Wielkie żarcie mięsa
Możesz tak ułożyć swoją dietę, żeby zwierzęta, które zjadasz przeżyły swoje życie w godnych warunkach. I wcale nie musisz zostać jaroszem
Możesz tak ułożyć swoją dietę, żeby zwierzęta, które zjadasz przeżyły swoje życie w godnych warunkach. I wcale nie musisz zostać jaroszem
Łańcuch pokarmowy znamy od podstawówki. To, że człowiek jest drapieżnikiem szczytowym, każdy ma wkute na blachę. Ale o reakcji łańcuchowej, jaką ta pozycja wywołuje, podręczniki milczą. Może dlatego problem jedzenia jest w naszej kulturze i dyskusji publicznej domeną smakoszy, prominentnych kucharzy oraz popularnych czasopism formułujących co tydzień instrukcje, jak zjeść zdrowo, pożywnie i w dodatku jeszcze schudnąć.
A gdyby tak inaczej? Jeremy Rifkin, wybitny amerykański socjolog, pisał już 20 lat temu, że kwestia spożywanej przez nas, ludzi Zachodu, wołowiny "jest najbardziej krytycznym zagadnieniem stojącym przed współczesną cywilizacją". Rifkin wskazywał na dalekosiężne skutki masowej hodowli bydła, na wieść o których przeciętny konsument steków szeroko otworzy usta ze zdumienia. Przy całym niesłychanym zainteresowaniu jakim cieszy się w naszej kulturze sięgający szczytów specjalizacji kunszt kulinarny, intrygująca jest obojętność, z jaką podchodzimy do politycznego i etycznego wymiaru uprawianej codziennie konsumpcji. Owszem, to wygodne, ale i cyniczne. Także w Polsce, która poziomem społecznego rozwoju dobija wielkimi krokami do grona szczęśliwców tego świata. My także jesteśmy ważnymi współtwórcami łańcucha konsumpcji, którego skutki widoczne są jak na dłoni w kameruńskich wioskach, za murami wielkoprzemysłowych tuczarni, w lasach Amazonii.
Nie ma rady, dumając nad czymkolwiek wykraczającym choć trochę poza czubek własnego nosa, od krytycznej oceny codziennego menu nie uciekniemy. O tym, że taki rachunek sumienia może być fascynującym ćwiczeniem, świadczą królujące na listach bestsellerów wielu krajów książki eksplorujące kolejne ogniwa tego łańcucha konsumpcji. Wiadomość zła: problem jest, niestety, mięsny. Wiadomość dobra: da się go rozwiązać, nie przechodząc na wegetarianizm.
Ogniwo pierwsze: świnia, czyli kotlet
Jajko i wykluwające się z niego pisklątko to symbol nowego życia, uczy tradycja chrześcijańska. Stawiając żółciutkiego kurczaczka na świątecznym stole, mało kto pomyślał pewnie o tym, że kicz tego gestu nie polega tylko na taniej cepeliadzie. Miliony takich nowych istnień zarzynane są rocznie zaraz po wykluciu lub w plastikowych torebkach trafiają żywcem na wysypisko śmieci. Te pisklaki to koguciki, męscy potomkowie kur niosek.
Hodowla kur to przemysł wyspecjalizowany jak produkcja maszyn. Kury nioski za wolno tyją, zaś ich koleżanki przeznaczone na mięso żyją tylko 35 dni, za krótko, żeby w ogóle pomyśleć o innej gałęzi produkcji. To przesądza o losie kogucików, które miały pecha w postaci mamusi nioski. Męskie osobniki jajek nie zniosą, a chowane na mięso zjadłyby tyle paszy, że ich dorodna pierś musiałaby w supermarkecie kosztować krocie. Utylizacja wychodzi o wiele taniej. W samych tylko Stanach Zjednoczonych zabija się 250 milionów kilkudniowych kogucików rocznie. To samo dotyczy potomstwa krów z gatunków mlecznych.
W Polsce rodzi się rocznie około 1,5 miliona takich cieląt. Połowa z nich to byczki, czyli "odpady". Tylko te, które mają szczęście, jadą prosto do rzeźni. Inne, kilku- lub kilkunastodniowe cielaki, przed śmiercią ciasno stłoczone w ciężarówkach, przejadą kilka tysięcy kilometrów do Włoch lub Hiszpanii, by sprostać gustom tamtejszego podniebienia.
"Największym sukcesem przemysłu spożywczego XX wieku było skrycie przed konsumentem rzeczywistości za murami tuczarni i ubojni" - pisze Jonathan S. Foer, amerykański pisarz i autor przetłumaczonego na kilkanaście języków bestsellera "Eating Animals". To nie przypadek, że filmy pokazujące masową hodowle zwierząt ze względu na wrażliwość widzów mogą być pokazywane w telewizji tylko późną nocą. Przypadki zwierząt źle ogłuszonych, które są przytomne podczas podcinania gardła; które żyją, gdy zdziera się im skórę z głowy, a potem jeszcze miotają się przy odcinaniu kopyt, to wprawdzie tylko kilka procent całego uboju. Mało? Szacuje się, podaje Foer, że 180 milionów kurczaków rocznie jest w Stanach Zjednoczonych oprawianych i patroszonych żywcem. Świadomość tych faktów sprawiłaby, że niejeden soczysty kotlet z kury stanąłby nam kością w gardle.
