Przeklęta chata w Bieszczadach i jej "opętany" gospodarz
Był początek lat 80. Para polskich studentów wybrała się w odwiedziny do znajomego hodowcy koni z Bieszczad – typowego zakapiora mieszkającego w chacie pod lasem. Dzień po przyjeździe okazało się, że trafili do miejsca, gdzie zagnieździły się nie do końca przyjazne moce, które przejęły we władanie psychikę gospodarza.
- Mieszkająca w Norwegii Polka opowiada Onet Strefa Tajemnic o swoim przerażającym przeżyciu z Bieszczad z 1982 lub 83 roku.
- Dom znajomego, w którym nocowała okazał się nawiedzony, a sam gospodarz opętany przez dziwną siłę.
- Po serii przerażających doznań pani Grażyna uciekła stamtąd w popłochu, ale po latach wróciła, by wyjaśnić sprawę.
"Pamiętam to tak, jakby zdarzyło się wczoraj
" – mówi pani Grażyna Niedzielska. Jest to tak niesamowita historia, że dwaj pozostali bohaterowie nie chcą o niej mówić, bojąc się konfrontacji z "nieznanym" i ludzkich reakcji. Jedynie pani Grażyna – dziś mieszkająca w Oslo – z ciekawością i niepokojem wraca do wspomnień o odwiedzinach u znajomego hodowcy koni z Bieszczad – Józka zakapiora. Krótka wizyta przerodziła się w serię równie przerażających, co surrealistycznych doznań. Choć pani Grażyna uciekła stamtąd w panice, po latach odnalazła właściciela "przeklętego domu", starając się odpowiedzieć na pytanie, co właściwie się wtedy stało.
Zaczęło się od wyprawy w Bieszczady
Pani Niedzielska nie chce, by na potrzeby publikacji zmieniać jej personalia. Nie wstydzi się tego, co przeżyła. Nieco inaczej jest z pozostałymi bohaterami. Marek – kolega, który jej wtedy towarzyszył, wówczas gitarzysta, dzisiaj lekarz w USA, choć pamięta, że "coś się stało", nie chce do tego wracać i woli towarzystwo palm i drogich aut. Drugi z mężczyzn, w zasadzie główny bohater historii, podniósł się z życiowego dołka i ma się lepiej. Z uwagi na to, że dość łatwo go zlokalizować, będziemy nazywali go po prostu "Józkiem".
"Dawno temu poznałam człowieka…" – rozpoczyna swą opowieść pani Grażyna. "Była to dość luźna znajomość i po paru miesiącach straciłam z nim kontakt. Minęło parę lat i pewnego dnia dostałam od niego list. Pisał trochę o sobie, jak mu się ułożyło, że kupił stary dom w Bieszczadach, że hoduje konie i stał się bieszczadzkim samotnikiem. Zapraszał mnie do siebie".
Gdy pochwaliła się listem przed znajomymi, każdy chciał jechać. W końcu wybrał się z nią Marek – bliski kolega. Dotarcie do celu okazało się trudniejsze niż zakładali, choć dla pani Grażyny nie była to pierwsza górska wyprawa. Dom Józka stał na odludziu, na polance i dopiero leśniczy podwiózł ich gazikiem w pobliże budynku, który…
"Był niesamowity. Niby zwykła drewniana chałupa, ale Józek wciąż coś dobudowywał – jakieś ‘ganeczki’. Na tle czarnego lasu wyglądała upiornie, ale o dziwo panował tam porządek – drewno równo poukładane, podwórko czyste i zadbane. Wewnątrz, jak się potem okazało, warunki spartańskie, ale bardzo czysto" – mówiła kobieta, dodając, że uwagę zwracały jeszcze dwa okna zasłonięte grubymi kocami – pamiątka po weselu legendarnego bieszczadzkiego rzeźbiarza i poety, które było tak huczne, że aż wyleciały szyby.
Pierwsze zetknięcie z Józkiem zakończyło się zgrzytem. Okazało się, że… nie poznał pani Grażyny. Ba, zarzekał się, że nie wysyłał do niej żadnego listu! Sytuacja była krępująca, ale po jakimś czasie uznał on, że skoro goście już są, to mogą zostać. O nieporozumieniu szybko zapomniano i cała trójka spędziła pół nocy przy ognisku. Nic nie zapowiadało tego, co miało wydarzyć się nazajutrz.
Józek zaczął się dziwnie zachowywać
Około 40-letni Józek kowboj – bo tak wyglądał w długich włosach i skórzanej kamizelce, nie zmienił się wiele przez lata. Dom i jego wyposażenie stanowiły odzwierciedlenie jego ducha i stylu życia. Była to jednoizbowa chatka. Z sieni wchodziło się do mieszkania, gdzie – jak wspomina pani Grażyna – stał piec, stół, dwa krzesła i w rogu pod ścianą, łóżko. Dookoła na hakach wisiały Józkowe ubrania. Nie było prądu ani nawet zegara, bo – jak dodaje kobieta – po co komu zegar na odludziu. Był jeszcze strych zawalony sianem (nie dało się tam wejść). Szczegóły te mają dla dalszego ciągu historii duże znaczenie.
