Artykuł na temat tzw. "Rady Przebudzenia" , czyli byłych partyzantów/terrorystów/rebeliantów, którzy teraz pracują razem z armią USA jako "oddziały pomocnicze" w Iraku. Polecam. To co tutaj jest napisane powinno zmienić "poglądy" tych, co krzyczeli jak to USA walczą ze strasznymi terrorystami w Iraku (i ciekaw jestem co teraz powiedzą).
A teraz co ? Opłacają tych ludzi i robią z nich nową armię. Coś mi się zdaje, że za parę lat powtórzy się ta sama historia co z Saddamem i Al-Kaidą - USA znowu będą walczyć z byłymi sojusznikami.
Najciekawsze fragmenty na czerwono:
Sojusz z diabłemAmerykanie tworzą sobie w Iraku nową armię: bardziej niebezpieczną niż wszystkie, które działały tu wcześniej
Uzbrajają sunnickich watażków, żeby chronić własne oddziały. Czyżby konflikt w Afganistanie niczego ich nie nauczył?Dexter F., młody, jasnooki oficer jest w Iraku już od trzech lat. Zaczepiony w hallu „Al Rachid”, ostatniego luksusowego hotelu funkcjonującego jako tako w sercu słynnej Zielonej Strefy (ufortyfikowanej, bezpiecznej części Bagdadu), zaczyna się wahać.
– Sorry, przyjacielu, nie mam prawa rozmawiać z tobą pod własnym nazwiskiem, wiesz o tym – tłumaczy. Wiem. Od mniej więcej roku irackie władze robią to samo, zabraniając swoim policjantom, żołnierzom, a nawet lekarzom wypowiadać się w mediach. Zwłaszcza na temat zamachów, ataków, liczby ofiar. Na szczęście nie wszyscy są posłuszni...Amerykański spadochroniarz z 82. jednostki siada w końcu na czarnej skórzanej kanapie. Poznaliśmy się na początku 2007 roku w Pizza Hut w Camp Victory, gigantycznej bazie logistycznej liczącej około 60 tysięcy mężczyzn i kobiet, zbudowanej przez amerykańską armię niedaleko międzynarodowego lotniska w Bagdadzie. Wtedy Dexter po raz trzeci przyjechał do Iraku, jego pobyt miał trwać piętnaście miesięcy. Dziś jest wściekły.
– Naprawdę całe szczęście, że się stąd wynosimy – rzuca w odpowiedzi na pierwsze pytanie – bo ja już nie mogę. Musimy teraz sączyć herbatkę z typami, którzy strzelali do nas ledwie sześć miesięcy temu. A może i teraz strzelają, jak robi się ciemno, kto tam wie. Musimy zadawać się z ludźmi, którzy może zabijali naszych, torturowali, okaleczali cywilów albo obcinali im głowy. To obrzydliwe...Cały Bagdad mówi dziś o tych ludziach – o "sahwas" (przebudzonych), "Synach Iraku", „członkach ludowych komitetów samoobrony” czy, jak ich ochrzciła amerykańska ambasada, "tych miejscowych obywatelach". Ale nieważne są nazwy. To ci sami ludzie, te same grupy, z tym samym żołdem i misją, których rekrutuje się od mniej więcej roku płacąc im średnio 10 dolarów dziennie, by w swoich dzielnicach, swoich miastach lub swoich społecznościach wprowadzali Pax Americana. Inaczej mówiąc, opłaca się wroga, by zaprzestał ataków. Płaci się "bad guys", "bandytom", "rebeliantom", "buntownikom", "terrorystom", by przeszli do naszego obozu, stali się oczami i uszami naszej armii lub przynajmniej przestali strzelać do naszych chłopaków i nie umieszczali więcej ładunków wybuchowych pod ich nogami.Pomysł, który, jak mówi generał David L. Petraeus, dowódca korpusu ekspedycyjnego, bardzo przyczynił się do zmniejszenia liczby ataków i zamachów (o 60 czy 70 proc. w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy), jest tak prosty, że niektórzy zastanawiają się, czy żeby nań wpaść, trzeba było prawie 4 tysięcy zabitych żołnierzy, 29 tysięcy rannych i – według Światowej Organizacji Zdrowia – co najmniej 150 tysięcy irackich ofiar. Tyle że po pierwsze, strategom z Waszyngtonu takie rozwiązanie w ogóle nie przyszło do głowy. To mały klan sunnitów z ogromnej prowincji Al-Anbar, długo będącej centrum antyzachodnich dżihadystów, pod koniec 2006 roku sam skontaktował się z amerykańskimi dowódcami. Iraccy zwolennicy Al-Kaidy poderżnęli gardło ojcu i trzem braciom lokalnego kacyka Abdoula Sattara Abou Richy, który, jak powiadają, do tej pory interesował się tylko łupieniem samochodów przejeżdżających przez „jego” plemienne tereny.
