstości w obszarze, gdzie krążą satelity. W gęstszym ośrodku tracą prędkość, zmieniają swoje orbity lub orientację, mogą nawet spaść. Zaburzenia w jonosferze powodują ponadto zakłócenia systemów nawigacyjnych i telekomunikacyjnych, pogarszają łączność radiową.
W ślad za frontem promieniowania rentgenowskiego i ultrafioletowego podążają chmury cząstek elementarnych. Wdzierając się w obszar wolniejszego wiatru słonecznego, formułują swoistego rodzaju falę uderzeniową odkształcającą pole magnetyczne wokół wyrzuconej materii, powodującą niekorzystne odchylenia międzyplanetarnego pola magnetycznego na linii północ-południe. Kiedy porywy wiatru słonecznego są szczególnie gwałtowne (np. te wywoływane koronalnymi wyrzutami masy, miotającymi miliardy ton materii z prędkością dochodzącą do 2000 km/s), fale uderzeniowe w zetknięciu z magnetosferą Ziemi wywołują silne fluktuacje całej struktury naszego ochronnego kokonu utkanego z niewidzialnych linii sił pola magnetycznego. Te z kolei indukują w długich przewodnikach przepływ prądu elektrycznego, wystawiając na ciężką próbę sieci energetyczne. W skrajnych przypadkach może dochodzić do uszkodzeń ważnych elementów sieci, pozbawiając ludzi dopływu prądu.
Musimy pamiętać, że maksimum aktywności naszej gwiazdy dziennej oznacza 2 - 3 takie wyrzuty dziennie. Naturalnie nie wszystkie od razu kierują się w stronę Ziemi. Poza tym nie każdy jest wystarczająco silny, by wywołać
prawdziwy sztorm. Warto przy tym pamiętać, że fale uderzeniowe nimi powodowane przyspieszają jony i elektrony plazmy do ogromnych prędkości, powodując zwiększają poziom niebezpiecznego promieniowania w przestrzeni
międzyplanetarnej wokół magnetosfery.
Cierpi elektronika satelitów, ale przede wszystkim stwarza to poważne zagrożenie dla życia i zdrowia
kosmonautów.
Dziś z największą uwagą przyglądamy się tarczy słonecznej. Nie tylko dlatego, że planujemy dalekie misje kosmiczne (w przyszłości z udziałem ludzi), a niebezpieczne chmury naładowanych cząstek sieją spustoszenie w
elektronice sond daleko poza orbitą Marsa, lecz również z obawy, iż słońce bez większego problemu jest w stanie zgasić światło w największych naszych metropoliach. Na razie wyłączyło nam prąd w 1989 roku w Kanadzie. Wiemy jednak, że dostatecznie wielka burza słoneczna może to uczynić na sporo niższych szerokościach geograficznych. Od
pewnego czasu istnieje też jeszcze jeden powód z jakiego śledzimy zachowanie naszej gwiazdy dziennej. Całkiem niedawno, badając gwiazdy świecące na firmamencie, uczeni odkryli, iż te podobne do Słońca raz na pewien czas wykazują się niezwykłą aktywnością, generując gigantyczny rozbłysk. Taki rozbłysk pochodzący ze Słońca byłby w stanie zniszczyć całą sieć energetyczną i pozbawić nas warstwy ozonowej, która chroni organizmy żywe przed promieniowaniem ultrafioletowym. Zimowy dzień zmieniłby w letni. Pięknie wyglądające zorze pod każdą szerokością
geograficzną oznaczałyby tylko jedno : śmiertelnie niebezpieczny poziom promieniowania. Oczywiście moglibyśmy się schronić w swoich domach, jednakże wszystkie uprawy przepadłyby. Brzmi to przerażająco, ale pewnym
pocieszeniem może być fakt, że wspomniany gigantyczny rozbłysk prawdopodobnie wymaga obecności w pobliżu gwiazdy sporych rozmiarów towarzysza posiadającego swoje własne pole magnetyczne. Interferencja pola gwiazdy i pola krążącej blisko niej planety może być czynnikiem wyzwalającym owe dziwne zachowanie gwiazdy. Na szczęście dla nas w Układzie Słonecznym takiej planety brak.
Przewrót społeczny ...
