Skocz do zawartości


Zdjęcie

Ciekawostki z "Poza granicami wyobraźni"


  • Please log in to reply
14 replies to this topic

#1

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Niedawno zareklamowałem w Bibliotece VRP, książkę Victora Farkasa "Poza granicami wyobraźni". Aby przybliżyć forumowiczom zawartość tej książki i jednocześnie ożywić dyskusje na forum, będę tutaj co jakiś czas zamieszczał wybrane z niej teksty. Zdecydowałem się na ten dział, bo są to rzeczywiście ciekawostki, a ich wielowątkowy charakter, nie pozwala na umieszczenie tego tematu w innym dziale.

Niech więc przemówi sama książka i sprowokuje społeczność VRP do dyskusji.

Rakieta bojowa dokonuje przeskoku w czasie

Zacznijmy od zdarzenia, które nie dotyczyło żywej istoty, co eliminuje możliwość złudzenia. Główną postacią był przedmiot, po którym nie można się było wprawdzie spodziewać wiele dobrego, a już w żadnym razie przeskoków w czasie: amerykańska rakieta międzykontynentalna (ICBM) typu Minuteman. Przestarzały, 3-stopniowy pocisk na paliwo stałe był przez długi czas kartą atutową w polityce wzajemnego zastraszania. Pierwsza generacja tych rakiet weszła do uzbrojenia w 1962 r., w latach siedemdziesiątych została wyposażona w potrójne głowice, przemianowana na MIRV ("Multiple Independently Targetable Reentry Vehicle"), a wreszcie w latach osiemdziesiątych zastąpiona przez ruchome pociski o większej mocy M-X-ICBM.
Jak tysiące innych, nasz pocisk ICBM ("Inter-Continental Ballistic Missile") tkwił w silosie w bazie lotniczej Vandenberg (Kalifornia), dopóki go nie odpalono w celach doświadczalnych 4 stycznia 1974 r. Minuteman opuścił wyrzutnię zgodnie z planem. Obserwowany przez setki osób i wyraźnie rozpoznawalny na ekranach radarów pomknął z hukiem w niebo, ciągnąc za sobą pomarańczową smugę ognia. Zanim jeszcze wzniósł się na wyższy pułap, po prostu zniknął.
W bazie lotniczej zapanowało duże poruszenie, ale nic nie można było poradzić. Minuteman rozpłynął się w powietrzu. Specjaliści kręcili głowami, a naukowcy byli bezradni. Prawdziwa niespodzianka jednak dopiero ich czekała.
Po upływie trzech dni ów latający obiekt, uznany za zaginiony, pojawił się znowu, dokładnie w tym samym miejscu, w którym zniknął po przejściu przez niewidzialną bramę (czasu), jakby coś go z powrotem wypluło. Leciał sobie dalej, jakby nigdy nic. Absolutna zagadka, gdyż czas przelotu rakiety wynoszący kilka dni, a nawet kilka godzin był wykluczony.

