Mam nadzieje, że po ostatnim moim wpisie utrwaliło nam się w głowach, że rys pana w białym fartuchu nieufnego wierze, nie jest tylko wymysłem kultury popularnej i myślenia potocznego. Także w rzeczywistości, naukowcy nie pałają miłością do religijnych frazesów, w cywilizowany świecie najbardziej znani przeciwnicy wiary to naukowcy. Co ciekawe w Polsce najczęściej zapraszanymi oponentami religii są... byli księża, Bartoś, Obirek, Kotliński, Węcławski, ale nie ważne. Dziś o tym jak wygląda to z drugiej strony, nie o tym jak ma się nauka do wiary, ale wiara do nauki (bo jak przypominam, temat tej debaty to "Czy nauka wyklucza się z wiara", o czym zaglądający tu czytelnik mógłby zapomnieć). W szczytnych mowach i oficjalnych zapowiedziach wygląda to cudownie. Mamy tu choćby słynne słowa św. Augustyna, jak to w razie sprzeczności pomiędzy prawdą naukową a religijną, wiara powinna zrewidować się pod naporem faktów. Stanowisko takie nazywamy konkordyzmem, także w Polsce, przynajmniej w teorii mamy kilku konkordystów, z najbardziej znanym ks. Michałem Hellerem. Do podobnych idei, poprawiania wiary zapatrując się w naukę, odnoszą się i inne religie. Dalajlama w swojej książce "Gdy nauka spotyka się z duchowością powiada: "W procesie ustalania słuszności stwierdzeń pierwszeństwo należy do empirii. Religia jest w stanie odrzucić obowiązujące od wieków "niepodważalne" przekonania, jeśli badania wykażą, że prawda wygląda inaczej". Tyle w teorii, a teraz w praktyce.
Nie chce tutaj przynudzać inkwizycjami i powszechnie znanymi historiami. Te rzeczy są jasne dla wszystkich choć odrobinę interesujących się tematem. Owe zaszłości historyczne wciąż jednak pokutują. Bertrand Russell, w "Religia i Nauka" opisuje incydent z roku 1829, kiedy podczas odsłonięcia pomnika Kopernika w Warszawie, wśród zgromadzonego tłumu nie pojawił się ani jeden katolicki ksiądz. Nauka czasem odbija tą piłeczkę, choćby w roku 2008, kiedy prawie 100 profesorów uniwersytetu La Sapienzy podpisało się pod protestem przybycia na tą uczelnie Benedykta XVI, "wroga Galileusza". Mnie tematy tych największych spiec pomiędzy wiarą i nauką interesują trochę mniej, dziś serwować będą to co myślę ciekawsze, trochę współczesnych konfliktów. Weźmy sobie na początek blog Pawła Bartosika (nie linkuje, by nie promować), pastora Pawła Bartosika, bardziej medialnego ewangelika w naszym kraju. We wpisie sprzed tygodnia, pogardliwie odnosi się do definicji człowieka jako "wyewoluowanej formy białkowej napędzanej procesami chemicznymi, mającej wspólnego przodka z szympansami, szczurami, karaluchami i bananami (naprawdę - tak twierdzą konsekwentni zwolennicy teorii ewolucji!)." Szczególnie podoba mi się końcówka, kiedy w głowie pastora nie mieści się ("naprawdę!"), że ma coś wspólnego z fallicznym bananem. Nie będą w tym miejscu pisać o teorii ewolucji, będącej dziś w centrum sporu nauki i wiary. Jeśli jak pisze Mylo ewolucja sprawia jakieś problemy odsyłam do Pita który czeka w tej sprawie na oponenta do debaty, na pewno wyjaśni wszystkie niejasności. Mnie ten cytat urzekł z innego powodu. Człowiek jest biologiczno-chemiczną całością, zwykło się dziś mawiać, że jesteśmy własną pamięcią. Jeśli istnieje coś takiego jak dusza, nie zawiera ona żadnych informacji, ponieważ wszystko czym jesteśmy i za co się uważamy jest w nas samych, w naszym ciele. "My" to kilkadziesiąt miliardów neuronów, poza nimi nie ma nas. Jest to