Nazajutrz rano Józek poprosił kolegę pani Grażyny, by pojechał z nim zgrabić siano. Ona w tym czasie obchodziła skromne gospodarstwo składające się z kilku kur, kaczek i psów. Gdy mężczyźni wrócili, Józek zaproponował kobiecie, by pojechała z nim do koni pasących się na łące. Jazda, choć bez siodła i pod górę, przebiegała w miłej atmosferze aż do pewnego momentu.
"Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, ale on w jednej chwili przestał się śmiać. Zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać. Myślałam, że może usłyszał jakieś zwierzę. Pytałam, ale nie odpowiadał. W końcu obrócił się do mnie i powiedział, że musimy wrócić inną drogą. I wtedy zaczęłam się bać, choć nie miałam pojęcia, dlaczego. Był środek dnia, słońce, piękny las, konie… i mój strach".
W Józka coś wstąpiło i już go nie opuściło. Zmienił trasę i poprowadził konie wąskim przesmykiem nad urwiskiem, nic przez ten czas nie mówiąc. Gdy byli niedaleko domu, nakazał pani Grażynie wracać, a sam gdzieś pogalopował. Wrócił gdy zmierzchało, ciągle jakiś nieswój. Gościom kazał iść spać, chociaż było dopiero koło dwudziestej, mówiąc, że "trzeba wstać rano". Ulegli mu i położyli się w śpiworach naprzeciwko jego łóżka. Horror zaczynał wchodzić w decydującą fazę.
"Kiedy Józek zgasił lampę, zrobiło się bardzo ciemno. Mimo że świecił księżyc, przez te czarne koce nie przenikało wiele światła. Powoli oczy przyzwyczajały się jednak do ciemności i dało się rozpoznać kształty" – pisze pani Grażyna, dodając, że przez cały czas słyszeli skrobanie.
Kobieta zapytała, czy to mysz.
"Nie ruszaj się i nic nie mów. To on tak skrobie" – wyszeptał Marek.
"Wydawało mi się to absurdalne. Po co miałby skrobać w drewnianą ramę łóżka? Po chwili zrozumiałam, że tak właśnie jest, a Józkowe skrobanie przybierało na sile. Patrzyłam w stronę jego łóżka, widząc tylko czarny kształt. I wtedy rozległ się krzyk. Nie krzyk, to było wycie zwierzęcia" – wspomina kobieta.
Okazało się, że Józek zerwał się z posłania i rzucił się w kierunku gości. Pani Grażyna ciągle widzi to jak w zwolnionym tempie. Wyglądało jakby miał ich staranować, ale nagle, gdy zderzył się z Markiem, osunął się na podłogę. Chwilę potem ocknął się, tłumacząc, że miał koszmar, w którym "spadał ze słupa wysokiego napięcia". Był trzeźwy i przepraszał, ale dosłownie "przelewał się" przez ręce. W końcu położył się.
"Mój Boże – byle do rana – pomyślałam". Z biegiem minut zaczęły dziać się coraz bardziej przerażające rzeczy. Marek i pani Grażyna wrócili do śpiworów, ale oczywiście nie zmrużyli oka. Serca waliły im jak oszalałe. Po ok. 30 minutach znowu się zaczęło. Józek przez długie minuty na przemian włączał i wyłączał radyjko – jedyny "nowoczesny" sprzęt, jaki miał w domu. Para czekała na kolejny atak furii, ale stało się coś zupełnie innego, choć nie mniej przerażającego.
"Usłyszeliśmy mocne kroki na górze, na strychu. Najpierw ktoś szedł, następnie zaczynał biec i na końcu jakby uderzał w ścianę i się przewracał. Kiedy sobie uzmysłowiłam, że na górze nie ma miejsca i że jest tam pełno siana, aż po drzwi, włosy zjeżyły mi się na głowie. Nigdy w życiu tak się nie bałam a ‘on’ czy ‘ono’ tam na strychu wciąż od nowa szło, biegło i przewracało się".
Co ciekawe, odgłos dochodzący ze strychu był jednostajny – powtarzał się wielokrotnie jak odtwarzany z magnetofonu i trudno było uznać, że stoją za tym kuny czy inne zwierzątka. Kobieta nie wytrzymała. Kazała Markowi zapalić lampę. Ta oświetliła Józka, który leżał nieruchomo i patrzył na nich szklistymi oczyma. Nie reagował zupełnie, nawet kiedy wyszli z izby.
