Napisano
07.06.2008 - 15:55
Tajemnicza katastrofa w Ustce w lipcu 1945
Opisane tu zdarzenie było dotychczas kompletnie nieznane opinii publicznej w naszym kraju. Ja sam nie byłem świadom opisanych poniżej wypadków do lutego '99. Wtedy to pojechałem do Szczecina, odwiedzić mojego chorego dziadka leżącego w szpitalu. W pewnym momencie, gdy wyszła pielęgniarka, kazał mi się nachylić i powiedział mi, że musi mi coś wyznać. Gdyż niedługo już pożyje, a chcialby przed śmiercią pozbyć się ciążącego na nim piętna tajemnicy. Wiążącego sie z jego służbą wojskową w latach czterdziestych.
Służył on wtedy w jednostce stacjonującej w Ustce, o czym dobrze wiedziałem lecz nigdy nie opowiedział mi szczegółów swojej służby. Nie mówił ich również mojemu
ojcu (który już ne żyje), obawiał się bowiem o jego bezpieczeństwo, gdyby przypadkowo się z nimi zdradził. Teraz po upadku komunizmu niebezpieczeństwo zmalało ale nadal wskazana jest najwyższa ostrożność. Dziwić więc może, czemu wyjawiam te rewelacje lecz robię to w konkretnym celu. Chcę ujawnić prawdę o sekrecie skrywanym przez kolejne komunistyczne rządy. Który w dziesięć lat po jego upadku nadal nie został ujawniony. A straciło przez niego życie wielu ludzi i boję się że może tak się dziać nadal... Dziadek nie podawał mi żadnych nazwisk,
ani bliższych szczegółów jego jednostki wojskowej. Wiedział że mogłoby to mnie narazić na nieprzyjemności.
Teraz przedstawię jego opowieść
Opisane tu zdarzenie było dotychczas kompletnie nieznane opinii publicznej w naszym kraju. Ja sam nie byłem świadom opisanych poniżej wypadków do lutego '99. Wtedy to pojechałem do Szczecina, odwiedzić mojego chorego dziadka leżącego w szpitalu. W pewnym momencie, gdy wyszła pielęgniarka, kazał mi się nachylić i powiedział mi, że musi mi coś wyznać. Gdyż niedługo już pożyje, a chcialby przed śmiercią pozbyć się ciążącego na nim piętna tajemnicy. Wiążącego sie z jego służbą wojskową w latach czterdziestych.
Służył on wtedy w jednostce stacjonującej w Ustce, o czym dobrze wiedziałem lecz nigdy nie opowiedział mi
szczegółów swojej służby. Nie mówił ich również mojemu ojcu (który już ne żyje), obawiał się bowiem o jego bezpieczeństwo, gdyby przypadkowo się z nimi zdradził. Teraz po upadku komunizmu niebezpieczeństwo zmalało ale nadal wskazana jest najwyższa ostrożność. Dziwić więc może, czemu wyjawiam te rewelacje lecz robię to w konkretnym celu. Chcę ujawnić prawdę o sekrecie skrywanym przez kolejne komunistyczne rządy. Który w dziesięć lat po jego upadku nadal nie został ujawniony. A straciło przez niego życie wielu ludzi i boję się że może tak się dziać nadal... Dziadek nie podawał mi żadnych nazwisk, ani bliższych szczegółów jego jednostki wojskowej. Wiedział że mogłoby to mnie narazić na nieprzyjemności.
Teraz przedstawię jego opowieść czerwcu '45 dziadek który świeżo ukończył studia techniczne które kontynuował przez całą wojnę na tajnych kompletach, został powołany do Ludowego Wojska Polskiego. Do batalionu obrony przeciwlotniczej stacjonującego w okolicach Ustki. Zostali rozlokowani w pobliżu byłego niemieckiego poligonu lotniczego. Już w pierwszych tygodniach służby, doszło do zdarzenia które na długo utkwiło w pamięci stacjonujących w garnizonie żołnierzy. Pewnej czerwcowej nocy, całą bazę poderwało na nogi wezwanie do alarmu. W odlełości kilkudziesięciu km. od brzegu radar wykrył szybko poruszający się obiekt. Kilkakrotne wezwania przez radio po polsku i rosyjsku nie dały rezultatu.