  • 0

#2

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

SOS z przeszłości

Przeskok w czasie trwający trzy dni jest zjawiskiem imponującym, ale to jeszcze nie jest szczyt możliwości. Jak się wydaje, czas jest dowolnie przyjętą koncepcją naszych struktur myślowych, nie ma jednak de facto rzeczywistego znaczenia, względnie granic.
Taką wiedzę w miesiącach czerwcu i lipcu 1936 r. posiadł agent ubezpieczeniowy i radioamator Gordon Cosgrave; co odczuł dość boleśnie, gdyż zapłacił za to m.in. utratą zatrudnienia. Cosgrave żył swoim hobby: na dachu jego domu w dzielnicy Woolwich w Londynie, na południe od Tamizy, znajdował się las anten radiowych, również ogród był nimi zastawiony. Ten sprzęt należał do najlepszych w swojej klasie. Właściciel przez całe lata zainwestował w niego w sumie ponad 200 funtów, co było niemałą kwotą dla człowieka, który zarabiał tygodniowo zaledwie 5 funtów.
Pewnego sobotniego ranka w czerwcu zaczęła się jego osobista katastrofa, zapoczątkowana przez jedno z najbardziej osobliwych zjawisk. Cosgrave skosił trawnik i udał się do sypialni, aby oddawać się swojemu hobby. Chciał odebrać sygnały od pewnego kolegi radioamatora z Nowej Szkocji. Na wykorzystywanej częstotliwości usłyszał jednak pewien niezwykle silny sygnał Morse'a, zagłuszający wszystkie inne. Cosgrave automatycznie chwycił za notatnik, aby zapisać komunikat wysłany z liniowca o nazwie "Carpathia". Brzmiał on następująco: "Znajdujemy się jeszcze w odległości 70 mil morskich i przeszkadza nam lód, ale płyniemy z maksymalną szybkością". Potem podana była pozycja statku. Następnie do odbieranego komunikatu dołączyły sygnały SOS. Pochodziły one najwyraźniej od innego statku znajdującego się w katastrofalnym położeniu. Jego nazwy Cosgrave nie zdołał rozszyfrować, ponieważ wystąpiły silne zakłócenia. Potem komunikaty umilkły.
Z zapartym tchem radioamator pospiesznie zanotował meldunek. Kiedy radio umilkło, pognał do najbliższej budki telefonicznej na końcu ulicy, aby powiadomić władze. Policja nie czuła się w tej sprawie kompetentna i odesłano Cosgrave'a do oficera dyżurnego admiralicji angielskiej.
Wreszcie radioamator uzyskał połączenie z właściwą osobą. Pospiesznie przekazał przechwyconą wiadomość i nalegał na natychmiastowe podjęcie akcji ratunkowej. Na drugim końcu przewodu telefonicznego na krótko zapadła cisza, po czym oficer dyżurny powiedział sarkastycznie: "Drogi przyjacielu, spóźnił się pan o 24 lata. «Titanic» zatonął w 1912 r. Niech pan sobie żartuje z kogoś innego". I odwiesił słuchawkę.
Cosgrave osłupiał. Czym było to, co słyszał w eterze? Zaszyfrowane komunikaty marynarki wojennej wysyłane w czasie manewrów? To nieprawdopodobne, nie na tak popularnej częstotliwości. Czy mogło chodzić o dokumentację BBC? To przypuszczenie okazało się chybione. Jego zapytania kierowane do stacji nadawczych pozwoliły ustalić, że niczego podobnego nie emitowano.
W rezultacie radioamator postanowił zapomnieć o całej sprawie. Przez cztery dni zdołał w ten sposób łudzić samego siebie. Wieczorem czwartego dnia jego radio przekazało kolejne wezwanie SOS. Meldunek pochodził z tego samego akwenu i miał taką samą charakterystykę jak poprzedni. Głosił on, że spuszczono na wodę wszystkie 22 łodzie ratunkowe, jednak na pokładzie zostało jeszcze ponad 1000 osób. Według chronologii tej, zapewne najsłynniejszej ze wszystkich katastrof na morzu, ten meldunek musiał być wysłany około półtorej godziny po zderzeniu z górą lodową, która rozdarła podwójne poszycie kadłuba statku, wskutek czego "niezatapialny" luksusowy liniowiec armatora White Star Line o wyporności 66 000 BRT zatonął jak kamień, w bardzo krótkim czasie w lodowatych wodach północnego Atlantyku. Zginęło 1531 osób.
Ponieważ te tajemnicze komunikaty z przeszłości nie dawały mu spokoju, Cosgrave zasięgnął informacji na temat tego zdarzenia. Kiedy w bibliotece miejskiej zapoznał się z całym przebiegiem katastrofy "Titanica", miejscem i czasem jego zagłady, jak również wszystkimi zjawiskami towarzyszącymi, i porównał je ze swoimi zapiskami, z zaskoczeniem stwierdził absolutną zgodność, nawet w najdrobniejszych szczegółach.
Cóż było robić? Kiedy Cosgrave jeszcze się wahał, czy ma to wszystko ujawnić, nadeszły dalsze sygnały od spieszącej na pomoc "Carpathii". Wtedy nawiązał kontakt z wydawcą czasopisma radiowego. Choć Cosgrave chciał tylko zasięgnąć rady dziennikarza, tamten od razu pomyślał, że naprzykrza mu się jakiś osobnik żądny rozgłosu albo wariat. Cosgrave nie dawał się zbyć byle czym. Wreszcie wydawca ów zgodził się przyjść razem z innym jeszcze członkiem redakcji do domu upartego radiowca.
Przez godzinę nic się nie działo. W redaktorze naczelnym i jego współpracowniku narastała niechęć. Wreszcie, kiedy już się zbierali do odejścia, jak na dany sygnał radio zbudziło się do życia. Cosgrave przekazał wydawcy słuchawki, aby ten mógł sam notować znaki Morse'a i od razu transponować je na litery. Na "Titanicu" wystrzelono ostatnie rakiety świetlne, a teraz zabierano się do wypuszczenia pary z kotłów, by zapobiec eksplozji.
Obaj dziennikarze byli zafascynowani. W ciągu następnych tygodni stali się stałymi gośćmi Gordona Cosgrave'a, przy czym byli świadkami kolejnych transmisji z przeszłości. Tymczasem sprawa przykuła uwagę prasy codziennej. Radioamator znalazł się w światłach jupiterów, co mu jednak nie wyszło na dobre. Stał się pośmiewiskiem, a specjaliści i dziennikarze podawali w wątpliwość jego powagę i zdrowy rozsądek. Wreszcie pracodawca wyrzucił go z posady. Towarzystwo ubezpieczeniowe nie mogło sobie pozwolić na zatrudnianie ludzi niewiarygodnych.
Rozgoryczony Cosgrave zrezygnował z radiowego hobby i przeprowadził się do innej dzielnicy Londynu. Do śmierci w wieku 64 lat nie zdołał przeboleć zawodu, jaki go spotkał.
Eksperci, którzy się później zajmowali jego notatkami, jak również wszystkimi okolicznościami towarzyszącymi osobliwym zdarzeniom, doszli do wniosku, że sygnały były prawdziwe, mimo że ich wieloletnie opóźnienie pozostało zagadką. Zagadką, w porównaniu z którą zamarznięte dźwięki rogu pocztowego ze zmyślonych opowieści Mtinchausena wydają się czymś wręcz prawdopodobnym. Co prawda, nie można z absolutną pewnością wykluczyć oszustwa zrealizowanego ogromnym nakładem środków, choć miałoby ono niewiele sensu.
Jeśli jednak skoncentrujemy się w mniejszym stopniu na samym zdarzeniu, a w większym na obiekcie odgrywającym w nim główną rolę, to sprawy nabiorą nieco innego kształtu. Jak się zdaje, "Titanic" wywołał w strukturze czasu większe turbulencje niż cokolwiek innego. Dlaczego tak się stało, na ten temat nie można nawet snuć spekulacji. W zgodzie z naszymi podstawowymi rozważaniami można by było zadać pytanie, czy ktoś lub coś miało szczególną słabość do słynnego statku? Dlaczego miałoby tak być, pozostaje tajemnicą. Ani rozmiary katastrofy, ani bezwzględna brutalność w walce o miejsca w łodziach ratunkowych nie były czymś niezwykłym -ani wówczas, ani później, a już zupełnie nie w naszych czasach, czego wymownym świadectwem są codzienne wiadomości ze świata. Pozostańmy więc przy suchych faktach, są one dostatecznie egzotyczne.
Spośród wszystkich katastrof, które do dziś pozostały nie wyjaśnione, zatonięcie "Titanica" oddziaływało najintensywniej i w najbardziej różnorodne sposoby. Najsłynniejszą (ponieważ utrwaloną na piśmie, a przez to niezaprzeczalną) przepowiednią katastrofy jest nowela The Wreck of Ehe Titan, o pierwotnym tytule Futility, która się ukazała w 1898 r. Na czternaście lat przed katastrofą amerykański pisarz Morgan Robertson opisywał zatonięcie superliniowca "Titan" po kolizji z górą lodową na północnym Atlantyku. Podobieństwa między "Titanem" a "Titanikiem" (wyporność, długość, liczba śrub, łodzi ratunkowych, grodzi wodoszczelnych, pasażerów, ofiar aż do prędkości przy zderzeniu) są tak frapujące, że możliwość zbiegu okoliczności zawiera się tu w przedziale (nie)prawdopodobieństwa wynoszącego jeden do kilku trylionów.
Co ciekawe, Robertson zaprzeczał, że jest jedynym autorem tej opowieści, dzięki której czternaście lat po jej ukazaniu się zdobył błyskawicznie rozgłos, czego nie zdołało mu wcześniej zapewnić 200 opowiadań i 9 książek. Prawdziwym pomysłodawcą tej historii, jak twierdził przez całe życie, był "astralny współautor".