nie do przełknięcia dla religii, a problem ten dotyczy prawie ich wszystkich. Jacy "my" idziemy do nieba czy piekła, jacy "my" się reinkarnujemy? Jaka jest na to odpowiedź wiary? Statystycznie na świecie dziennie pojawia się od 1 do 2 wyznań i religii, większość z nich nie przetrwa najbliższych 5 lat. Wiele z nowo powstających zawczasu porzuca koncepcje "ja" poza ciałem, skupiając się na innych obietnicach, kosmitach i innych duperelach. Tymczasem stare religie, pozycjonujące sedno nas w niematerialnym nie wiadomo czym, milczą. Czy jeśli mój mózg zostanie udanie przeszczepiony do innego ciała, a więc moja osobowość, charakter, wspomnienia, wszystko czym jestem, czy moja dusza podąży za tym kawałkiem szarej masy? Tak wygląda w praktyce owa dynamiczna zmienność pod wpływem empirii. Szczególnie, że czasem reakcja na nowe dane nie tyle zmieniłaby religie, co ją unicestwiła.
To nie jest oczywiście pierwszy przypadek kiedy bogobojni ludzie nie nadarzają za rozwojem medycyny. Wiele z wynikających z tego sytuacji były i jest karygodna. Już za czasów nowożytnych, James Simpson pionier położnictwa, miał problemy ze stosowaniem środków przeciwbólowych i narkozy, ponieważ oburzało to chrześcijan, w końcu Bóg kazał kobiecie rodzić w bólach! W czasie szalejącej ospy w Montrealu w 1885 roku, katolicy podżegani przez miejscowy kler odmówili przyjęcia szczepionek, twierdząc ze ospa jest wolą Boga. Niestety z tej zawstydzającej przeszłości nie wyciąga się żadnych wniosków. Mimo, że koniec końców wiara przegrywa z nauką każdą potyczkę, wciąż ma tu coś do powiedzenia, a tak jak w Polsce jest to nawet głos decydujący. W niektórych kluczowych sprawach decyzja już zapadła, koniec, watykańscy eksperci zadecydowali. Chodzi np o komórki ESC (Embryotic Stem Cells), znanych z mediów jako komórki macierzyste, komórki mające niezmierzony wręcz potencjał (w przenośni i dosłownie, bo badania na nich są odgórnie utrudniane). Znów mamy tu skazywanie milionów na bezsensowne cierpienia, zaprzepaszczenie możliwości leczenia i przedłużania życia w imię podejrzanego, religijnego światopoglądu. To nawet nie jest konflikt nauki i wiary, ale wiary z ludzką przyzwoitością.
Przepraszam, że uczepiłem się chrześcijan, ale robię to z sympatii. Gdzie indziej bywa tak źle, że nie ma nawet o czym mówić. Pat Condell powiedział kiedyś o takich krajach jak Arabia Saudyjska, iż dramatem tego świata jest fakt, że jednocześnie najgłupsi są najbogatsi. Pomimo nierzadko rajskich wręcz warunków finansowych czy słyszeliście kiedyś o nowym odkrycie z tamtego regionu? Krąg kultury islamu, liczący miliard ludzi nie dokonał żadnego znaczącego odkrycia naukowego od kilku wieków! Nauka zdaje się tam piszczeć pod butem fundamentalistów, podobnie jak miało się to w Europie kilka wieków temu. Powodów takiej zapaści nauki w świecie islamu znamy kilka, jednak głównym jest nieoddzielenie nauki od wiary i częste napomnienia tej drugiej, sprawdzającej tą pierwszą na zgodność z Koranem. To ważny głos w dyskursie, czy nauka wyklucza się z wiarą, bo ukazujący co dzieje się kiedy na siłę próbujemy je ze sobą łączyć. Islam opanował tam tak wiele sfer codziennego życia, że kładąc rączkę na nauce doprowadził do jej śmierci klinicznej w muzułmańskiej części świata. Doszło do tego, że teorie naukowe Pakistańczyka Abdusa Salama, największy muzułmański uczony XX wieku, nie był akceptowany we własnym kraju przez środowisko naukowe, tylko