Jeszcze w latach 50-tych ubiegłego pojawiła się koncepcja, że wielkie przemiany społeczne i geopolityczne z jakimi mieliśmy do czynienia w dalszej i bliższej przeszłości zachodziły w rytmie dyktowanym przez Słońce. Z czasem znaleźliśmy dla niej potwierdzenie w faktach. Otóż, zaburzenia elektromagnetyczne wpływają nie tylko na nasze ciała, lecz i świadomość. Wywołują symptomy stresu, niepokoju, deficytu koncentracji. Stąd też zapowiadające się na nadzwyczaj silne zmiany na naszej gwieździe dziennej mogą znaleźć swoje odzwierciedlenie w przemianach na Ziemi, próbach zburzenia zastanego porządku i budowie nowego otwierającego całkowicie nowy rozdział światowej historii.
W ogóle wszystkie dotychczasowe wielkie blackouty przysparzały nam poważnych problemów. Korzystając z ciemności na ulicach pojawiały się grupy rzezimieszków plądrujących sklepy, rabujących i dokonujących podpaleń. Wątpliwe jest, aby w skali globalnego blackoutu odpowiednie służby mogły zapobiec lawinowemu rozprzestrzenianiu się chaosu. Do tego dojdzie brak bieżącej wody, żywności, a w dalszej kolejności brak dostaw ropy i gazu. Szpitale pozbawione oleju napędowego potrzebnego do pracy generatorów także przestaną działać. Na powrót pojawią się choroby, o których już prawie zapomnieliśmy. Śmierć zacznie zbierać obfite żniwo. W tych ciężkich czasach cywilizacja Zachodu przypominać będzie kolosa na glinianych nogach. Nie trudno zgadnąć, iż zechcą to wykorzystać rozmaite grupy, mniej uzależnione od technologii, a przez to lepiej radzące sobie w warunkach globalnego braku zasilania. Nastąpią przetasowania na arenie międzynarodowej. Pojawią się nowi przywódcy, nowe autorytety. Z czasem z zamętu zacznie wyłaniać nowy porządek, ale będzie to zupełnie inny świat.
W wymiarze indywidualnym istotne będzie natomiast czy ów potężny sztorm geomagnetyczny dopadnie nas zimą, czy latem. Zimą - do tego, co powiedziano wyżej - dodać będziemy zmuszeni nie działające systemy grzewcze uzależnione od zasilania prądem elektrycznym. Przykład ze stycznia 1998 roku z Montrealu pokazuje, że w takiej sytuacji nawet zwykły kominek staje się prawdziwym skarbem. Tak samo zwykłe świece czy lampy naftowe ze stosownym zapasem nafty, migocącym płomykiem bardzo skutecznie rozpraszające ciemności. Dodają otuchy, wlewają w serca nadzieję. Pamiętajmy, iż latarka i małe, przenośne radio lub przenośny telewizor działają do czasu aż nie wyczerpią się baterie. Zatem na wszelki wypadek warto jest mieć w garażu lub w piwnicy zestaw akumulatorków i ładowarkę wykorzystującą do swej pracy ogniwa fotowoltaiczne. W razie potrzeby akumulatorki można ładować za dnia, a korzystać z nich po zapadnięciu zmroku. Średniej jakości powinny wytrzymać kilkaset cykli ładowania, co powinno wystarczyć do momentu przywrócenia zasilania.
... czy magnetyczny ?
Prognozy następnego punktu początku i amplitudy cyklu w oparciu o formuły zaproponowane przez astrofizyków Hathawaya, Wilsona i Reichmana nie pozostawiają złudzeń, jednoznacznie wskazując, że nadchodzące maksimum będzie niezwykle silne. Patrick Geryl idzie nawet dalej, wieszcząc, iż będzie to okres hiperaktywności słonecznej. Wszystko zacznie się od nadspodziewanie silnych wybuchów na Słońcu. Geryl utrzymuje - posiłkując się obliczeniami matematyczno-astrologicznymi, odkryciami archeologicznymi i faktami z naszej historii - że cyklicznie co 11,5 tys. lat Słońce zmienia się w magnetycznego potwora i staje się źródłem gigantycznego pola, które zatrzymuje Ziemię i zmusza po pewnym czasie do obracania się w przeciwnym kierunku. Wiedzieli o tym Majowie, wiedzieli starożytni Egipcjanie. My - z uwagi na zbyt krótki okres gromadzenia danych obserwacyjnych - dowiemy się wkrótce. Dla nas (mocno spóźnionym) znakiem zapowiadającym nadejście szeregu nieszczęść będzie pojawienie się na niebie drugiego słońca. Dokładniej, gorejącej wskutek olbrzymiej aktywności słonecznej Wenus.