  • 0

#3

Cimek.
  • Postów: 26
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Słyszałem o innym przypadku wydarzenia tego typu - jakiś człowiek w USA dostawał bodajże na telefon różne dziwne połączenia, nie ze swojego okresu czasowego. Jednak nie o tym chciałem napisać(bo czytałem o tym już dość dawno i nic niestety nie pamiętam). Według Wołoszańskiego Titanic zatonął nie przez zderzenie z górą lodową, ale przez sabotaż - bombę podłożoną na pokładzie, było o tym w jednej z jego audycji w Radiu Zet. Nie pamietam już w tej chwili szczegółów, dlatego umiescilem ją dla tych którzy są ich ciekawi:

tutaj: http://www.filefacto...om/file/31deab/

lub jesli ktos woli tutaj: http://rapidshare.co...itanic.mp3.html
  • 0

#4

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Człowiek z ubiegłego wieku (XIX)

Nowojorczycy nie cieszą się sławą ludzi grzeszących nadmiarem taktu. Wielu gapiów bez żenady przypatrywało się więc osobliwie ubranemu mężczyźnie, który niepewnym krokiem szedł po Times Square, ewidentnie wzburzony. Jego strój był staromodny w każdym calu. Czy w 1950 r. ktoś jeszcze nosił cylinder, żakiet w stylu księcia Alberta, kraciaste spodnie angielskiego kroju i zapinane na guziki buty z getrami? Człowiek ten mógłby grać w filmie albo musicalu na Broadwayu. W kipiącej życiem metropolii USA wydawał się tak bardzo nie na miejscu, jak angielski lord w otoczeniu Hell's Angels. Z wyrazem oszołomienia na twarzy przypatrywał się samochodom, drapaczom chmur oraz neonowym reklamom świecącym się także w dzień, zupełnie jakby nigdy dotąd czegoś takiego nie widział. Najwyraźniej nie rozumiał, co się z nim dzieje. Kiedy niczym lunatyk zszedł nagle z chodnika na jezdnię, został potrącony przez przejeżdżającą taksówkę i zginął na miejscu.
Udało się ustalić tożsamość nieznajomego, choć były z tym duże trudności. Zmarły nazywał się Rudolph Fentz, był żonaty i pochodził z Florydy. Jego lepsza połowa najwyraźniej zamieniła mu życie w piekło, więc po kolejnej kłótni postanowił na zawsze opuścić dom i poszukać szczęścia w Nowym Jorku. Żona, zgłaszając zaginięcie, podała, że mąż wyszedł i nie wrócił więcej, kiedy zażądała od niego, aby nie zasmradzał domu papierosami i palił na dworze. Jak dotąd nie było w tym niczego niezwykłego. Mocny efekt wywołało dopiero stwierdzenie, że do tej banalnej utarczki małżeńskiej doszło nie w 1950, ale -1876 r.
"Podróżujący w czasie", jak go wkrótce nazwano, miał przy sobie 70 dolarów w banknotach, które już dawno wyszły z obiegu, a mimo to były całkiem nowe. Wizytówki z adresem przy Piątej Alei świadczyły o tym, że udało mu się już zaczepić w Nowym Jorku, tyle tylko, że 74 lata temu. Znaleziono przy nim także datowany na tamten okres rachunek za wynajmowanie stajni przy Lexington Avenue i paszę dla konia, jak również mycie konnego powozu. Gruntowne badania potwierdziły, że pojedyncze elementy dziwacznej układanki pasowały do faktów z 1876 r. Adres na Piątej Alei zgadzał się tak samo, jak adres stajni przy Lexington Avenue. Pożółkłe akta z ubiegłego wieku potwierdziły fakt zniknięcia niejakiego Rudolpha Fentza z Florydy. Była w nich odnotowana także odnośna wypowiedź pani Fentz.
Czy było to oszustwo na wielką skalę? Jest to mało prawdopodobne. Upozorowanie takiego zdarzenia przy pomocy aktora musiałoby wkrótce zostać zdemaskowane, o ile nie zechcemy posunąć się do absurdalnego przypuszczenia, iż rzekomy podróżny w czasie w ramach realizacji "planu" dał się dobrowolnie przejechać. A przy tym pozostaje pytanie: Po co to wszystko?

  • 0

#5

glinas.
  • Postów: 82
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Wynika z tego że w różnych miejscach na ziemi są jakieś tunele czasoprzestrzenne albo coś w tym stylu. Tylko czekać aż za kilkadziesiąt lat odnajdą się osoby które niedawno zaginęły i będą miały tyle lat co w momencie zaginięcia. :D
Czekam na więcej twoich artykułów bo robi się ciekawie :)
  • 0

#6

Michalson.
  • Postów: 55
  • Tematów: 1
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Świetny tekst - ten o tym człowieku z XIX wieku - i bardzo wiarygodny :) Straszny pech ( pech? ) z tą taksówką - inaczej mógłby powiedzieć nam co nieco o sobie, ale znając życie i tak skończyłby w psychiatryku -.-
  • 0

#7

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Trawler rybacki odmawia posłuszeństwa