Dlaczego doszło do tej zbrodni? Zapewne chodziło o odmowę współpracy. Nigdy nie dowiemy się, ile tysięcy irackich cywilów, zwłaszcza szyitów, zostało zmasakrowanych w setkach zamachów bombowych. A wśród nich były też dziesiątki "buntowników", którzy przeciwstawiali się okupacji, lecz przez zajadłych bojowników dżihadu uznani zostali za "ludzi słabej wiary". W prowincji Dijala i w okolicy Mosulu, gdzie od ośmiu tygodni trwa "długotrwała ofensywa" przeciwko "ostatnim skupiskom terrorystów", żołnierze amerykańscy i iraccy odkrywają co najmniej jeden zbiorowy grób w tygodniu. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści trupów za każdym razem, prawie zawsze z rękami związanymi z tyłu, z kulą w potylicy, czasem ze śladami przerażających tortur na ciele.
Między innymi z powodu tych zabójstw pojawił się fenomen Rad Przebudzenia (po arabsku "sahwa"). Dziesiątki lokalnych kacyków, często ważniejszych niż Abou Richa (zamordowany we wrześniu, dziesięć dni po tym, jak nieroztropnie, na oczach telewidzów uścisnął dłoń Busha), których podopieczni mieli dość średniowiecznego rygoryzmu narzucanego przez islamskich fanatyków w ich wioskach czy w dzielnicach Bagdadu, Faludży, Ramadi czu Bakuby, szło za tym przykładem i oferowało swoje usługi Ameryce.
Drugi powód, dla którego amerykańskie dowództwo tak późno wykorzystało to najwspanialsze i najbardziej niebezpieczne taktyczne posunięcie w konflikcie irackim, wyłuszcza nam pewien podporucznik piechoty (też anonimowo, bo zgodnie z uświęconą formułą "nie jest uprawniony udzielać prasie informacji"). – Byliśmy ślepi – powiedział. – Wierzyliśmy naszej własnej propagandzie, która ze wszystkich atakujących nas czyniła zażartych bojowników partii Baas lub islamskich fanatyków wiernych Al-Kaidzie.Tuż przed ostatecznym wyjazdem z Iraku generał Raymond Odierno, numer dwa korpusu ekspedycyjnego, mówił to samo: najpierw przyznał, że Ameryka popełniła błąd „w 2003 i 2004 roku likwidując iracką armię, usuwając członków i zwolenników partii Baas z urzędów itd.”, zaś później, w wywiadzie dla lutowego "Newsweeka" przyznał: Za późno pojęliśmy, że wielu ludzi, którzy nas zwalczali, nie było wcale rebeliantami. Tak naprawdę ideologicznie nie przeciwstawiali się postępowi. (...) Po prostu próbowali przeżyć.
W styczniu 2007 roku, kiedy "tych miejscowych obywateli" było mniej niż 1 500, prezydent Bush grając va banque, postanowił, że w czerwcu wyśle na rok do Iraku kolejne 30 tysięcy żołnierzy. W ten sposób wzmocnił korpus ekspedycyjny, od tej chwili liczący około 135 tysięcy osób. – Nasze władze domagały się szybkich i widocznych wyników – mówi Deuter. – Trzeba było zmienić taktykę.
Pomysł Busha polegał na stworzeniu takich okoliczności, by szyicki rząd Nuriego Al-Maliki jak najszybciej powziął prawne i praktyczne inicjatywy służące "koniecznemu pojednaniu narodowemu" lokalnych wspólnot. W zasadzie Ameryka wciąż na to czeka. A jednak w politycznych debatach w czasie amerykańskiej kampanii wyborczej wciąż powraca temat słynnego "troop surge", ewentualności wysłania do Iraku nowych sił. Na korzyść żołnierzy generała Petraeusa zadziałały dwa dość nieoczekiwane fakty: zawieszenie w sierpniu 2007 roku działalności sześćdziesięciotysięcznej Armii Mahdiego, stworzonej przez radykalnego szyickiego duchownego Muktadę al Sadra, oraz nieoczekiwany wzrost wpływów Rad Przebudzenia.