Nie ma co ukrywać, iż ta dosyć odważna koncepcja Patricka Geryla współczesnego, dobrze wyedukowanego człowieka przerasta. Wystarczy sobie uzmysłowić jak wielkie musiałoby być owo pole magnetyczne, żeby spowolnić ruch obrotowy Ziemi w ciągu kilku dni, a co dopiero zatrzymać. I konsekwencje jego oddziaływania. Ziemia przecież nie jest ciałem sztywnym. Gdyby doszło do zapowiadanych wydarzeń i nagle pojawiło się zaanonsowane przez Patricka Geryla olbrzymie pole magnetyczne, największe siły działać będą na żelazo jądra wewnętrznego. Równie wielkie na jądro zewnętrzne zbudowane z płynnego stopu żelaza z domieszką niklu i niewielkimi ilościami innych pierwiastków. Wyżej są elastyczne materiały płaszcza ziemi o grubości 2900 kilometrów. Najwyżej zaś znajduje się mozaika płyt tektonicznych. Ich grubość nie jest jednakowa. Na dnie oceanu jest to około 5 kilometrów, podczas gdy w "części zimnej", gdzie nie występują trzęsienia ziemi, metoda sonografii sejsmicznej ujawniła, że korzenie kontynentów sięgają aż na głębokość 200 - 250 kilometrów.
Tak duże zróżnicowanie przy próbie wywarcia siły na wewnętrzne części planety niewątpliwie skutkować będzie w najlepszym przypadku poruszeniem wszystkich płyt litosfery i otwarciem tysięcy wulkanicznych gardzieli. Niebo zasnuje czarny, gęsty dym. Pojawią się erupcje liniowe podejrzewane o współudział w zmowie żywiołów sprzed 65
milionów lat, która doprowadziła do wykończenia dinozaurów (śladem tego dziwnego paktu są trapy Dekanu). Erupcje wyrzucające ogromne ilości gazów wulkanicznych, zawierających przede wszystkim dwutlenek siarki czy zielonożółte opary trującego fosforu. Ludzie nie będą mieli dokąd uciec. Najdrobniejsze frakcje pyłu wulkanicznego zatykać będą płuca. Gdziekolwiek się ukryją tam wcześniej czy później wcisną się śmiercionośne gazy. A wyrzucone na wysokość kilkudziesięciu kilometrów pyły skutecznie zablokują dopływ światła słonecznego. Temperatura gwałtownie spadnie. Ziemię spowije ciemność, rozświetlana od czasu do czasu upiornym światłem błyskawic. Mróz i śnieg siać będą spustoszenie nawet na szerokościach równikowych. Elementy łańcucha pokarmowego mozolnie budowanego przez przyrodę rozsypią się bezładnie. Ci, którym uda się w różnego rodzaju wymyślnych kryjówkach przetrwać do tego momentu z przerażeniem będą się przyglądać na kurczące się zapasy żywności. W końcu wycieńczony głodem odejdzie ostatni człowiek.
Kiedy po wielu latach, może setkach lat, zabliźnią się rany po katakliźmie, atmosfera się stanie na powrót przejrzysta, a klimat przy zupełnie innym układzie biegunów zacznie się stabilizować, ludzi już nie będzie. Poprzednie wielkie wymierania uczą, że życie nigdy nie idzie ta samą drogą. Raz wymarły gatunek, nigdy więcej już się nie pojawia, mimo panujących podobnych, a nawet takich samych warunków naturalnych. Możemy tylko snuć domysły, kto zajmie nasze miejsce.
Oczywiście Patrick Geryl nie wieszczy tak dramatycznego finału wydarzeń mających się rozpocząć w drugiej połowie grudnia 2012 roku. Jego zdaniem, rodzaj ludzki - nękany trzęsieniami ziemi, licznymi wybuchami wulkanów, wielkimi falami tsunami - przetrwa okropną zawieruchę. Kilka setek osób, którym dane będzie przeżyć, stworzy podwaliny pod kolejną cywilizację.