ze względu na wyznawany przez niego odłam islamu! Na co dzień patrze z zażenowaniem na dyskusje w naszym kraju, dyskusje które za oceanem przeprowadzono 30 lat temu, jak debata o in-vitro czy GMO, których wynik jest przecież od dawna znany. Tym co rozgrzewa dziś dyskusje w nowoczesnym świecie to nowa generacja psychofarmakologii, która nasz charakter kształtuje niczym plastelinę i nam samym zostawia wybór "jacy chcemy być". Jeśli za 20 lat nasi rodzimi politycy wpadną na pomysł czy nie warto zastanowić się nad etyczną stroną tych środków, pamiętacie kiedy ta dyskusja była na topie w cywilizowanym świecie. Moje narzekania bledną jednak przy debacie zasypanych piaskiem krain, gdzie imamowie wykłócają się publicznie, o to czy Ziemia nie jest przypadkiem płaska!
Ktoś mógłby mi zarzucić, że to nie wiara sprowadza rozum do partery. Wiara nierzadko "dotyka" ludzi maluczkich, którym los nie dał szans śledzenia tego co w naszej wiedzy nowe, którzy nigdy nie zetknęli się z nauką przez co nie rozumieją jej i patrzą na nią nieufnie. Niestety tak nie jest. Wydaje się, że wiara powoduje jakiś rodzaj pancerza, odporny na dla dowody naukowe. Co ciekawsze badania przeprowadzono w roku 2005 w jednej z koszernych restauracji Nowego Jorku. Pytano w niej ortodoksyjnych, żydowskich studentów o ich poglądy na wybrane zagadnienia naukowe. Wśród teoretycznie najlepiej zorientowanych studentów nauk przyrodniczych... 85% z nich uważała, że Ziemia ma kilka tysięcy lat, zaś 98% uznało nasze ewolucyjne powinowactwo z szympansem za fałszywe! Wciąż mowa tu jednak o tzw halucynacjach negatywnych, nie dostrzeganiu tego co jest, wiara natomiast generuje i drugi rodzaj halucynacji - halucynacje pozytywne. Mam swój ulubiony przykład, kiedy wiara wytwarza z kapelusza niestworzone rzeczy i legitymizuje je stworzoną przez siebie parodią nauki. Związany jest z ruchem Hare Kryszna. Otóż wyznawcy tego odłamu Wisznuizmu, wierzą iż Kryszna we własnej osobie chasał po Ziemi jakieś 5 tysięcy lat temu, zaś jego świątynie istniały na Ziemi od zawsze. Od zawsze, w rozumieniu nie czasów historycznych, ale tak zawsze-zawsze. Czyli tysiąc lat temu, milion lat temu, 100 milionów lat temu... i to na wszystkich kontynentach. Jest to oczywiście sprzeczne z wiedzą naukową o antropogenezie człowieka, sprzeczne z wszelką wiedzą, ale dla chcącego nic trudnego. Jest potrzeba wiary - będą i odkrycia, choćby z kapelusza. Co kilka lat ktoś odkrywa Arke Noego, zatem nic nie stoi na przeszkodzie aby znaleźć człowieka w Ordowiku. I tu na scenę wkracza domorosły archeolog Michael Cremo, a jednocześnie, oczywiście przez przypadek wyznawca Hare Kryszny. Niestety tylko "archeolog wedyjski" potrafi znależć dowody na uzasadnienie tak absudalnie naukowych tez, innym archeologom to się nie udaje. Chodzenie pod wiatr do rzeczywistości i wmawianie, że to czego nie ma jest, to modne zjawisko w świeciw wiary. Mamy tu matactwa z własnego religijnego podwórka, jak "cudowne" relikwie o których nawet wystawiający je Kościół wie, że są fałszywe. Są i rzeczy kulturowo odleglejsze, jak pijące mleko statuetki boga Genesa, z których mleko odprowadzane było w tajemnicy przez mnichów; i rzeczy już najbardziej odległe, jak afrykańscy szamani "lewitujący" na sznurach czy szamani Indian Shuari leczący ludzi wyciagając z nich niewidzialne igły. Dodajmy, igly których sami także nigdy nie widzieli, ale o tym może już w następnym wpisie.