W 1987 r. angielskie ministerstwo zdrowia i opieki społecznej musiało się użerać z kandydatami na bezrobotnych, którzy motywowali swoje wnioski w bardzo niezwykły sposób. Członkowie załogi trawlera rybackiego "Pickering" zostali wskutek przymusowego bezrobocia klientami opieki społecznej, ponieważ ich statek uparcie odmawiał współpracy. "Pickering" po prostu nie chciał wyjść w morze. Za każdym razem, kiedy kapitan Derek Gates chciał wypłynąć z portu Bridlington na łowiska na Morzu Północnym, jego trawler udaremniał te zamiary. Kręcił się po morzu w koło, jego maszyny ciągle odmawiały posłuszeństwa, światła migały, a w kabinach panowało lodowate zimno mimo odkręconego na cały regulator ogrzewania. Regularnie, codziennie, punktualnie o pierwszej trzydzieści awarii ulegał radar. Choć oficerowie i załoga dwoili się i troili, naciskając dźwignie, guziki i przełączniki, to ich wysiłki pozostawały bez jakiegokolwiek rezultatu. Statek unikał przystąpienia do pracy. Przez trzy miesiące trwały mordercze zmagania człowieka z maszyną. Personel obsługi technicznej przychodził i odchodził z kwitkiem, niekiedy wręcz po kilka dni kwaterując na pokładzie. Technicy niestrudzenie rozbierali urządzenia na części i wykonywali badania diagnostyczne, jednak niczego nie odkryli. "Pickering" jakby drwił sobie z ich starań i w najlepsze kontynuował bunt. W czasopiśmie "Fishings News" z 18 grudnia 1987 r. oficer Michael Laws następującymi słowami określił owe trzy frustrujące miesiące: "To był najgorszy okres ze wszystkich siedemnastu lat, jakie spędziłem na morzu. Nie zarobiłem ani grosza, bo wszystko stanęło na głowie i nikt nie umiał zrozumieć ani wyjaśnić, co się właściwie dzieje".
Osobliwym zdarzeniom położyła w końcu kres nie mniej osobliwa kontrakcja, przynajmniej tak to z pozoru wyglądało. Po wyczerpaniu wszystkich możliwości, a także cierpliwości, kompetentni urzędnicy ustąpili przed histerycznymi już niemal naleganiami załogi i chwycili się egzotycznego sposobu. Z Bindlington sprowadzono pewnego wikarego nazwiskiem Tom Wills, aby odprawił egzorcyzmy. Wtedy statek zaprzestał wybryków i od razu zapanowała "przyjacielska atmosfera", jak dosłownie wyraził się kapitan Gates. Nagle wszystko wróciło do normy, gdy jeszcze kilka godzin temu krnąbrne maszyny, przekaźniki, przełączniki i dziesiątki innych mechanizmów drwiły sobie z marynarzy. W tej jednej chwili bunt maszyny dobiegł końca. Posłusznie jak jagnię "Pickering" odbywał jeden rejs po drugim, bez dalszych zagadkowych incydentów.
Na pierwszy rzut oka zastosowane w tym przypadku nieortodoksyjne rozwiązanie problemu wydaje się wskazywać, że w naszych poszukiwaniach możliwych czynników sprawczych znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Ostatecznie podziałały egzorcyzmy, co sytuuje całą tę sprawę w dziedzinie teologii, a nie zjawisk niewytłumaczalnych. Czy rzeczywiście?
Nie chcemy urażać uczuć religijnych, mamy jednak pewne wątpliwości, czy możliwe jest "opętanie" urządzeń technicznych i czy mogą tu skutkować stosowane w takich wypadkach środki zaradcze. Jak jednak inaczej można to wszystko dopasować? Następujący przeciwny wniosek, który formułuję jako najostrożniejszą ze wszystkich spekulacji, mógłby usunąć sprzeczności: właśnie sukces egzorcyzmów wskazuje na to, że za tymi zjawiskami kryją się tajemne siły sprawcze, które za zabawne mogą uważać zwodzenie nas, pozostawianie fałszywych tropów, czy po prostu prowadzenie swojej gry w ten, a nie inny sposób. Takie rozumowanie wymaga jednak czegoś więcej niż tylko jednego przykładu, który jeszcze dopuszcza najróżniejsze interpretacje. Można przytoczyć dalsze przykłady i gdy im się przyjrzeć, mimo woli natychmiast nasuwa się myśl: ktoś albo coś tu eksperymentuje

  • 0

#8

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Podstępne instalacje

W 1979 r. Phyllis Redhall została dosłownie spławiona ze swojego mieszkania w Barnsley w angielskim hrabstwie Yorkshire. Nieszczęście zaczęło się od założenia dwóch nowych chromowanych kurków do armatury nad zlewozmywakiem. Ledwo je zainstalowano, a zaczęły się same odkręcać. Fenomen ów trwał 24 godziny na dobę. Z jakąkolwiek siłą dokręcano te kurki, odkręcały się i z kranu lała się woda. Kolejni hydraulicy mijali się w drzwiach, armaturę kilkakrotnie wymieniano. Rezultat był równy zeru, a ściślej biorąc, rezultatem była nieustanna powódź, także w obecności fachowców. Inżynierowie, hydraulicy, technicy i inni eksperci odwiedzili udręczoną panią Redhall w sumie 89 razy, nie znajdując żadnego wytłumaczenia dla tych zdarzeń. Jedynym, mało satysfakcjonującym środkiem zaradczym było całkowite odcięcie dopływu wody. Zdenerwowany tym zagadkowym potopem przedstawiciel władz powiedział: "Jeśli jest ktoś, kto ma choćby blade pojęcie o tym, co się tu dzieje, chętnie go poznamy".
Inny problem z instalacjami domowymi, z jakim ma do czynienia niejaki Colin Smith z Milton Keynes w Wielkiej Brytanii, dotyczy dziedziny przemiany materii. Kiedy tylko wiatr wieje z zachodu, uruchamia się spłuczka w jego toalecie. To niewytłumaczalne zdarzenie pan Smith stara się wykorzystać jako dowcip podczas spotkań towarzyskich, czyniąc z niego niecodzienną atrakcję dla swoich gości.
Mniej zabawne są efekty podobnego zachowania niektórych toalet w Kalifornii. Jeden z reaktorów atomowych Uniwersytetu Kalifornijskiego z ogromną precyzją samoczynnie się wyłącza, kiedy w jednym z sąsiednich domów zostaje uruchomiona spłuczka w toalecie. Dlaczego tak jest, nikt nie umie powiedzieć. Nic więc nie można na to poradzić, chyba że zahamowane zostaną procesy trawienne okolicznych mieszkańców.
W Southport na wybrzeżu Mersyside w Anglii planowano w 1968 r. wyburzenie starego hotelu "Palace". Przed przystąpieniem do rozbiórki wyłączono oczywiście dopływ prądu. Nie miało to jednak znaczenia dla staroświeckiej czterotonowej windy. Ku bezdennemu zdumieniu robotników nagle zaczęła jeździć do góry i na dół. Mimo braku prądu na tablicy sygnalizacyjnej zapalały się światełka informujące, gdzie w danym momencie znajduje się masywna kabina windy. Kiedy zatrzymywała się na piętrze, jej drzwi otwierały się zapraszająco. Oczywiście, nikt do niej nie wsiadał. Kierownik robót ani przez chwilę nie wątpił, że nie został jeszcze odcięty dopływ prądu. Powiadomił więc techników z elektrowni w Liverpoolu, aby raz na zawsze położyć kres zagrożeniu.
-W przewodach nie ma napięcia - z determinacją oświadczyli fachowcy. - Ani jeden amper nie dociera do tej ruiny. Nie ma żadnego elektrotechnicznego powodu, żeby winda miała działać. Przykro nam.
Z tymi słowami przybyli z Liverpoolu inżynierowie skierowali się do wyjścia. Wtem, jak na ironię drzwi windy zamknęły się z trzaskiem i kabina pojechała na drugie piętro. W tym momencie miarka się przebrała. Zablokowano hamulec windy i usunięto awaryjną ręczną wciągarkę. Niech teraz zbuntowana winda pokaże, co potrafi. I zrobiła to następnego dnia.
Przyjechała ekipa telewizji brytyjskiej BBC, aby nakręcić reportaż na temat tych dziwnych zdarzeń. Winda, jak rozkapryszona operowa diwa, popisywała się przed zaskoczonym zespołem kamerzystów. Jej drzwi otwierały się i zamykały, a kabina jeździła w górę i w dół szybciej niż w czasach jej oficjalnej eksploatacji. Kiedy w ten sposób winda została gwiazdą telewizji, nic nie mogło już jej powstrzymać. Całymi tygodniami jeździła to do góry, to na dół, i wyzywająco trzaskała drzwiami. W końcu pracownicy zastosowali na wskroś ludzkie rozwiązanie: roztrzaskali niesamowitą maszynę młotami. To wprawdzie niczego nie wyjaśniło, ale zlikwidowało problem. Techniczne wyjaśnienie nigdy nie nastąpiło.

