@Hunter
Widzę ze macie kłopot w odróżnieniu kłamstwa od prawdy, no trudno, ja w tym nie pomogę, wyczuwając w za pomocą empatii, naprawdę jesteście daleko od rozwoju duchowego
Jak mam to rozumieć? Mam porzucić wiedzę i dostępne informacje na ten temat i zawierzyć tak jak Ty ludziom twierdzącym, że za uprawę przydomowego ogródka będzie grozić więzienie? To na tym polega rozwój duchowy jakiego dostąpiłeś?
Hunterze, elementy układanki się sypią. Już okazało się, że zakaz upraw warzyw przez obywateli oznacza zakaz dodawania zbyt dużych ilości syntetycznych witamin do suplementów przez producentów. Zakaz informowania o naturalnym leczeniu okazał się skierowanym do producentów i dystrybutorów zakazem podawania fałszywych informacji w reklamach i zakazem wmawiania konsumentom cudownych, a nie udowodnionych właściwości danych preparatów (o zgrozo, czyli reklama będzie musiała być w miarę rzetelna, to straszne!). Zakaz sprzedaży suplementów diety okazał się być zakazem wmawiania konsumentom, że leki są suplementami diety i można je łykać jak się chce. Nakaz napromieniowywania żywności okazał się być... brakiem całkowitego zakazu napromieniowywania (sic!). Osoby alarmujące o złowrogim Kodeksie Żywnościowym już same nie wiedza czy protestują przeciwko ustaleniom Komisji tego kodeksu, prawu unijnemu, prawu polskiemu, a można wręcz odnieść wrażenie że to dla nich jedno i to samo.
Hunterze, padłeś ofiarą manipulacji i teraz z uporem godnym lepszej sprawy brniesz w ten ślepy zaułek ze szkoda dla siebie. Po co Ci to?
Link do artykułu na stronie www.stopcodex.pl pod tytułem: Suplementy zniakają - czy jeszcze ktoś niedowierza??
Hmm, tekst do jakiego prowadzi zamieszczony przez Ciebie link pochodzi z portalu rynekzdrowia.pl i zawiera w sobie argumenty uzasadniające obowiązujące od początku roku ograniczenia dot. suplementów diety. Zastanawiam się wręcz czy redaktorzy stopcodex.pl czytali ten tekst przed zamieszczeniem go na swoim portalu, bo jego wymowa jest radykalnie sprzeczna ze stawianymi przez nich tezami.
Spójrzmy na fragment tego tekstu.
(…) Witamina A+E, kiedyś lek przepisywany przez okulistów, dziś jest sprzedawana jako dodatek do diety.
Producenci suplementów przekonują, że różnica między tymi środkami a lekami jest oczywista: suplementy zazwyczaj mają mniejszą dawkę substancji czynnej niż lek. A jeśli dawka jest taka sama, decydują zalecenia producenta. Stanisław Piechula, szef Okręgowej Rady Aptekarskiej na Śląsku przekonuje z kolei, że pacjenci nie widzą żadnej różnicy między suplementem a lekiem. (…)
Niektóre suplementy mogą np. powodować silne uczulenia. Na leku, nawet dostępnym bez recepty, jest ostrzeżenie dla pacjentów, że „każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża życiu lub zdrowiu”. Na suplemencie diety – nie.
W tym świetle podkreślmy raz jeszcze, że suplementy diety maja być środkami służącymi... do, no właśnie, suplementacji diety. Czyli nie mają niczego leczyć, a uzupełniać dietę osób, które mają trudności w jej naturalnym zbilansowaniu ale w celu dostarczenia do organizmu normalnej ilości potrzebnych substancji, a nie w celu leczenia czegokolwiek.