Dziś oddziały pomocnicze liczą około 80 tysięcy osób, w tym 82 proc. sunnitów, z czego "połowa to byli terroryści" – zdradza szyicki oficer. Generał Petraeus wyjaśnił swoje motywy w "Timesie" z 11 lutego: – Nie można stłumić każdego buntu, nie da się wszystkich pokonać – stwierdził. – Trzeba ich przeciągnąć na naszą stronę.Może się zdawać, że tak się stało. Nie wiadomo tylko, na jak długo... „Synowie Iraku”, rozmieszczeni w prawie 150 oddziałach pomocniczych, przebywają głównie w północnej części kraju. (...) To nowe wojsko, istny koń trojański – armia stworzona przez Amerykanów, silniejsza i bardziej niebezpieczna niż wszystkie te, które wcześniej tu istniały.
Czego więc w gruncie rzeczy chce Waszyngton? Chce powtórzyć błędy popełnione w Afganistanie? Wzmocnić miejscowych watażków, których nie da się potem rozbroić? A może przygotować wojnę domową? Oddać władzę mniejszości sunnickiej, by zrobić na złość Iranowi i zadowolić swoich sunnickich sprzymierzeńców z Zatoki Perskiej, Saudyjczyków, Jordańczyków, Egipcjan? (...)
Jedno jest pewne: o ile od kwietnia 2003 roku likwidowano iracką armię i wszystkie służby bezpieczeństwa narodowego, a nawet odsuwano od funkcji publicznych zwolenników partii Baas, o tyle teraz panuje tendencja odwrotna. (...) Premier Iraku, Nuri al-Maliki i jego główny polityczny sprzymierzeniec Abdel Aziz al-Hakim, przywódca głównej partii szyickiej (Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej), pierwotnie bardzo krytyczni wobec tego zjawiska, teraz wychwalają publicznie „patriotyczny zryw braci sunnitów”, dzięki któremu zmniejszyła się liczba krwawych jatek. Ale co myślą naprawdę, widać po ich decyzjach.
Nie ma mowy na przykład, by Amerykanie (którzy chcą, by powstało 100 tysięcy oddziałów pomocniczych) uzyskali to wszystko, czego domagają się dla swoich "nowych przyjaciół". Nie będzie kwatery głównej Rad Przebudzenia w Bagdadzie, ciężkiego uzbrojenia ani pojazdów opancerzonych. Opóźnia się nawet odbudowa szkół, transportu, instalowanie bieżącej wody, elektryczności, organizacja wywozu śmieci i inne rzeczy tego typu obiecane przez armię amerykańską oddziałom pomocniczym w rejonach, skąd pochodzą ich członkowie. – Nie ulega wątpliwości, że rząd jest skorumpowany i pełen złej woli – powiedział nam jeden z samozwańczych ojców Sahwa – szejk Ali Hatem Al-Ali Suleiman.
Rady Przebudzenia udowodniły swoją skuteczność w terenie. W prowincji Al-Anbar częstotliwość antyamerykańskich ataków zmniejszyła się o 90 proc. Jednak generałowie nie wznoszą na razie zwycięskich okrzyków, a kontradmirał Greg Smith wciąż przestrzega przed "wszelkim przedwczesnym triumfalizmem".
Generał Petraeus i jego zastępcy są tego samego zdania. Domagają się, żeby (gdy większość z 30 tysięcy "dosłanych" żołnierzy wróci do lipca do domu) kontyngent wojska został utrzymany "co najmniej" na poziome 135 tysięcy ludzi "przez rok 2008, a być może dłużej". W Bagdadzie wszyscy lub prawie wszyscy są przekonani, że bez względu na to, kto teraz zasiądzie w Białym Domu, Amerykanie nie są gotowi do wyjścia z Iraku.
Co stanie się z Radami Przebudzenia? Któż to wie? Stawką tego przedsięwzięcia jest przyszłość Iraku – mówi Labid Abbawi, podsekretarz stanu w ministerstwie spraw zagranicznych. Bez względu na to, jakie były przyczyny zmiany frontu „Synów Iraku” – względy merkantylne (poza żołdem dla oddziałów pomocniczych w grę wchodzą dziesiątki tysięcy dolarów w postaci "darów" dla lokalnych przywódców), odrzucenie fanatyzmu, patriotyczny poryw czy po prostu sposób na przetrwanie do lepszych czasów – dziś chcą mieć swoje miejsce w polityce.
Powstaje "Partia Przebudzenia". Niektórzy już domagają się ministerialnych stanowisk. Na korzyść szyickiej większość działa fakt, że na razie nowa armia, złożona z oddziałów pomocniczych nie podlega jednemu dowódcy – ma ich tysiąc. Jest pokawałkowana, rozbita, porozdzielana. – Dzięki Bogu... – wzdychają w Zielonej Strefie.
http://wiadomosci.on...m,kioskart.html