Przyznaje się, że nie do końca rozumiem linie obrony mylo i tego jak wymyślił sobie swój scenariusz na godzenie nauki i wiary. Żądam jakiś fajnych argumentów by móc się porządnie pokłócić, no!
Odpowiedzi na wątpliwości mylo podzieliłbym na bardzo proste, na powtórzenie tego co już zostało powiedziane i trochę dłuższe wywody. Do tej pierwszej grupy należy odpowiedź na fragment poprzedzony przez kolegę dłuższymi przemyśleniami a kończący się zdaniem: "W którym miejscu naturalizm wyklucza istnienie istot wyższych, nie mam zielonego pojęcia". Otóż wyklucza w pierwszych 5 literach swojej nazwy -
naturalizm - a więc tyczący się natury, świata przyrody, ktore żadne "istoty wyższe" z tego co wiem częścią nie są. Zresztą wytłumaczyłem to w swym drugim wpisie, nie mylić z naturyzmem. Drugi typ to insynuacje którym mylo poświęcił znaczną cześć swojej ostatniej wypowiedzi, jakoby nauka zaczynała się już od kamienia w ręku szympansa, co ratowałoby ukochanego przez niego tezę, że nauka i religia zrodziły się jednocześnie. Mylo bracie, patrzyłeś na moje schemaciki nauki i wiary i z tego co pamiętam do nauki nie miałeś zastrzeżeń. Jeśli zaakceptowałeś, iż właśnie tak wygląda nauka, jak możesz sugerować że nauką może być grzebanie kijem w mrowisku, układanie kamieni w stronę zachodu czy wykucie fajnej zbroi. Najpopularniejsze definicje nauki są tu w miarę zgodne, nauka to możliwie najobiektywniejsze porządkowanie świata przy pomocy metody naukowej. Zapewniam, że ani bocian robiący sobie gniazdo, ani szympans wyciągający trawą termity, ani nawet Prasłowionka z warkoczem lepiąca garnek nawet nie otarli się o tak rozumianą naukę. Wybacz, ale nie ma chyba na świecie poważnego historyka nauki, który głosiłby coś podobnego. Chcesz nam wmówić coś, co tobie samemu nie chce przejść przez gardło, że budowniczymi piramid byli "egipscy naukowcy" - jak to brzmi
Jest to trochę niepoważne, jak dla mnie możesz twierdzić oczywiście co chcesz, ale przy takich tezach przydałoby się jednak dopowiadać, że badacza tego tematu są w całości odmiennego zdania. Najwcześniejsze narodziny nauki widzi się w Greckich filozofach przyrody, ci jednak ewidentnie nie budowali żadnych statków ani świątyń, zaś po ich wymarciu poznawanie świata wróciło do swego przednaukowego stanu. Bynajmniej nie wydaje mi się, aby nauka powstała w wieku XIX, choć zważywszy na to co twierdzisz ty, takie postawienie sprawy nie byłoby aż tak odważne. Szczególnie, że prawie wszystko czego uczymy się w szkole, od tej elementarnej po wyższą, to owoce ostatnich 200 lat. No, może poza lekcją religii, tam nie zmieniło się za wiele i ciągle wykłada się widzenia świata wprost ze starożytności. Większość nauk społecznych i humanistycznych w ogóle powstała w ostatnich 200 lat, więc jakby się ktoś uparł można by się kłócić.
Jeśli myślenie naukowe jest tak uniwersalne jak wiara, czemu podobnie jak religie, nie pojawiło się w innych kulturach poza kulturą zachodu? Czemu Buszmeni nie wpadli na pomysł wydawania czasopism branżowych, czemu Indianie spod Amazonki nie oceniali swoich czarowników patrząc na któryś z miarodajnych
rankingów cytowań np Impact factor (IF). Od początku lat 90 XX wieku w neuropsychologi obowiązuje tzw sieciowy model umysły, wraz z pojęciem adaptacyjnej skrzynki narzędziowej (
adaptive toolbox) - mózg to nie żaden superkomputer zdolny do czego chcemy, ale zbiór modułów odpowiedzialnych za konkretne czynności (umysł multimodularny). Naprawdę genialnie wpisuje się w to religia, dla której znajdujemy konkretne moduły odpowiedzialne za jej masowość, ale by znaleźć coś tam dla nauki, to za przeproszeniem ni chu chu. W zasadzie to nauka działa trochę na przekór, stojąc w kontrze do zaspokajania doraźnych potrzeb, dając w większości wiedzę z która nie bardzo jest co zrobić, poza samym sycącym uczuciem jej posiadania. W ten sposób przechodzę do ostatniej rzeczy która chciałbym skomentować, faktu który przypomina mylo, iż nauka nie daje odpowiedzi ostatecznych, iż zawsze jest niepełna(wna). No ok, wszyscy się z tym zgadzamy, tylko co z tego? To jest argument za tym że nauka nie wyklucza się z wiarą? Tylko, że jest to właśnie kolejny element który ją z wiarą różni, jako że wiara specjalizuje się w odpowiedziach ostatecznych. Tak w ogóle, ta własność nauki jest bardzo często przywoływana przez osoby optujące za wzajemnym wykluczaniem się wiary i nauki. Także przykłady na to ile nauka jeszcze nie wie, są dla mnie dziwne. Dwa miesiące temu "Świat Nauki" opublikował listę 10 potencjalnych odkryć które nami potrząsną. Każde z nich oznaczano stopniem jego prawdopodobieństwa. Wiesz które bracie uznano że nastąpi najwcześniej, czy tam tam jedno z najwcześniejszych - powstanie życie - te same które ty opisujesz jako "droga niemal jak stąd do najbliższej galaktyki na piechotę", tekst jak z jakiegoś durnego filmu kreacjonistów. Chemia prebiotyczna jest w zasadzie już od krok od przejścia tego dystansu na piechotę, jako że w reakcjach chemicznych wytwarza już coś podobnego do życia, w tym wypadku opartego na pęcherzykach tłuszczu. Stworzone tak życie będzie milion razy mniej skomplikowane niż najprymitywniejsza znana nam bakteria, nawiasem mówić ta początkowa prymitywność świetnie grałaby z teorią ewolucji. Tak już na prawdę na koniec
jeśli tyle miejsca poświęca się niedomkniętym jeszcze teoriom, jak teoria wszystkiego, rozumiem że jest to argumentem na to że nauka nie wyklucza się z wiarą? Jeśli teraz jest to argument dla ciebie, rozumiem że kiedy jakaś teoria godząca mikro i makro świat zostanie zaakceptowana, będzie to argumentem za wykluczaniem się nauki i wiary? A tak naprawdę to właśnie nie tyle rozumiem, co właśnie nie rozumiem - co to ma wspólnego z tematem naszej debat?. W tym miejscu znów wracasz do tego że nauka jest niepewna w swoich osądach, czyli to taka jakby wiara (sic!). Ewentualne zastąpienie teorii kwantowej, której założenia zgodne są z obserwacjami do 15 miejsca po przecinku, teorią która będzie zgadzać się doświadczalnie do 30 miejsca po przecinku, to to samo co odwieczna wiara w istnienie opiekuńczych duchów naszych przodków, czy jakiegoś innego elementu wiary? Ja nie rozumiem tej analogii i powoli zbliżam się chyba do momentu, w którym nie będę wiedział jak z tym dyskutować.