Obecnie są powszechnie traktowane jako leki przez wszystkich, zarówno producentów jak i pacjentów. Z tej sytuacji wynikają liczne nadużycia ze strony producentów i brak odpowiedniej informacji dla konsumentów takich środków. Sytuacja jest paradoksalna, wszyscy wiedzą, że owe suplementy to często leki ukryte pod inną nazwą, a skoro są to leki to maja takie jak leki skutki uboczne, przeciwwskazania itp. ale jak prawodawca chce sprawę wyprostować i określić co jest czym i dlaczego, to jest określany jako złowrogi sługus koncernów farmaceutycznych.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Odnalazłem na ten temat tekst z portalu racjonalista.pl, do tego portalu jak i samego tekstu można mieć sporo zastrzeżeń, ale zawiera kilka ciekawych wywodów, dlatego te interesujące fragmenty pozwolę sobie zamieścić poniżej:
Codex Alimentarius - alternatywizmu bojaźń i drżenieŹródło"(…) Witaminy i minerały także można przedawkować, poza tym nadmiar jednych składników utrudnia wchłanianie innych. Związki witaminowe i mineralne z żywności są dużo lepiej tolerowane przez organizm niż syntetyczne zawarte w suplementach diety, które tak zachwalają naturaliści.
Pokażmy to na przykładzie witaminy K (Phytonadione). W organizmie zapewnia ona krzepliwość krwi, powoduje zatrzymanie krwawienia, zmniejsza nadmierne krwawienia miesiączkowe, hamuje rozwój raka piersi czy jajnika. Jej nadmiar powoduje m.in. rozpad krwinek czerwonych i niedokrwistość. Stosowana była także w kosmetologii, gdyż pozytywnie wpływa na cerę i rozjaśnia cienie pod oczami. Dziś kobiety bezskutecznie poszukują kosmetyków z witaminą K. Zostały wycofane. Najpierw zakazano ich w 2006 r. we Francji. Była to decyzja inspektoratu sanitarnego AFFSAP podjęta w związku odnotowaniem poważnych reakcji alergicznych związanych z Phytonadione, z których część zakończyła się hospitalizacją. Poszła za tym dyrektywa Komisji UE z 4.2.2009 zakazująca stosowania witaminy K w kosmetykach na terenie Unii . Z półek europejskich, w tym i polskich, sklepów szybko zniknęły kosmetyki zawierające witaminę, która odtąd jest stosowana pod nadzorem lekarza. Nikt przy tym nie zakazuje oczywiście przydomowej hodowli pietruszki, która zjedzona na surowo zawiera olbrzymie ilości witaminy K, znacznie przekraczające wszelkie dziennie zalecenia. Tymczasem w supelementach diety witamina K występuje a jedyną adnotacją wobec tego składnika jest: „Brak rekomendacji Unii Europejskiej".
Nie jest też tak, że obecnie tworzy się jakiś czarny PR wobec witamin, gdyż wprowadzanie regulacji ich zastosowania związane jest z tym, że niektóre ich ilości są już czymś więcej niż tylko uzupełnieniem diety i stają się terapią witaminową, której stosowanie nie zawsze jest bezpieczne bez nadzoru lekarza. Już jednak od wieków wiedziano, że pewne „naturalne" rzeczy też mogą być niebezpieczne dla zdrowia. (…)
Ograniczenie niektórych dużych dawek witamin i minerałów w suplementach diety nie spowoduje, jak twierdzą naturaliści, ubezskutecznienia ich preparatów, ale zagwarantuje, że ich faktyczną rolą będzie suplementacja mająca na celu zbilansowanie normalnej diety a nie reklamowanie cudownych (leczniczych) właściwości produktu zakwalifikowanego jako spożywczy. Chodzi więc o wyraźne rozdzielenie tego co ma leczyć różne zaburzenia, od tego, co po prostu uzupełnia nasz dzienny pokarm (jeśli źle jemy). Aby unaocznić poziom absurdu, manipulacji i zwykłych kłamstw do jakich posuwają się „naturaliści" weźmy argument prezentowany na głównej stronie www.naturalnenielegalne.pl — jak zapanuje Codex Alimentarius, to drastycznie obniżona zostanie maksymalna dozwolona dawka witamin i minerałów i, co gorsza, zakazane zostaną — sic! — przydomowe uprawy warzyw, owoców i ziół. Redaktor TOK FM rozmawiający z bojowym twórcą tejże strony unaocznił to przykładem z marchewką: jak nie powstrzymamy złych korporacji dybiących na nasze zdrowie i pieniądze, to wkrótce marchew kupić można będzie jedynie na receptę (sic!). Kazimierz Orzechowski wyjaśnił redaktorowi i słuchaczom, że biedna marchew zawiera 3 razy więcej beta-karotenu niż zezwala złowrogi oenzetowski Codex, którym Iluminaci zawiążą nam stalową obręcz na szyi już w 2010 roku.
Jak przebić się do zdrowego rozsądku przez te wskaźnikowe brednie „naturalistów"?
Beta-karoten jest jednym z istotniejszych związków chemicznych marchwi. Spożywany zasadniczo pełni rolę prowitaminy A (w wyniku reakcji w organizmie zamienia się w witaminę A). Synteza witaminy A zachodzi wedle potrzeb organizmu, czyli nie pojawia się zagrożenie przedawkowania witaminy A. Niezamieniony na witaminę A beta-karoten pełni szereg innych pożytecznych dla organizmu funkcji. Jest antyutleniaczem, czyli chroni nas przed wolnymi rodnikami, które przyspieszają starzenie; chroni także układ immunologiczny i zdolności poznawcze przy długotrwałej suplementacji. Poprawia wzrok. Kobiety pasjonujące się kosmetologią zachwycają się beta-karotenem jako świetnym wspomagaczem ładnego i bezpieczniejszego opalania czy jego działaniem przeciwko trądzikowi.
Czyż nie jest więc racjonalnym wnioskiem, że nie należy ograniczać beta-karotenu, jak wywodzą aktywiści „naturalistyczni"? Czyż reżim Kodeksu Żywieniowego dla suplementów na poziomie mniejszym niż jedna marchewka nie jest przejawem współczesnego faszyzmu farmaceutów? Otóż nie.
Przyjaciółka niedawno opowiadała nam jakim była kiedyś pomarańczowym szkrabem, bo za bardzo uwielbiała marchewkę. To karotenodermia zwana też karotenemią. Żółto-pomarańczowe przebarwienia skóry związane z przedawkowaniem beta-karotenu nie są chorobą i przechodzą po pewnym czasie same. Ale jedynie dzieci mogą nie traktować tego, jako dermatologicznego efektu niepożądanego. Czasami jest to konieczny efekt uboczny terapii betakarotenowych wiążących się z dużymi dawkami beta-karotenu (np. przy terapiach chroniących organizm przed światłoczułością). W normalnym funkcjonowaniu mało kto pochłania tygodniami wielkie ilości marchwi. Znacznie łatwiej łyka się „naturalne" tabletki z suplementami. Jeśli mam traktować te suplementy jako uzupełnienie pożywienia, a nie jako terapię, to beta-karoten musi być ograniczany.
Oczywiście całkowicie bezpodstawne są obawy jakoby te ograniczenia spowodowały zakazy hodowli warzyw na działkach bez zezwolenia, gdyż raz, że normy te inkorporowane są przez państwa dobrowolnie, a dwa, że dotyczą jedynie suplementów żywnościowych diety. Należy zdawać sobie sprawę, że marchewkowy beta-karoten może występować jako suplementacja diety, ale może być również środkiem stosowanym w różnych terapiach leczniczych (np. przy mukowiscydozie ). Nie można przystać na żądania branży „naturalistów", których radosne wezwania do niekrępowania niewinnych witamin, są w istocie próbami wykraczania poza zwykłą suplementację diety ku „medycynie naturalnej".
Wracając jeszcze do prześladowania marchewki przez farmaceutów, czyli do wysokich dawek beta-karotenu. Jakiś czas temu chciano zbadać wpływ terapii betakarotenowej w prewencji raka płuc (przez długi czas uważano bowiem, że jest środkiem zapobiegawczym rakowi płuc). Odkryto natomiast, że beta-karoten w dużych dawkach (ok. 30 mg dziennie) nie tylko nie miał pozytywnego wpływu prewencyjnego, ale zwiększał ryzyko zachorowania w grupach mężczyzn dużego ryzyka (palacze, pracujący z azbestem). Pierwsze badanie — The Beta-Carotene and Retinol Efficacy Trial (CARET) — porównywało efekty beta-karotenu i witaminy A w stosunku do placebo na grupie ponad 18 tys. mężczyzn i kobiet w wieku 45-74 lat, którzy byli palaczami, byłymi palaczami lub narażonymi na kontakt z azbestem. Grupa betakarotenowa miała o 28% wyższą zapadalność na raka płuc w stosunku do grupy z placebo. Kolejne badanie — The Alpha-Tocopherol, Beta-Carotene Cancer Prevention (ATBC) Study przeprowadzone w latach 1985-1993 przez U.S. National Cancer Institute (NCI) na grupie ponad 29 tys. palących mężczyzn — wykazało, że wśród mężczyzn zażywających duże dawki beta-karotenu o 18% zwiększała się zapadalność na raka płuc. [ 3 ]
Oczywiście obraz ten niewiele ma wspólnego z postulatem sprzedawania marchewek na receptę, pokazuje natomiast, że suplementacyjne dawkowanie beta-karotenu powinno być regulowane w oparciu o rozstrzygnięcia fachowych ciał międzynarodowych i krajowych działających na podstawie badań naukowych a nie wedle życzeń współczesnych szamanów.
Cudowne leczące suplementy
Czasami przy tej batalii o suplementy diety szarlatani przyznają, że nie chodzi tutaj o żadną dietę, ale po prostu o wolność leczenia, o wolność pisania o cudownych właściwościach leczniczych dodatków dietetycznych. Już przekręt z homeopatią, która dostała taryfę ulgową w prawie farmaceutycznym i została zwolniona z konieczności udowadniania swej skuteczności — wystarczy. Nie, to za dużo. Teraz walczą o to, aby jako żywność nadal móc sprzedawać cudowne mikstury.
Na jeden z takich sklepików „cudownej" suplementacji trafiłem przez Gabinet Terapii Naturalnych specjalizujący się w leczeniu poprzez wkładanie zapalonych świec do uszu (nazwa magiczna: konchowanie uszu). Pani refleksolog specjalizuje się także w aplikowaniu suplementów, które są traktowane po prostu jako alternatywistyczne lekarstwa. Wchodzimy do ichniejszego sklepiku z suplementami : w pasku z lewej mamy wybór chorób i po wskazaniu właściwej poleca się nam odpowiednie „suplementy" na owe choroby . Przykładowo wbijamy autyzm. Bach, wyrzuca nam Noni — cudowny taitański soczek, w wersji za 350 zł i dla ubogich — 175 zł. Naturalnie opis głosi, że to suplement diety. Wbijamy Alzheimer. Bach, znów Noni, a dla wyjątkowo ubogich — witaminka E za jedyne 55 zł. Parkinson — znów Noni plus witaminki dla ubogich. Stwardnienie rozsiane? Naturalnie naturalny Noni. Dodatkowo jakaś zabawka „lecząca" zestawem dorodnych promieni. Cena tylko na email. Moją uwagę przykuwa schorzenie z bardzo swojskim opisem: dzwonienie w uszach. Oczywiście łatwo zgadnąć, czym leczymy.
Miejmy nadzieję, że tego rodzaju rzeczy nie będą już możliwe jak zwyciężą Iluminaci i ich Codex Alimentarius. Jako realista wiem jednak, że to mało prawdopodobne, podobnie jak wyeliminowanie homeopatii Kodeksem. Niechby on choć troszkę to ograniczył, a już będzie postęp. Trzeba być wyjątkowo naiwnym, aby dać sobie wcisnąć, że w naszym konsumenckim interesie leży sprzedawanie środków z aspiracjami do leczenia jako spożywczych suplementów.
Dramatyczne apele o wolność leczenia ingerują w moje prawa. Nadzór nad leczeniem się powinien być w gestii nauki medycznej, co najmniej dopóty dopóki jakakolwiek złotówka idzie z pieniędzy publicznych na leczenie, czyli także z naszych prywatnych pieniędzy. Przykładowo, nie jest przejawem faszyzmu postulat, aby zakazać osiemnastolatkom uczęszczania na solarium, gdyż nieodpowiedzialnie narażają one nas na to, że będziemy musieli je za jakiś czas leczyć z czerniaka skóry. Oczywiście prywata finansowa jest tylko niższą pobudką regulacji leczenia zgodnie z „reżimem" naukowym: nasza odpowiedzialność społeczna nakazuje nam eliminować z rynku takie praktyki, które mogą być potencjalnie szkodliwe dla dowolnego konsumenta.
(…)
Tym, co jest zapewne jednym z ważniejszych obaw alternatywistów jest umocnienie zakazu błędnych opisów zdrowotnych i wprowadzenie mocniejszego reżimu naukowego w tychże opisach. Dziś art. 46 ustawy z 25.8.2006 o bezpieczeństwie żywności i żywienia stanowi: Oznakowanie środka spożywczego nie może przypisywać środkowi spożywczemu właściwości zapobiegania chorobom lub ich leczenia albo odwoływać się do takich właściwości , zaś art. 119: Suplementy diety niespełniające wymagań w zakresie oznakowania, wprowadzone do obrotu przed dniem wejścia w życie ustawy, mogą znajdować się w obrocie do wyczerpania zapasów, lecz nie dłużej niż przez dwanaście miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy . Przepisy te nie zostały efektywnie wdrożone w życie. Obecnie wchodzi w życie ważne w tym zakresie rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady nr 1924/2006 w sprawie oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych dotyczących żywności . Opisy nie mogą czarować niezrozumiałymi sformułowaniami — muszą być zrozumiałe dla średnio rozgarniętego konsumenta. Najważniejsze jest to, że oświadczenia zdrowotne w opisach żywności a tym samym i alternatywistycznych suplementach diety mogą się pojawiać
"jedynie po dokonaniu oceny naukowej spełniającej najwyższe możliwe standardy". Generalne założenia tego rozporządzenia wprowadzają dla reklamowania właściwości zdrowotnych środków spożywczych (suplementów diety) dwa podstawowe wymagania: zrozumiałe dla konsumenta i potwierdzone ogólnie uznanymi badaniami naukowymi. Nie dziwi więc, że alternatywiści piszą w swoich materiałach, że na ich suplementach diety nie będzie można wprowadzać jakichkolwiek właściwości zdrowotnych „tradycyjnych". Potrzebne będą dowody skuteczności. Nie ma miejsca na „homeopatyzm" w suplementach diety. I to tak rozsierdziło alternatywistów. A nie rzekome napromieniowania, modyfikacje genetyczne, zanieczyszczenia pestycydami na czele z DDT, zakazy przydomowych upraw czy inne spiski Iluminatów.To jest clue ich problemu: naraz ktoś może zacząć od nich żądać dowodów naukowych dla cudownych soczków z jąder ślimaka opychanych jako suplementy diety.
Oczywiście od zapisania czegoś w ustawie do realizacji tego, nie zawsze droga prosta i łatwa. Niemniej pojawiła się nowa nadzieja na drobne ograniczenie szarlatanerii. W interesie konsumenta.
(...)"