  • 0

#9

Asieńka.

    Wiedźma

  • Postów: 979
  • Tematów: 28
  • Płeć:Kobieta
  • Artykułów: 1
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Dobre z tą windą, szkoda że nie zostawili windy, mogła by być niecodzienną atrakcją turystyczną. Teraz tylko wierzyć lub nie pozostało
  • 0



#10

Maru.
  • Postów: 160
  • Tematów: 4
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Co do tych sygnałów radiowych odebranych z tytanica, to możliwe jest że fale radiowe odbijały sie w górnych warstwach atmosfery.... ;)
  • 0



#11

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Jest to jedna z hipotez, ale biorąc pod uwagę potężny odstęp czasu? Ile lat mogą się błąkać po jonosferze? Prędzej można założyć, że się odbiły od jakiejś gwiazdy, albo może je nam ktoś inny, inteligentny, odesłał?

Zapraszam do lektury kolejnego fragmentu książki. Ten będzie dość szokujący.

Mózg nie jest nam potrzebny

W czasie konferencji pediatrów w 1980 r. brytyjski neurolog dr John Lorber wywołał wielkie poruszenie, wysuwając spektakularną hipotezę. Brzmiała ona: "Mózg nie jest nam potrzebny!".
Nie był to tylko prowokacyjny żart. Dr Lorber nie chciał ani za wszelką cenę ściągnąć na siebie uwagi, ani też nie postradał zmysłów. Pytanie o konieczność posiadania organicznego aparatu do myślenia, od którego zaczął swój referat, było odpowiednio uzasadnione. Podsumowywało ono jedynie w skrócie wiele osobliwych zdarzeń, z którymi neurolog ów zetknął się już w połowie lat sześćdziesiątych.
Miał wówczas pod swoją opieką dwoje dzieci z wodogłowiem. Ze względu na tę anomalię żadne z tych dzieci nie miało kory mózgowej. Mimo tak ogromnego upośledzenia (ostatecznie konwencjonalna medycyna uważa korę mózgową za siedlisko świadomości) duchowy rozwój maluchów nie wydawał się odbiegać od normalnego. Jedno z dzieci umarło w wieku trzech miesięcy. Drugie po upływie roku było wciąż jeszcze umysłowo zdrowe i całkowicie normalne, mimo że badania jednoznacznie wykazały całkowitą nieobecność substancji mózgowej. Dr Lorber opublikował w czasopiśmie "Developmental Medicine and Child Neurology" raport na temat tej zagadkowej anomalii. Jak często bywa w przypadku pojawienia się niemile widzianych zjawisk, oddźwięk na jego artykuł był równy zeru.
Zagadka ta jednak nie dawała mu spokoju. Prowadził dalsze badania w tym kierunku, w żaden sposób nie tając swojego specjalnego zainteresowania. Zdarzyło się więc, że jeden z jego kolegów lekarzy przysłał do niego młodego człowieka, który studiował na Uniwersytecie Sheffield. Człowiek ów miał głowę większą od normalnej, ale nic poza tym. Od dawna otrzymywał najlepsze oceny z matematyki, a jego wielokrotnie mierzony iloraz inteligencji, wynoszący 126, kwalifikowałby go do przyjęcia do różnych klubów "superinteligentnych".
Osobliwe było tylko to, że student ów nie dysponował tkanką mózgową, co niepodważalnie wykazały badania dr. Lorbera. Zawartość czaszki młodego człowieka stanowiła warstwa komórek mózgowych o grubości zaledwie jednego milimetra, a resztę woda. Gdyby go zaraz po urodzeniu umieszczono w ciemnym pomieszczeniu i skierowano promień światła na jego czaszkę, to światło bez trudu przeniknęłoby jego głowę z racji delikatnej struktury kości, charakterystycznej dla wieku niemowlęcego. Zadziwiający fakt, że żyje pozbawiony mózgu, niezbyt wstrząsnął młodym człowiekiem. Przed tym odkryciem funkcjonował całkiem normalnie, a później także.
Tymczasem dr Lorber w trakcie swoich systematycznych poszukiwań napotkał wiele podobnych przypadków. W szpitalu dziecięcym w Sheffield zbadał przeszło 600 chorych na wodogłowie, uzyskując przy tym zdumiewający obraz. Około 10% badanych miało czaszkę w 95% wypełnioną płynem. Z definicji nie mieli oni sprawnego mózgu. Mimo to połowa z tych dziesięciu procent była w pełni sprawna umysłowo, a nawet wykazywała ponadprzeciętny iloraz inteligencji wynoszący więcej niż 100.
Obszerne studium dr. Lorbera nie jest pierwszym swojego rodzaju. Dr Wilder Penfield, dyrektor Instytutu Neurologii Uniwersytetu McGill w Montrealu i jeden z czołowych chirurgów mózgu, przez dziesiątki lat poświęcał się badaniu tej intrygującej zagadki. Skłoniła go do tego praca dr. Waltera Dandy'ego z 1922 r. o ludziach, którzy mimo pewnych braków swojego mózgu prowadzą absolutnie normalne życie.
Dr Penfield przeprowadził serię doświadczeń, w których celowo wyłączał częściowo mózg badanego za pomocą prądu i innych metod. W przeszło 500 próbach nie zdołał uchylić rąbka tajemnicy, ale za to niewątpliwie udowodnił istnienie fenomenu.
W maju 1950 r. słynny nowojorski neuropsychiatra dr Russel G. MacRobert w następujący sposób skomentował monumentalne studium Penfielda, jak również samą tajemnicę, w magazynie "Tomorrow": "Chirurg wycinający duże części mózgu, niszczy nie tylko jego tkankę, ale nieuchronnie także nasze obecne wyobrażenie o duchu i świadomości".
Musiał kiedyś nadejść moment, kiedy nie sposób było dłużej ignorować tego wszystkiego i trzeba było podjąć różne próby wyjaśnienia. Niektórzy specjaliści po prostu negują uzyskane rezultaty, wskazując na trudności w pomiarach mózgu. Inni mówią filozoficznie o zasadzie nadmiaru w przyrodzie, która może się szczególnie manifestować w strukturach mózgu. Tej ostatniej grupie przeciwstawił się profesor anatomii Patrick Wall z Uniwersytetu w Londynie, stwierdzając:
- Mówienie o nadmiarze w odniesieniu do mózgu jest wybiegiem pozwalającym nie przyznać się do tego, że czegoś nie potrafimy zrozumieć.
Podobne stanowisko zajął także neurolog Norman Geschwind ze szpitala Beth-Israel w Bostonie, mówiąc: "Naturalnie, mózg wykazuje godną uwagi zdolność przejmowania po urazie funkcji przez nowe ośrodki, ale jakieś niedostatki zazwyczaj pozostają nawet przy pozornie całkowitym wyzdrowieniu. Testy wciąż na nowo tego dowodzą".