To, co od pewnego czasu spędza sen z powiek naukowcom, to nie zmiana biegunów geograficznych w następstwie opisywanych przez Patricka Geryla zjawisk, lecz słabnące w zaskakującym tempie 8% na stulecie ziemskie pole magnetyczne. Specjaliści zastanawiają się, czy jest to oznaką nadchodzącej zmiany polaryzacji pola geomagnetycznego, czy nie pociągającym za sobą jakichkolwiek konsekwencji naturalnym wahnięciem.
Dane geofizyczne ujawniły, iż takie osłabienie pola w przeszłości często zapowiadało zamiany biegunów magnetycznych naszej macierzystej planety.
Często nie oznacza rzecz jasna, że zawsze. Bywało tak, iż natężenie pola spadało do jeszcze niższych wartości niż mamy obecnie, a mimo to nie dochodziło do zamiany biegunów. Badania magnetyzmu szczątkowego skał wulkanicznych dowiodły, że Ziemia w swej długiej historii wielokrotnie doświadczała zjawiska zamiany biegunów. Średnio co ćwierć miliona lat. Międzyczasie wydarzały się znacznie krótsze okresy przesunięć biegunów. Czy jest się zatem czym martwić? Problem polega na tym, że pole magnetyczne sięgając głęboko w Kosmos, chroni nas przed wiatrem słonecznym oraz promieniowaniem kosmicznym. Jego zanik uruchomi proces wywiewania atmosfery ziemskiej, a promieniowanie kosmiczne zaleje planetę wartkim strumieniem. Katastrofiści straszą, iż ten mechanizm w przeszłości powodował fale wielkich wymierań świata zwierzęcego. Niemniej jednak, gdyby dotychczasowe tempo obniżania się natężenia pola magnetycznego utrzymało się na tym samym poziomie, dopiero pod koniec tego tysiąclecia moglibyśmy mówić o całkowitej utracie naszej tarczy ochronnej i wszelkich związanych z tym konsekwencjach. Biorąc pod uwagę długość ludzkiego życia, trwogą napawać będzie to raczej nie nas, lecz naszych prawnuków.
Nadzieja zawsze umiera ostatnia
Scenariusz końca świata już mamy. Zaangażowanie Patricka Geryla w różnorakie projekty ratowania Ziemi, a przynajmniej próby zachowania wiedzy dla tych, którzy ocaleją każe przypuszczać, iż wierzy on we wszystko, co głosi.
Sceptycy uspokajają, że na przestrzeni naszych dziejów pełno było najrozmaitszych propozycji terminów końca świata. Ze szczególną uwagą traktowano okrągłe daty, czy też daty zamykające stulecie. Były one i nadal pozostają czymś magicznym. Pierwsi chrześcijanie przepowiadali koniec świata na koniec pierwszego stulecia. Szczególnie podniosłe nastroje panowały przez rokiem 1000. Nie mniejsze towarzyszyły wkraczaniu w jubileuszowy rok 1500. Pojawiły się wtedy najprzeróżniejsze sposoby interpretacji wizji zawartych w Objawieniu św. Jana. Wiara w nieuchronny kres nie dość, że była silna, to jeszcze pogłębiała się, dlatego też V Sobór Laterański w roku 1516 zakazał kaznodziejom spekulacji na temat daty Sądu Ostatecznego. Bez mała pięćset lat później apokaliptyczne nastroje znowu odżyły, czego już sami mogliśmy doświadczyć. Jeszcze raz wyszło na jaw, jak wielką wagę przywiązujemy do cyfr. Świat przetrwał. W tym kontekście propozycja Patricka Geryla dotycząca 21 grudnia 2012 roku jawi się niczym więcej, jak kolejną, mistyczną datą. Wszyscy mamy nadzieję, że nie ostatnią...
Pozdrawiam !
Robert Buchta
Tekst: Fundacja NAUTILUS
Źródło:FN
Reasumując.. autor wszystko pięknie opisał, w podobnym tonie wypowiada się wiekszość naukowców, czyli coś na rzeczy jest ale główną niewiadomą pozostaje data..
poniżej link ze wskaźnikami pogody kosmicznej..
Space Weather Now