Chrześcijańsko-islamska wymiana pustych słówTomasz P. Terlikowski 31-03-2008, ostatnia aktualizacja 31-03-2008 19:57
Aby dialog miał sens, potrzebna jest dobra wola. Ale w rozmowie odpowiedzią na pytanie chrześcijanina nie może być spalenie kościoła przez tłum rozwścieczonych muzułmanów – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Dialog chrześcijaństwa z islamem, choć wszyscy mają go pełne usta, pozostaje grą pozorów. Po jednej jego stronie stoją chrześcijańscy znawcy Koranu, obrońcy dobrego imienia proroka Mahometa, a po drugiej – cyniczni gracze, których głównym celem jest pozyskiwanie wiernych i sojuszników w walce o islamizację świata. Ich spotkania wyglądają zatem tak jak spotkanie uzbrojonego po zęby terrorysty, który pod lufą rewolweru trzyma przerażonych bliskowschodnich chrześcijan z naiwnym misjonarzem, który wierzy w szczerość intencji każdego swojego rozmówcy i nie jest w stanie dostrzec w nim groźnego przeciwnika.
Taki obraz, choć może wydawać się przejaskrawiony – i pewnie nieco takim właśnie jest – oddaje sytuację dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego. Każda próba potraktowania go poważnie kończy się bowiem tak jak przemówienie papieskie w Ratyzbonie. Gdy Benedykt XVI zadał – cytując zresztą średniowiecznego władcę – kilka pytań o istotę islamu, odpowiedzią było palenie świątyń i prześladowanie chrześcijan (nie tylko katolików) na Bliskim Wschodzie. Każde mocniejsze zaakcentowanie znaczenia chrześcijaństwa czy fałszywości islamu kończy się dla nieszczęśnika – jeśli odbywa się w krajach islamskich – w więzieniu, a przynajmniej na wygnaniu (spotkało to jednego z najlepszych koptyjskich znawców Koranu).
Gra pozorów I nie zmieniają tego kolejne światłe apele liderów świata muzułmańskiego do przywódców Kościołów i wyznań chrześcijańskich. Listy imamów czy znawców islamu w niczym nie zmieniają sytuacji chrześcijan na Bliskich Wschodzie. Polepszają najwyżej wizerunek muzułmanów w krajach Zachodu.
Przykładem może być dokument opublikowany wspólnie przez Watykan i Uniwersytet al Azhar. Znalazły się w nim apele do przywódców zachodnich o powstrzymanie publikowania obrazów czy tekstów, które obrażają muzułmanów, ale zabrakło choćby najsłabszej sugestii skierowanej do przywódców świata islamskiego, by skłonili swoich wiernych do przerwania prześladowań duchownych i świeckich chrześcijan.
Nie inaczej trzeba potraktować ostatnie wezwania saudyjskiego monarchy króla Abdullaha, który wezwał wyznawców wielkich religii monoteistycznych do spotkania, dialogu i współpracy. Można by je uznać za poważne z jednym zastrzeżeniem – gdyby w jego własnym królestwie takie spotkanie było w ogóle możliwe. Bo na razie za posiadanie Biblii w języku arabskim, jej wspólne z przyjaciółmi (we własnym domu) czytanie, a nawet za noszenie krzyżyka w widocznym miejscu grożą w Arabii Saudyjskiej srogie kary. 700 tysięcy tamtejszych chrześcijan musi się liczyć z tym, że za praktykowanie swojej wiary trafią do więzienia, a nawet – że będą torturowani.
Symboliczne otwarcie w Arabii Saudyjskiej pierwszej świątyni katolickiej (o czym wciąż toczą się rozmowy) zmieniłaby tę sytuację w stopniu niewielkim. Trudno bowiem przypuszczać, by wahabiccy duchowni naprawdę zgodzili się na to, by chrześcijaństwo mogło realnie działać w ich kraju – przyjmować konwertytów czy proponować chrzest. A bez takiej możliwości trudno mówić o rzeczywistym dialogu.
Patrzę na Chrystusa, a widzę AllahaAle problem z dialogiem ma też drugą stronę. Chrześcijańscy dialogiści zbyt często zajmują się nie tyle próbą zrozumienia drugiej strony i przedstawienia jej swojego stanowiska, ile apologetyką islamu. „Rzadko spotykani w świecie chrześcijańskim znawcy islamu, to raczej propagandyści tej religii. Gdy się wejdzie do księgarni katolickiej, można dojść do wniosku, że większość książek o islamie została napisana przez duchownych, którzy są entuzjastami islamu” – tłumaczy francuski filozof Alain Besancon.
Duchowni i teolodzy, także katoliccy zamiast pokazywać wyjątkowość swojej religii, wskazują raczej na piękno Koranu i potrzebę jego głębokiego zrozumienia. Przekonują też, że ci, którzy cytują wybrane fragmenty świętych pism islamu, szkodzą wizerunkowi „religii pokoju i miłości”. Dla dialogistów problemem nie jest zatem sam islam, ale to, że chrześcijanie nie chcą i nie potrafią go zrozumieć i zaakceptować. Jeden z polskich duchownych zaangażowanych w dialog z islamem tłumaczył mi kiedyś, że największym problemem jest to, iż w krajach arabskich działają chrześcijanie ewangelikalni, nawracający muzułmanów na chrześcijaństwo. To zaś szkodzi dialogowi…
Ostatni krok na tej drodze poczyniła pewna zaangażowana w dialog duchowna Kościoła episkopalnego Ann Holmes Redding, która w ubiegłym roku wypowiedziała muzułmańskie wyznanie wiary, nie rezygnując przy tym ze statusu chrześcijańskiego księdza. – Jestem w 100 procentach chrześcijanką i w 100 procentach muzułmanką. Nikt mi tego nie odbierze. Patrzę na Jezusa i widzę Allaha. Fakt, że jestem muzułmanką ułatwia mi zrozumienie chrześcijaństwa. Ponieważ islam postrzega Jezusa jako człowieka, a nie Boga, pomaga w naśladowaniu Jezusa – jesteśmy jak Jezus i możemy czynić jak on. Nie może być już żadnych wymówek, że on jest przecież Bogiem” – przekonywała Redding.
W jej decyzji wspierał ją ustępujący ordynariusz jej diecezji biskup Vincent Warner, który zaznaczał, że „Bóg to coś więcej niż Chrystus. Boskość ucieleśniła się w Jezusie, w jego życiu i działalności”.
Dialog jak z marksistamiOczywiście zdecydowana większość chrześcijańskich zwolenników dialogu z islamem nie posuwa się tak daleko, by dokonać apostazji. Nie zmienia to jednak faktu, że ich fascynacja światem islamskim sięga na tyle głęboko, by nie zauważali elementów negatywnych tej tradycji. W ich ustach staje się ona „oazą pokoju i miłości”, a terroryści to tylko zwyrodnialcy, którzy z religią nie mają nic wspólnego, albo – co też się zdarza – bohaterscy bojownicy o wolność swoich narodów i niezależność swojej cywilizacji. Nawet język najgorętszych zwolenników dialogu zaczyna przejmować elementy obce teologii chrześcijańskiej, ale za to wypływające z myślenia islamskiego. Tak jest choćby z koranicznym określeniem „religie Księgi”, które z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego. Muzułmanie określali nim chrześcijan i Żydów, a dziś przejęła je teologia katolicka. Nie byłoby w tym pewnie nic złego, gdyby nie to, że rozumienie chrześcijaństwa wyklucza jego sprowadzenie do Księgi. Chrześcijanie uznają się za wyznawców i świadków wydarzenia i osoby, a nie litery czy tekstu, jak robią to muzułmanie.
Można zatem odnieść wrażenie, że dialog z islamem (mimo wszystkich, także tych jak najbardziej fundamentalnych różnic ideowych) jako żywo zaczyna przypominać wcześniejsze o ćwierćwiecze dialogowanie chrześcijan i marksistów. Chrześcijanie odgrywają w nim rolę propagatorów rozmytych wersji ideologii, które z ich religią nie mają już nic wspólnego. Efektem są rozmaite wspólne inicjatywy, z których korzyści czerpie tylko jedna strona, a druga musi (albo będzie musiała) najeść się wstydu.
Na razie, na szczęście, nie ma jeszcze mowy o jakiejś nowej „teologii wyzwolenia”, która na bazie islamskiej krytyki Zachodu zbudowałaby „pseudochochrześcijańską” krytykę własnej cywilizacji.
Potrzeba dobrej woliUwagi te nie oznaczają wcale, że pełny i prawdziwy dialog z islamem nie jest potrzebny. Religia ta, jako czerpiąca z tych samych źródeł kulturowych, tych samych (choć często zafałszowanych) opowieści i symboli – może i powinna pozostać partnerem do dialogu i współpracy. Jest to tym istotniejsze, że islam i chrześcijaństwo wspólnie mogą przeciwstawiać się niekorzystnym zjawiskom współczesności, zwalczać ideologie laicyzacyjne czy blokować ideologie aborcyjne czy eutanazyjne. Poza tym w społecznościach wielokulturowych jest on istotnym elementem budowania pokoju społecznego.
Aby dialog miał sens – potrzebna jest dobra wola obu stron, a także wyraźne uznanie, że strony te różnią się od siebie i chcą ze sobą poważnie rozmawiać. Ale w rozmowie odpowiedzią na pytanie nie może być strzał z rewolweru czy spalenie kościoła. Dopóki liderzy muzułmańscy tego nie zrozumieją, dopóki nie przestaną usprawiedliwiać swoich współwyznawców, dopóty dialog będzie pozorny. Ruch należy więc do nich, a nie do papieża, biskupów czy – szerzej – chrześcijan.
Źródło : Rzeczpospolitahttp://www.rp.pl/artykul/114281.html