Sowiecki major nadzorujący, co było regułą w tamtych pierwszych powojennych latach, jednostkę, zaklinał się że w tym rejonie nie sa prowadzone żadne ćwiczenia Armii Czerwonej. Lecz największe zdziwienie budziło nie to, że obiekt nie odpowiadał, lecz jego prędkość. Wynoszącą zawotną, jak na owe czasy, liczbę kilku tysięcy km. na godzinę (chciałbym przypomnieć że pierwsze radzieckie odrzutowce pojawiły się dopiero pod koniec lat czterdziestych). Po za tym obiekt leciał jakimś dziwnym kursem, robiąc co chwila ukosy, pod kątami które wydawały się niewyobrażalne. Ale mimo wszystko zbliżał się w stronę Ustki. Początkowo myślano że to jakiś błąd radaru, które były jeszcze wówczas bardzo prymitywnymi urządzeniami. Lecz to, co zobaczono po paru minutach, przeszło najśmielsze oczekiwania. Ujrzano, teraz już gołym okiem, pojazd w najmniejszym stopniu nie przypominający samolotu. O okrągłym, spłaszczonym kształcie, który wydał się wtedy mojemu dziadkowi podobny do odwróconej miednicy. Nie słyszano jeszcze wtedy na świecie a tym bardziej w Polsce o latających spodkach, które zobaczy Kenneth Arnold w 1947. Tak więc dziwny "samolot" nadleciał nad bazę. Natychmiast wydano rozkaz otwarcia ognia. Lecz ogień z działek przeciwlotniczych nie drasnął nawet, mknącego z prędkością przekraczającą kilkakrotnie prędkość dzwięku pojazdu. Serie mijały go o dziesiątki metrów. Po kilkukrotnym okrążeniu garnizonu obiekt odleciał na zachód, w stronę Darłowa. Dziadek był świadkiem tego całego zdarzenia, gdyż z racji wykształcenia, a specjalizował się w łączności, obsługiwał radar. Wkrótce ze sztabu WP i z dowództwa wojsk radzieckich stacjonujących w Polsce nadeszły meldunki by nie zajmować się więcej tą sprawą i zniszczyć wszystkie materiały na ten temat. A zamiast dotychczasowego radzieckiego doradcy przybył nowy w stopniu podpułkownika lotnictwa, wraz z kompanią żołnierzy z gwardyjskiego pułku spadochronowego. Dziwiono się w batalionie tym zabiegom z powodu jednego, choć trzeba przyznać dziwnego zdarzenia. Tym bardziej, że w ciągu najbliższego miesięca nie powtórzyło się to więcej. Wyjaśniono to w ten sposób, że to co widziano było prawdopodobnie amerykańskim samolotem zwiadowczym wysłanym przez imperialistów w celu szpiegowania naszej socjalistycznej ojczyzny. I trzeba wzmóc środki ostrożności, gdyż może to oznaczać wzmożoną działalnośc agentów. Czego potwierdzeniem miał być potężny wybuch w lasach w okolicach Wicka Morskiego. Po przybyciu na miejsce okazało się że uległ wysadzeniu potężny niemiecki bunkier podziemny. Oczywiście teren został natychmiast zabezpieczony przed owych soweckich spadochroniarzy.
I nie wiadomo co dalej się tam działo. W połowie lipca, dziadek wraz z resztą obsługi radaru nadzorował, jak zwykle, przestrzeń powietrzną. I wtedy znów wykryto tajemniczy "samolot". Tym razem leciał z zachodu na wschód, wzdłuż wybrzeża. Jego lot sprawiał wrażenie bardziej nieregularnego niż poprzednio, poza tym momentalnie tracił prędkość i wysokość. Wkrótce usłyszeli głuchy pogłos i na horyzoncie rozbłysła łuna. Sądząc po jej wielkości, pojazd nie mógł rozbić się zbyt daleko. Momentalnie zjawił się rosyjski podpułkownik i rozkazał kilkunastu polskim sanitariuszom, technikom, i specjalistom, w tym i mojemu dziadkowi, wyruszenie z jego kompanią na poszukiwania szczątków pojazdu.