Zdruzgotany, zniszczony, usunięty, a jednak w pełni sprawny

Sprzeciwia się temu doświadczeniu fakt, że wielu ludzi może przetrwać bez żadnej szkody najradykalniejsze zabiegi (rozdzielenie półkul mózgowych, usunięcie jednej półkuli itd.), gdy tymczasem inni ulegają ciężkiemu upośledzeniu na skutek zwykłego uderzenia w głowę. Jeśli gruntownie przyjrzymy się historii medycyny, to aż się tam roi od takich dziwnych przykładów. Doniesienia na ten temat sięgają daleko w przeszłość.
Opis jednego z pierwszych szczegółowo udokumentowanych przypadków znajduje się w słynnym podstawowym dziele Goulda i Pyle'a: Anomalies and Curiosities oj Medicine (Anomalie i osobliwości medycyny). Chodziło tam o dwudziestopięcioletniego brygadzistę ekipy budującej linie kolejowe w USA, Phineasa Gage'a. We wrześniu 1847 r. ów młody człowiek zamierzał wysadzić w powietrze grupę skal Otwór strzelniczy napełnił prochem dymnym i ubijał go stemplem o średnicy około 4 cm i wadze prawie 7 kg. W skutek wypadku doszło do przedwczesnej eksplozji, przy której ciężki drąg został wyrzucony w powietrze i głęboko wbił się w czaszkę Gage'a. Koledzy przenieśli ofiarę wypadku do gabinetu lekarskiego, gdzie pospiesznie usunięto tkwiący w jego głowie drąg, wraz z częściami kości czaszki i większymi partiami tkanki mózgowej. Obaj lekarze udzielający poszkodowanemu pierwszej pomocy nie daliby ani pensa za jego przeżycie, za to każdą sumę postawiliby na to, że jeśli jakimś cudem z tego wyjdzie, to będzie trwale pozbawiony świadomości. Przegraliby oba zakłady, gdyż dwudziestopięcioletni pacjent nie tylko przeżył, ale nawet doszedł do siebie (z wyjątkiem zaburzeń w zachowaniu), mimo że w jego głowie pozostał tunel o średnicy ponad 8 cm. Przebiegał on przez czaszkę, jak stwierdzili specjaliści, "od lewego płata czołowego równoległe do szwu strzałkowego". Przypadek ten łączy w sobie wiele niemożliwych elementów.
Nie mniej dramatyczny los spotkał pewną robotnicę fabryki włókienniczej w 1879 r. na jej stanowisku pracy. Ogromna śruba wyleciała z maszyny i wbiła się głęboko w głowę tej nieszczęśnicy, niszcząc przy tym bezpowrotnie rozległe partie jej mózgu. Kolejne ubytki spowodowali chirurdzy, wydobywając operacyjnie śrubę z jej głowy. Wbrew wszelkim przewidywaniom młoda kobieta nie odniosła trwałych obrażeń. Jeszcze przez 42 lata żyła i nawet nie uskarżała się na bóle głowy.
W czasopiśmie "Medical Press of Western New York" z roku 1888 znajduje się opis przypadku pewnego marynarza, który utracił ćwierć czaszki przycięty między belką mostu a nadbudówką statku, na którym pracował. Filar o ostrych krawędziach odciął temu człowiekowi część jego czaszki. Lekarze stwierdzili utratę dużej ilości krwi i znacznej części tkanki mózgowej. To jednak nie przeszkodziło choremu w powrocie do normalnego życia po odzyskaniu świadomości. Po odzyskaniu przytomności natychmiast chciał się ubrać i znowu przystąpić do służby.
Z pierwszych lat naszego stulecia pochodzą zapiski dr. Nicholasa Ortiza, omawiające studium, które przedstawił boliwijski lekarz dr Augustin Itturicha z Towarzystwa Antropologicznego w Sucre w Boliwii. Chodziło tam o osoby pozostające do śmierci w pełni władz umysłowych. Przy obdukcji okazywało się jednak, ku bezgranicznemu zdumieniu chirurgów, że ich mózgi już od wielu lat były całkowicie zniszczone przez ropnie, guzy itp. Dziwnym trafem dane osoby aż do śmierci o tym nie wiedziały. Szczególne wrażenie wywarł na dr. Itturichu przypadek pewnego chłopca, który stale uskarżał się na silne bóle głowy i umarł w wieku czternastu lat. Autopsja wykazała, że masa mózgu chłopca już od dłuższego czasu była całkowicie oddzielona od wewnętrznej strony czaszki -co zwykle daje identyczne skutki, jak ścięcie głowy. Chłopiec ten jednak przez cały czas nie przejawiał najmniejszego upośledzenia.
Niemowlę, które przyszło na świat w 1935 r. w Nowym Jorku w szpitalu św. Wincentego, przez 27 dni niczym się nie różniło od innych osesków. Piło mleko, krzyczało, płakało, próbowało chwytać przedmioty, reagowało na bodźce środowiska i poruszało się absolutnie normalnie. Potem umarło. Przy obdukcji okazało się, że niemowlę urodziło się całkowicie pozbawione mózgu.
Lekarze dr Jan W. Bruell i dr George W. Albee informowali w 1953 r. na forum Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologicznego o trzydziestodziewięcioletnim mężczyźnie, któremu usunięto całą prawą półkulę mózgu. Nie tylko przeżył ten poważny zabieg, ale, jak zakończyli swoje wystąpienie obaj prelegenci, "intelektualne zdolności tego mężczyzny praktycznie nie uległy uszczupleniu".
Równie frapujące - a do tego nieco makabryczne - są okoliczności, wobec których stanął lekarz dokonujący autopsji pewnego młodego człowieka, ofiary wypadku. Zmarły przyszedł na świat z mocno rozwiniętym wodogłowiem. Aby uratować życie niemowlęciu, wszczepiono mu do czaszki aparaturę do odprowadzania wytwarzanego w nadmiarze płynu mózgowego. Awaria tej aparatury spowodowała śmierć młodego człowieka. Stwierdził to lekarz sądowy przy sekcji zwłok, wykrywając zarazem fakt, że zmarły miał tylko cieniuteńką warstewkę komórek mózgowych; był to zatem jasny przypadek najcięższego upośledzenia umysłowego. Informując rodzinę o przyczynie śmierci, lekarz sądowy wyraził jej swoje współczucie i dodał na pociechę, że śmierć jest wybawieniem dla każdego człowieka, który i tak musiał po prostu wegetować. Można sobie wyobrazić zaskoczenie i osłupienie lekarza, kiedy dowiedział się od rodziców zmarłego, że ich syn prowadził całkiem normalne życie i do ostatniego dnia wykonywał zawód wymagający wysokich kwalifikacji.
Są jeszcze skrajniejsze przypadki. Niemiecki ekspert, poświęcający się badaniom mózgu, Hufeland, odkrył, dokonując autopsji mężczyzny, który był w pełni władz umysłowych do chwili wystąpienia porażenia, że człowiek ten w ogóle nie posiadał mózgu. Jego mózgoczaszka była wypełniona tylko 312 gramami wody.
Słynny specjalista, dr Schleich, wyliczył 20 przypadków najcięższych ubytków tkanki mózgowej nie powodujących jakiegokolwiek upośledzenia umysłowego. W tym kontekście zauważył, że przypadki te były źródłem stałych rozterek personelu medycznego i dostarczały materiału do dyskusji nad starym filozoficznym pytaniem o siedlisko duszy. Krótko mówiąc: mózg - to niezbadana zagadka. Z jednej strony jest tak wrażliwy, że może już zarejestrować pojedynczy foton, z innej może świetnie funkcjonować, mimo że go nie ma.