Obowiązujące prawo określające warunki hodowli ma na uwadze głównie ochronę konsumenta. Kury nioski wolno hodować w klatkach, w których na jedną kurę przypada mniej miejsca niż powierzchnia kartki A4. Ptaki nie mogą rozprostować skrzydeł, nie mówiąc o poruszaniu się. Prawo zezwala również na to, by cielaki odstawić od matki w pierwszej dobie po narodzinach. To ssaki, a nie maszyny, więc cierpią strasznie: krowy godzinami nawołują swoje utracone potomstwo, cielaki zamiast matki rozpaczliwie ssą klatkę.
W zgodzie z przepisami wolno trzymać bydło i trzodę w wybetonowanym pomieszczeniu bez ściółki lub na podłodze z rusztu, raniącego zwłaszcza prosiętom racice. Prosiaki wolno kastrować bez znieczulenia. Przy ogromnym przegęszczeniu zwierząt nietrudno o choroby zakaźne. Zwierzęta nie przeżyłyby bez prewencyjnie podawanych antybiotyków. Sposób ich tuczenia powoduje, że są tak niezwykle podatne na choroby. Dlatego w nowoczesnych zakładach hodowlanych panują warunki sterylne jak na oddziale neonatologii. Do perfekcji doprowadzono też wydajność: w 1930 roku na farmach w USA locha rodziła średnio osiem, w 2000 roku już osiemnaście prosiąt. Krowa rasy dojnej daje od kilku do kilkunastu tysięcy litrów rocznie. Zaś kura nioska składa średnio 300 jaj rocznie, prawie o połowę więcej niż przed wojną. Ceną tej wymuszonej płodności jest przedwczesna śmierć, ale hodowcom i nam wszystkim i tak się to kalkuluje.
Dobre sumienie tych, którzy zrażeni okrucieństwami masowej hodowli jeść będą już tylko ryby, wystawione jest na ciężką próbę. Przekonanie, że ryby nie tylko nie mają głosu, ale (może dlatego?) nie odczuwają bólu jak my lub inne ssaki, należy włożyć między bajki. Do takiego wniosku dochodzi w wydanej niedawno książce bodaj najwybitniejsza znawczyni problemu, brytyjska profesor biologii Victoria Brightwait. Jej praca pod tytułem "Czy ryby czują ból?" nie pozostawia złudzeń: połów ryb to makabra. Nie tylko na tradycyjny hak. Ryby morskie łapane w sieć cierpią tortury z powodu dekompresji, czyli zbyt szybkiego przeskakiwania różnic w ciśnieniu w trakcie wyciągania powierzchnię. Wielu oczy wychodzą z głowy, a wnętrzności przez otwór gębowy i analny. Część ryb ginie zmiażdżona ciężarem towarzyszy niedoli, inne duszą się na pokładzie. Wielkoprzemysłowe rybołówstwo, także sztuczne hodowle tak chętnie kupowanych łososi, niewiele różni się od masowej hodowli drobiu czy świń.
Duże ryby, na przykład tuńczyki, łowi się na przymocowane do wielokilometrowych lin haki z przynętą. Oprócz tuńczyków łapie się na nie 145 innych gatunków zwierząt morskich. W samym tylko Morzu Bałtyckim i Północnym przy połowach łososi ginie rocznie 100 tysięcy ptaków morskich i 8 tysięcy morświnów. Trawlery poławiające krewetki łapią 80-90 procent niepotrzebnych ofiar. Na Morzu Indyjskim na każdy kilogram złowionych krewetek przypada ponad 11 kg "niechcący" złowionych zwierząt, które martwe wrzuca się z powrotem do morza. Szacuje się, że bezsensowną śmiercią ginie rocznie 20 tysięcy delfinów i waleni, 60 tysięcy żółwi, 3 miliony rekinów.
Ogniwo drugie: głodni ludzie, najedzone zwierzęta
W ciągu ostatnich 40 lat spożycie mięsa na świecie zwiększyło się trzykrotnie - z 78 do 250 milionów ton rocznie. To właśnie ta kreatywna reinterpretacja naszej roli jako drapieżnika szczytowego jest głównym powodem, dla którego dla masowej hodowli nie widać dzisiaj alternatywy.