Po kilkunastu godzinach, dzięki wskazówkom napotkanych niemieckich chłopów z wsi która nazywa się obecnie Wytowno, odnaleziono miejsce katastrofy. Była to zabagniona łąką na północ od wioski. Lecz w miejscu upadku, grunt był wyschnięty jak gdyby pod działaniem bardzo wysokiej temperatury. Póżniej odkryto że wybuch nastąpił kilka metrów nad ziemią. Pojazd był rozerwany na kilka części leżących w odległości kilkunastu metrów od siebie. Na jednej z nich widniała namalowana swastyka. W środku, w czymś co miało być kabiną leżeli dwaj mężczyżni ubrani w czarne kombinezony ściśle przylegające do ciała. Z przyczepionymi nazistowskimi emblematami. Na twarzach mieli maski tlenowe. Byli strasznie poparzeni lecz jeden z nich, wysoki blondyn, dawał oznaki życia. Sowieci przewieżli go do słupskiego szpitala, który był obstawiony przez szczelny kordon wojska przez kilka dni, dopóki pilot nie umarł. Niewątpliwie przyspieszyły to przesłuchanai jakim go poddawali radzieccy enkawudziści. Szczątki przewieziono tymczasowo do usteckiego garnizonu i umieszczono pod osłoną nocy w izolowanym baraku strzeżonym oczywiście przez spadochroniarzy. Jeśli chodzi o polskich żołnierzy pomagających przy ich zbieraniu i wywózce to pozwolono im poprowadzić wstępne oględziny ale zarazem zabroniono kontaktów z resztą batalionu. Chcąć nie chcąc musieli zamieszkać w baraku, a tym którzy nie chcieli się na to zgodzić zagrożono poważnymi konsekwenkcjami łącznie z działaniem na szkodę sojuszniczej Armii Radzieckiej co groziło w najlepszym razie wieloletnim pobytem na Syberii.
Wkrótce podpułkownik wyjawił im że radziecki wywiad od dłuższego czasu interesował się wybrzeżem w okolicach Łeby i Ustki. Gdyż jak dowiedzieli się od schwytanych niemieckich naukowców, w tych okolicach istniały podczas drugiej wojny tajne poligony, na których testowano supertajne prototypowe konstrukcje lotnicze o napędzie odrzutowym i rakietowym i jakimś jeszcze o którym nie mają bliższych szczegółów. I być może istaniały tam też podziemne hangary, gdzie je ukrywano. Gdyż nie znaleziono żadnych budynków mogących wskazywać na takie przeznaczenie. Wchodziły tu też w grę względy bezpieczeństwa, gdyż ich napęd i używane w nim paliwo groziły zapewne wybuchem. Prawdopodobnie nie wycofano ich na zachód w czasie radzieckiej ofensywy, tylko zamaskowano w owych tajnych bazach. A więc mimo zakończenia wojny spodki i ch obsługa, naukowcy, piloci i strzegący baz żołnierze SS nadal ukrywają sie tychże hangarach. Podobno najnowocześniejszy ze spodków z pełnym zapasem paliwa jest w stanie dolecieć aż do Hiszpanii, gdzie frankistowski rząd pomoże znaleźć im bezpieczną kryjówkę. Teraz po zakończeniu wojny będzie to znacznie łatwiejsze niż 2 miesiące temu gdy niebo było pełne alianckich samolotów. Lecz są również pozbawieni zapasów paliwa czymkolwiek ono jest i dlatego grupują wszystkie spodki w jednym miejscu by przelać ich paliwo do tego jednego którym mają zamiar przewieźć tajne plany latających maszyn. On sam ma stanowić wzór wedłu którego będzie można odtworzyć resztę. Dlatego trzeba zbadać bardzo dokładnie, ten który wpadł im tak przypadkowo w ręce.
Gdyż nie wiadomo czy uda się NKWD znależć bazę główną przed ostatecznym odlotem. Wtedy zniszczeniu ulegną wszystkie inne spodki i bazy. Pierwsza już wyleciała w powietrze kilka tygodni temu w Wicku Morskim, co dobrze pamiętają. Przeloty spodków również są rejestrowane
wielokrotnie w ciągu ostatniego mięsiąca. Ten który przeleciał nad Ustką to jeden z wielu.
Na koniec dowiedzieli się że po tym co im powiedział, co najmniej przez najbliższe parę lat nie będą mogli się kontaktować ze światem zewnętrznym. Mieli zostać umieszczeni w radzieckiej bazie w Bornym Sulinowie. Oczywiście najbliższe rodziny zostaną do nich sprowadzone. A na razie mieli zając się badaniem pojazdu latającego. Dziadek wraz z drugim kolegą łącznościowcem miał zbadać urządzenia sterownicze i nadawczo-odbiorcze. Reszta, głównie mechanicy mieli zająć się wymontowaniem tego co zostało z silnika. Z tego co dziadek zapamiętał, pojazd zanim nie uległ zniszczniu musiał składać się z dwóch złączonych ze sobą spodków, miał około 15 metrów średnicy i 5 metry wysokości. W centralnej części górnego spodka była umieszczona równie okrągła kabina pilotów, oszklona ze wszystkich stron i nakryta od góry metalową osłoną. Urządzenie napędowe mieściło się pod nią, we wnętrzu pojazdu. Otoczone koncentrycznie przez zbiorniki, mieszczące zapewne paliwo. Lecz nie można było tego sprawdzić od razu, gdyż były wykonane w tak solidny sposób że żaden z nich nie uległ zniszczeniu w czasie wybuchu. A zawory łaczące je z silnikiem uległy jakiemuś automatycznemu zaryglowaniu, tak że bez pomocy specjanych narzędzi nie można ich było otworzyć. Sam silnik był prawie kompletnie zniszczony, niewątpliwie przez wybuch znajdującego się bezpośrednio w nim paliwa. Ale na pewno nie był to napęd rakietowy ani tym bardziej odrzutowy. Tak samo zniszczyła się większość dolnej części kadłuba, tak że nie można było określić miejsca gdzie znajdowały się wyloty napędowe. Kabina pilotów uległa małym zniszczeniom, dzięki chronieniu od dołu przez dwie grube stalowe osłony, pomiędzy którymi znajdowałą się jakaś nieznana galaretowata substancja. Wybuch oderwał ją po prostu od reszty pojazdu. W środku mimo zniszczeń można było wyróżnić dwa fotele i kokpit. Oprócz wielu wskażników zegarowych było tam kilka prostych monitorów. Niestety zupełnie potłuczonych. Jeśli chodzi o górny kadłub, to blachy okrycia były poodrywane w wielu miejscach. Po paru dniach postanowiono zabrać się za zbiorniki paliwa. I to był początek końca, próba otwarcia zaworu pierwszego z nich spowodowała wybuch znajdującej się w zbiorniku substancji. Dziadek ujrzał tylko oślepiający blask, potem stracił przytomność. Póżniej, leżąc w szpitalu dowiedział się że wybuch zbiornika spowodował natychmiastową śmierć kilku pracujących przy nim mechaników. Dosłownie wyparowali, nie znaleziono po nich dosłownie nic. Następnie fala uderzeniowa zmiotła pół baraku i wybiła w ziemi lej głebokości paru metrów. Strzaskała też większośc tego, co pozostało ze spodka. Na szczęście jego solidna konstrukcja uchroniła pięciu ludzi, wykonujących w jego wnętrzu jakieś prace od śmierci . Wśród nich był i mój dziadek. Z reszty która była na zewnątrz, chyba dziewięciu, wszyscy zmarli prędzj czy póżniej w szpitalu od od jakiś bardzo ciężkich, nietypowych poparzeń. Ocalała piątka była tylko mocno poturbowana. Teraz już można się było domyślić, czemu Rosjanie ppozwolili polskim żołnierzom, nie będących przecież żadnymi naukowcami, badać pojazd. Wykorzystano ich jak króliki doświadczalne. Podobno resztki tego co zostało ze spodka, łącznie ze zbiornikami paliwowymi które i tym razem ocalały, wywieziono do sowieckiej bazy w Bornem Sulinowie. Dowiedział się tego mój dziadek, od pewnego wojskowego kierowcy, leżącego z nim na oddziale. Miał on wypadek samochodowy, gdy jadąc nocą drogą z Czaplinka do Szczecinka natknął się niespodziewanie na nieoświetloną kolumnę wielkich, rosyjskich ciężarówek. Zjechał gwałtownie do rowu, lecz zdążył jeszcze zobaczyć jakiś dziwny, zaokrąglony obiekt leżący na jednej z nich. Najbliższą radziecką bazą w tamtej okolicy było właśnie Borne Sulinowo. Teraz po latach, gdy miasto zostało oddane Polakom, odkryto w nim wielkie, betonowe bunkry. Są hipotezy, że służyły do składowania głowic nuklearnych lecz może miały inne przeznaczenie? Pamiętamy bowiem, co się stało gdy próbowano dostać do paliwa zawartego w zbiornikach...Dziadek, po wyjściu ze szpitala został zwolniony z wojska. Z powodu złamania żeber, miał wiele obrażeń wewnętrznych. Poza tym, doznał też urazów czaszki. Póżniej tłumaczył to tym że wszedł na jakąś poniemiecką minę. Nie dostał za to wszystko żadnego odszkodowania. Oczywiście zagrożono mu niedopowiedzanymi konsekwencjami gdyby próbował komuś wyjawić tajemnicę. Prez wiele lat był pod ciągłą obserwacją. Sam nie wiedział już jakich służb. Z pozostałych, czterech ocalałych z wybuchu jeden zmarł jeszcze w szpitalu podobno przez zakażenie. Kolejny popełnił samobójstwo nie mogąc znieść ciągłej inwigilacji. Trzeci umarł jeszcze pod koniec lat piećdzięsiatych na jakąś nieznaną choobę. Czwarty podobno uciekł za granicę. Jeśli chodzi o pozostałych świadków wydarzenia to jeśli chodzi o radzieckich żołnierzy nie mam żadnych informacji. Niemieccy chłopi z Wytowna którzy wskazali miejsce katastrofy, zostali uwięzieni pod fałszywym zarzutem współpracy z Gestapo. I ślad po nich zaginął.
Nasuwa się pytanie, czy Rosjanie i wpółpracjące z nimi polskie tajne służby i wojsko odkryli podziemną hitlerowską bazę latających spodków. Na pewno musieli jakoś odizolować podejrzane tereny. Od razu przychodzi na myśl poligon wojsk obrony powietrznej w Wicku Morskim, znajdujący się na zachód od Ustki, mający przeszło 4000 ha. Oraz leżący na wschód od niej jeden z największych w Polsce
Słowiński Park Narodowy. Wydaje się, że im się nie udało, przegrali w końcu "zimną wojnę". Czy udało się uciec Niemcom? Może niekoniecznie za pomocą spodka, mogli się wmieszać w tłum przesiedlanych z Pomorza Niemców. A spodki nadal są ukryte pod ziemią.
Autor Anonimowy
Lipiec 2002 , Stona ta zostala przypadkowo zachowana przez studenta z College w Chicago (Janek Kowalski)
Wygląda bardzo wiarygodnie.Może po latach wrócili po swoje?
Zapraszam do mojego tematu "Nol nad Darłowem 1983"