Mózg i duch istnieją oddzielnie

Jakie wnioski można wyciągnąć z tego wszystkiego? Trudno powiedzieć. Nagi materializm okazuje się niewystarczający. Świadomość w postaci niematerialnego ducha włóczy się po okolicy albo rozwija, nawet wtedy, gdy nie ma w ciele siedliska (mózgu). Mimo że większość neurologów w dalszym ciągu trzyma się wyobrażenia, że świadomość wyrasta z anatomii i struktury kory mózgowej, to muszą jednak przyznać, zgrzytając zębami, że nie mają rzeczywistego wyobrażenia o tym, jak powstaje świadomość, czy też jak mózg ją wytwarza, za co przecież ma być odpowiedzialny.
Można zaobserwować pierwsze niepewne kroki w nowych kierunkach myślenia. Na przykład ekspert w dziedzinie komputerów, Donald MacKay z angielskiego uniwersytetu w Keele, w udzielonym wywiadzie dał do zrozumienia, że może istnieć "równanie człowieka", które mogłoby przeżyć śmierć swojego "gospodarza" (ciała).
Skoro już jesteśmy gotowi posunąć się tak daleko w rozumowaniu, to byłoby fair przyznać, że także pod innymi względami przerażająco mało wiemy o naszej formie bytu i jej faktycznych możliwościach. Pewne jest tylko i wyłącznie to, że homo sapiens jest w równie małym stopniu "organiczną maszyną", jak wszechświat ogromnym zegarem.
Skierujmy więc wzrok jeszcze ku innym tajemnicom, które uzasadniają merytorycznie określenie "cudowna istota -człowiek"; są to fenomeny, z którymi biologowie, anatomowie, lekarze i inni naukowcy mieliby utrapienie -gdyby musieli się nimi zająć poważniej, niż robią to w swoich sporadycznych eksperymentach, testach i analizach.

  • 0

#12

glinas.
  • Postów: 82
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Zaskoczył mnie ten artykuł o mózgu, przecież osoba bez mózgu nie powinna widzieć słyszeć ani czuć, a jednak organizm sobie jakoś z tym poradził (mówię tu o przypadkach w których mózgu nie było od dnia narodzin).
Masz na prawdę interesujące artykuły, czekam na więcej :)
  • 0

#13

Michalson.
  • Postów: 55
  • Tematów: 1
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Więc jak te osoby widziały itd.? God damn it, jeśli to prawda to mamy wielką zagadkę :-]
  • 0

#14

Katon.
  • Postów: 256
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

To o mózgu było poruszane już o ile pamiętam, Mariush wszystko wyjaśnił. :)

Reszta artykułów ciekawa.
  • 0

#15

Mentoris.
  • Postów: 225
  • Tematów: 32
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Missie, jasnowidząca terierka