Drugim jest cena mięsa: wprawdzie zawsze psioczymy, że za wysoka, ale nie ma co się łudzić: kilkanaście złotych za kilo drobiu w supermarkecie to śmieszne pieniądze. Pierwszy raz w dziejach ludzkości tak duża część społeczeństwa może sobie pozwolić na mięso do każdego posiłku. Oczywiście lwia część tej gigantycznej konsumpcji przypada na kraje uprzemysłowione. W Polsce rocznie na każdego z nas przypadają 72 kilogramy mięsa - w Stanach ponad 100, w Niemczech ponad 80, w Indiach - 6. Według wydanego w 2008 roku głośnego raportu międzynarodowych ekspertów "Agriculture at a Crossroads" spożycie mięsa będzie rosło dramatycznie: powodem jest rozwój klasy średniej w Chinach czy Indiach, która podobnie jak my nie chce żywić się tylko ryżem lub kartoflami.
Prawdziwie wielkie żarcie mięsa rozpoczęło się w połowie XIX wieku w Wielkiej Brytanii - pisze Jeremy Rifkin w wydanym przed 20 laty bestsellerze "Beyond Beef". Popyt Brytyjczyków na wołowinę przemienił Irlandię w pastwisko dla bydła przeznaczonego na angielskie talerze. Drugą ofiarą apetytu Brytyjczyków na wołowinę byli rdzenni mieszkańcy Ameryki. Wybicie bizonów i eksterminacja Indian były koniecznością, aby przywiezione z Europy bydło mogło się paść, a następnie zostać z zyskiem sprzedane za oceanem. To było preludium drugiego ogniwa, które w łańcuchu konsumpcji umyka zazwyczaj naszej uwadze.
Tylko niewielka część hodowanego bydła żywi się trawą, która rośnie na łące. Większość je kukurydzę albo soję - paszę, pod którą potrzebne są setki tysięcy hektarów upraw. Im więcej rolników przechodzi na uprawę ziarna dla zwierząt, tym mniej upraw przeznaczonych jest na żywność dla ludzi, a to winduje ceny. Wzrost cen nieproporcjonalnie mocno uderza w najbiedniejszych w Trzecim Świecie. Pod uprawę pasz regularnie wycina się lasy Amazonii i obsiewa pola w Afryce, podczas gdy co czwarty mieszkaniec tego kontynentu jest niedożywiony. Rifkin twierdzi, że gdyby zamiast dla zwierząt uprawiać zboże bezpośrednio dla ludzi, ponad miliard ludzi można by nim nakarmić. Kiedyś z rolnictwa tradycyjnego mogło się utrzymać 100 osób na mili kwadratowej. Na ranczu po wykarczowanym lesie deszczowym zatrudnienie znajduje jedna osoba na 12 mil kwadratowych. W Meksyku w ciągu 25 lat produkcja ziarna dla zwierząt wzrosła z 6 do 40 proc. Bezrobotna ludność wiejska migruje do miast w poszukiwaniu środków do życia. Skutkiem są rozrastające się metropolie, które nie są w stanie wchłonąć rzeszy imigrantów.
Rozkosze naszego podniebienia mają jeszcze inny skutek. Ponieważ Europejczycy od kilku lat jedzą wyłącznie udka i piersi kurczaków, pozostałe ich części są sprzedawane w Afryce. Eksport byłby nieopłacalny, więc dopłaca do niego UE. Dzięki subsydiom eksporterzy sprzedają bardzo tanio. W Kamerunie, jak opisuje niemiecka dziennikarka Tanja Busse w wydanej w zeszłym roku "Dyktaturze pożywienia", europejski eksport doprowadził do całkowitego załamania się rodzimej produkcji. Zaś rozmrożone i sprzedawane na wiejskich rynkach w tropikalnym upale ochłapy stały się przyczyną wielu chorób.
Ogniwo trzecie: klimat
Masowa hodowla zwierząt jest dramatycznie szkodliwa dla klimatu. Według FAO 18 procent emisji dwutlenku węgla spowodowane jest hodowlą bydła, która stanowi ledwie 1,5 procent globalnego dochodu brutto. Bilans energetyczny świń i kur jest lepszy, ale i tak wypada fatalnie na tle upraw roślinnych. Przyczyn jest wiele: do produkcji pasz i nawozów zużywa się ogromnej ilości energii. Woły, odbekując, emitują ogromne ilości metanu szkodliwego dla atmosfery. Zaś ich odchody zanieczyszczają wody gruntowe i ziemię. Co istotne: to masowy chów jest problemem. Argentyńskie krowy wypasane na łąkach są dla klimatu bez porównania korzystniejsze niż trzymane w zamkniętych oborach i tuczone soją europejskie woły. Do tego stopnia, że nawet transport ich mięsa przez Atlantyk jest z punktu widzenia ekologii lepszym rozwiązaniem niż fundowanie sobie steku z rodzimej hodowli.
Źródło: Gazeta Wyborcza
http://wyborcza.pl/1...miesa.html?as=1
Więcej...
http://wyborcza.pl/1...1#ixzz1QEOxyKuE
"Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem."
C.G.Jung