Marek z Grażyną noc postanowili przeczekać na wozie stojącym na podwórzu. Czarna ściana lasu oświetlana przez księżyc tylko potęgowała ich przerażenie. Mężczyzna postanowił, że rozejrzy się wokół domu i na chwilę odszedł. Wkrótce potem przywiązane pod oknem psy przydybały go i dały o tym znak szczekaniem. Wyswobodził się, a kiedy wrócił powiedział, że w środku znowu dzieje się coś dziwnego.
"Wyrwał się psom i podbiegł do mnie. Okazało się, że w oknach zobaczył jasne ostre światło. Już pomijając to, że zamiast szyb były koce prawie nieprzepuszczające światła, to przecież nie było tam prądu, a żadna lampa naftowa nie mogła dać takiego blasku" – wspominała kobieta.
Chłopak mówił, że chciał rozsunąć kocowe kotary, ale psy mu nie pozwoliły. Wkrótce sytuacja pogorszyła się, gdyż zaczęło padać i para Józkowych gości postanowiła wrócić do chaty. Pani Grażyna przekonała się wtedy, że z wnętrza domu rzeczywiście bije światło. Wydobywało się ze szpar pomiędzy deskami w drzwiach.
"Policzyliśmy do trzech i otworzyliśmy drzwi. W środku…. żadnego światła. Chyba to ja potem zatrzasnęłam drzwi i znowu się pojawiło! Ostre, jakby z 10 jarzeniówek".
Strach u obu przekroczył magiczną barierę. W myślach pani Grażyna żegnała się z bliskimi. Wszystko wokół wydawało się nierealne i przypominało film. Mimo to para weszła wkrótce do środka. Józek leżał jak wcześniej – w letargu i bezruchu. Nic nie mówił, jednak bojąc się kolejnego ataku, młodzi ludzie schowali wszystkie ostre narzędzia, postanawiając jakoś przeczekać do rana.
"Po chwili za naszymi plecami rozległo się głośne tykanie zegara. Takiego wielkiego. I tak tykał ten piekielny zegar, bez wybijania godzin, do świtu. Kiedy niebo zaczęło szarzeć, zerwaliśmy się, wybiegliśmy na podwórko. Tam dostrzegłam coś, czego nie widziałam wcześniej".
W klatkach, które wisiały na ścianach chaty Józka pojawiły się… kocięta. Skąd się tam wzięły? Może przyprowadziła je matka, jednak widok ten był tak groteskowy, że przez głowę pani Grażyny przebiegały dziwne myśli ("Może Józek się nimi żywi?" – zastanawiała się). Była jednak stuprocentowo pewna, że kociaków tam wcześniej nie było.
Para, nie oglądając się, pobiegła potem ku najbliższej miejscowości. Będąc w domu, próbowali opowiedzieć znajomym o tym, co zaszło, ale spotkali się z niedowierzaniem. Z czasem skończyli o tym mówić i przestali się też widywać. Los rzucił potem panią Grażynę do Oslo, a Marka za ocean.
Kobiecie sprawa nie dawała jednak spokoju. Józka mogła łatwo znaleźć. Jak mówi, wystarczyło zatelefonować na komisariat do Lutowisk. 15 lat po dziwnych doświadczeniach, podczas pobytu w kraju, pani Niedzielska pojechała w Bieszczady i odnalazła "kowboja". Nie mieszkał już w starej chacie – ta spłonęła dawno temu. Od policjantów dowiedziała się też, że Józek po pożarze leczył się z alkoholizmu i przez pewien czas był bezdomny, a wśród miejscowych zyskał opinię dziwaka i "totalnego outsidera".
"Mieszkał w popegeerowskich barakach. Tam trzymał konie. Pojechałam do niego z przyjaciółką. Ucieszył się na mój widok. Był miły i zadowolony. Sporo rozmawialiśmy. Wreszcie zdecydowałam się zapytać go o ten dom. Zamknął się jak ślimak w skorupie. Jedyne, co z niego wyciągnęłam to że dom spłonął, a on znalazł pod podłogą jakieś stare cerkiewne świeczniki. Nasza rozmowa się na tym zakończyła. Nie chciał nic więcej powiedzieć. Odwiedziłam go ponownie po roku. Znowu mówił, że nic nie pamięta".
Co naprawdę się tam wydarzyło i co było źródłem nadprzyrodzonych wydarzeń? W tradycji ludowej osoby długo przebywające na łonie natury (bacowie, pasterze) uznawani byli za czarowników. Żyjąc w dziczy, wchodzili w bliski kontakt z siłami natury. Czy przejęły one władzę nad biednym Józkiem? A może to sprawka czarnej bieszczadzkiej magii albo czegoś, o czym nawet zakapiorom się nie śniło?
Co zobaczył Józek w lesie? Dlaczego twierdził, że nie wysłał listu? Pytań ciągle jest tak wiele. "Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale proszę chociaż spróbować zaakceptować, że tak właśnie było" – prosi was pani Grażyna.
źródło