Stale pojawiają się zwierzęta, które zyskują rozgłos niezwykłymi talentami; albo też ludzie występują z twierdzeniami, że ich zwierzęta mają egzotyczne zdolności. Poczucie braku orientacji w świecie, które się pojawiło po zakończeniu drugiej wojny światowej, w połączeniu z bezprecedensową eksplozją wiedzy, doprowadziło między innymi do tego, że wielu ludzi nie wierzy już w nic, gdy inni z kolei wierzą we wszystko. Zjawisko to nie oszczędziło nawet kręgów naukowych.
Jednym z jego skutków jest, że badania parapsychologiczne częściej niż dawniej bywają dopuszczane na salony. Badania te istnieją wprawdzie już od początku czasów nowożytnych, ale uprawiane są w wielkim stylu przy wykorzystaniu środków nowoczesnej technologii dopiero od połowy naszego stulecia. Liczne doświadczenia i opracowania są wręcz oparte na założeniu, że zwierzęta mają zdolności paranormalne i stawiają sobie za cel określenie i skatalogowanie tych talentów.
Niektóre zjawiska są wprawdzie tak dziwne, że trudno o choćby na pozór rozsądne wytłumaczenie. Jeśli się uprzeć, można je jednak znaleźć, jak pokazuje przypadek jasnowidzącej terierki Missie. Amerykański badacz zwierząt Bill Schul wnikliwie analizował zdarzenia w związku z tą pocieszną suczką, ponieważ go szczególnie zafascynowały.
Na początku Schul myślał, że może się to okazać jakąś bzdurą, zmyśloną przez właścicielkę suki, kobietę o nazwisku Mildred Probert. Wszystko się zaczęło od pewnego spaceru, na którym panna Probert spotkała znajomą z dzieckiem. Na pytanie skierowane do dziecka, ile ma lat, nie było odpowiedzi. Zamiast małego odpowiedziała matka: "Ma trzy lata". Panna Probert nachyliła się i powiedziała do dziecka: "No, powiedz: trzy". Znowu odpowiedzią było milczenie. Wtedy zaszczekała Missie -trzy razy.
Obie kobiety się roześmiały. "A ile ty sama masz lat?" spytała właścicielka suki, wciąż jeszcze się śmiejąc. Czworonożna towarzyszka wydała z siebie cztery szczeknięcia. Missie faktycznie miała cztery lata. Przypadkowo się zgadzało. "A ile lat skończysz za tydzień?" dociekała żartem panna Probert. Suczka zaszczekała pięć razy.
Skąd mogła wiedzieć, że w tym tygodniu przypadały jej urodziny? Ta wyjątkowa zgodność nie dawała pannie Probert spokoju. Aby sprawdzić, czy Missie ma jakieś szczególne zdolności, czy nie, zaczęła wypytywać wesołą terierkę, ile palców ma człowiek i o inne sprawy na poziomie przedszkola. Kiedy Missie wyraźnie potwierdziła, że jest na tym poziomie, nie poprzestała na tym. Umiała podać numery telefonów znajomych, ich domów oraz inne dane liczbowe.
Potem sprawy zaczęły przybierać niesamowity obrót. Missie wiedziała o sprawach, które nie były znane pannie Probert ani innym ludziom, na przykład znała numery domów obcych osób. Posługując się kodem Bella, informowała gości, ile mają przy sobie pieniędzy, czego sami dokładnie nie wiedzieli. Podawała numery serii banknotów dolarowych, daty urodzenia nieznajomych osób i temu podobne dane.
Pewien sceptycznie nastawiony lekarz usłyszał od niej swój własny tajny numer prywatny, który przekazywał tylko nielicznym osobom; panna Probert do nich nie należała. Mimo to znała go Missie. Nie dość na tym; aby nie sprawiać kłopotu dobremu doktorowi, panna Probert powiedziała do suki: "Nie mów wszystkim całego numeru telefonu doktora, ale opuść ostatnią cyfrę, aby jego prywatny numer nadal pozostał tajny". Tak też się stało.
Pewien reporter prasowy poprosił suczkę o numer jego własnej polisy ubezpieczeniowej, którego naturalnie nie pamiętał. Zanim dziennikarz zdążył sprawdzić numer na swojej polisie, Missie już prawidłowo odtworzyła kombinację cyfr.
Suczka ta okazała się najprawdziwszym jasnowidzem. Przepowiadała wyniki wyborów na prezydenta USA, momenty urodzin, włącznie z wagą noworodków itd.
Przepowiedni śmierci natomiast duet Probertl Missie starał się unikać. Były tylko dwa wyjątki. Raz suczka została po prostu do tego zmuszona. Zdarzenie to zostało utrwalone w liście pani Kincaid, opublikowanym w książce PSI w królestwie zwierząt.
Pani Kincaid pisze: "W lutym 1965 r. odwiedziliśmy naszą sąsiadkę Mildred Probert. Kazała ona swojej jasnowidzącej terierce odpowiedzieć na kilka naszych pytań. Ta swoim szczekaniem podała daty urodzenia naszych trzech córek, w sposób bardzo wyraźny, a dla nas także łatwo zrozumiały. Missie umiała też określić liczbę liter w naszym nazwisku, porę dnia itd. Potem mój mąż posadził psa na fotelu, nachylił się nad nim i zapytał: «Ile miesięcy jeszcze przeżyję?». Pani Probert zaoponowała, nie chcąc, aby jej suka odpowiadała na to pytanie. Mój mąż jednak nalegał. (Powiedział, że obawia się, iż ma przed sobą już tylko kilka miesięcy, a nie lat). Missie odpowiedziała na jego pytanie: «25». Pani Probert powiedziała szybko: «Może ma na myśli dwadzieścia pięć lat». Zapytał więc suki: «Ile lat jeszcze przeżyję?». Missie odpowiedziała natychmiast: «2». Kontynuował więc: «Czy możesz mi podać datę, miesiąc?». Missie odpowiedziała: «4». Zapytał: «A dzień?». Missie odpowiedziała: «3». Wszystko się potem sprawdziło. Mój mąż, C. Kincaid, zmarł 3 kwietnia 1967 r. Był to czwarty miesiąc, trzeci dzień, dwadzieścia pięć miesięcy (dwa lata) później".
Niewytłumaczalność tej przepowiedni potęguje fakt, że pan Kincaid nie umarł na raka żołądka, o którym wiedział i który go skłonił do zadawania tych pytań, ale wskutek postrzelenia.
Druga przepowiednia śmierci dotyczyła samej terierki. W maju 1966 r. panna Probert chciała się od Missie dowiedzieć, która jest godzina. Suczka zaszczekała 8 razy. Nie było to zgodne z prawdą, więc panna Probert spytała jeszcze raz, i wtedy otrzymała prawidłową odpowiedź. Potem znowu nastąpiło osiem szczeknięć. O ósmej godzinie tego samego dnia Missie zadławiła się kawałkiem jedzenia, co zakończyło jedno z najbardziej zdumiewających zjawisk w królestwie zwierząt, którego niestety nigdy nie poddano zakrojonej na szerszą skalę analizie. Po prawdzie, nie można przemilczać, że panna Probert miała do swojej suczki -jak to nazwać? -specyficzny stosunek. Zakładała Missie na dzień ubranie wyjściowe, a na noc piżamę. Suczka spała z pluszowym pieskiem, nie jadała ze zwyczajnej miski i konsumowała tylko ludzkie pożywienie. W sumie zachowywała się bardziej jak człowiek niż jak pies. Związane z tym wszystkim zamieszanie w środkach masowego przekazu nie sprzyjało traktowaniu czworonoga jako kandydata do poważnych badań naukowych. Naturalnie, nie została też zupełnie zignorowana. Wysuwano przypuszczenia, że właścicielka urządza teatralne sztuczki i posądzano ją o szarlatanerię. Nie pasował do takiej wersji jednak ten intrygujący fakt, że większość informacji wyszczekanych przez Missie nie była znana pannie Probert.
Ponieważ nie dało się ukryć tych zdumiewających faktów, to w końcu sklecono wspomniane na początku "naturalne wytłumaczenie", które mówi samo za siebie: być może to panna Probert miała zdolność jasnowidzenia, a nie jej pies (terier wyposażony w zdolność prekognicji to jednak mocna rzecz). Takie przypuszczenie wprawdzie wciąż jeszcze nie degradowało Missie do rzędu "normalnych" psów, ale czyniło z niej odbiorczynię przekazywanych drogą telepatii myśli jasnowidzącej panny Probert. Była to najprawdziwsza hipoteza kompromisowa. Można by też powiedzieć: kwadratura koła.

  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych