Bierny opór zabija
Spośród wielu nieludzkich okropności bieżącego roku tylko w dwóch przypadkach publicznie zapowiedziany lincz nie doszedł do skutku. Były to incydenty, w których mężczyźni zdążyli prewencyjnie uzbroić się w broń palną – w Jacksonville na Florydzie i w miejscowości Paducah w stanie Kentucky. Jedyne sytuacje, kiedy zaatakowany Afro-Amerykanin uniknął samosądu, zdarzyły się wtedy, gdy nosił broń i użył jej w celach defensywnych. Morał z tej lekcji, który Afro-Amerykanie powinni sobie należycie przyswoić, jest następujący: karabin Winchestera powinien wisieć na honorowym miejscu w każdym murzyńskim domu.
[Of the many inhuman outrages of this present year, the only case where the proposed lynching did not occur, was where the men armed themselves in Jacksonville, Fla., and Paducah, Ky, and prevented it. The only times an Afro-American who was assaulted got away has been when he had a gun and used it in self-defense. The lesson this teaches and which every Afro-American should ponder well, is that a Winchester rifle should have a place of honor in every black home.]
Cytat pochodzi z pracy “Southern Horrors: Lynch Law in All Its Phases” autorstwa czarnoskórej dziennikarki Idy Wells-Barnett (1862-1931). Pomimo iż swoje najważniejsze prace z pogranicza reportażu i badań socjologicznych kobieta opublikowała na długo przed nastaniem epoki praw obywatelskich, to uznawana jest dzisiaj zgodnie za jedną z pionierek ruchu równościowego. A tak się składa, że w tym roku przypada pięćdziesiąta rocznica złożenia przez Lyndona Johnsona podpisu pod dwiema symbolicznymi ustawami delegalizującymi zinstytucjonalizowany rasizm: o prawie do głosowania (Voting Rights Act) i o prawach cywilnych (Civil Rights Act). Nie byłoby jednak tego sukcesu, gdyby nie szeroki i swobodny dostęp do broni. Dla wielu intelektualistów w USA, parających się zawodowo dostarczaniem odpowiedniej wykładni tamtych wydarzeń oraz czynnie zaangażowanych w konserwowanie pamięci o nich, takie stawianie sprawy ociera się o profanację.
Z oczywistych względów informacji na ten temat nie ma w podręcznikach z atestem amerykańskiego resortu szkolnictwa ani w wieczornych wiadomościach emitowanych przez korporacyjne media. Wątku broni palnej w kontekście innym niż skrajnie negatywny nie podejmie również ghostwriter Obamy podczas kreślenia okolicznościowych przemówień, które potem wprawiają w stan religijnego upojenia wyznawców prezydenta. To jest prawdopodobnie jeden z najbardziej niepoprawnych politycznie “brakujących” rozdziałów na kartach powojennych dziejów Ameryki, bo dotyczy obu stron establishmentu: wprowadza elementy “prawicowego ekstremizmu” do wygładzonej, progresywnej mitologii, powstałej w czasach wykuwania się murzyńskich ruchów na rzecz emancypacji rasowej, i jednocześnie uderza w samozadowolenie białych Republikanów, wynikające z błędnego przekonania, iż to oni jako pierwsi utworzyli ideologiczny korpus obrońców Drugiej Poprawki.
Portretowanie kolorowych aktywistów, przemawiających pod Pomnikiem Lincolna, czy w ogóle jakichkolwiek działaczy cywilnych minionej epoki, kontestujących rasowe status quo, będących forpocztą progresywizmu, obwieszonych amunicją, trzymających karabiny i wykrzykujących hasła, którymi obecnie szafuje kierownictwo NRA, narusza ważny dogmat leżący u podstaw liberalnej wizji przemian społecznych w Ameryce. Taki obraz bojowników o prawa obywatelskie jest praktycznie nieobecny w mediach, częściowo ze względu na to, że oni sami przyzwyczaili opinię publiczną do postrzegania siebie jako pacyfistów, wyznających filozofię biernego oporu w stylu Gandhiego, a częściowo, ponieważ psuje to miły wizerunek dystansujących się od przemocy rewolucjonistów – wizerunek w dużej mierze spreparowany, nieprawdziwy, utrwalony przez dziennikarzy, którzy w młodości nierzadko podzielali te same ideały, co postacie, które teraz uwieczniają w swojej publicystyce.
Jedną z osób, która przełamuje monotonię i schematyzm tej niekompletnej i w kluczowych punktach sfabrykowanej narracji, jest profesor Charles E. Cobb, dziennikarz, podróżnik, długoletni współpracownik i sekretarz wykonawczy w szeregach Studenckiego Komitetu Koordynacyjnego Oporu Bez Przemocy (Student Nonviolent Coordinating Committee/SNCC), pierwszy czarnoskóry członek personelu redakcyjnego miesięcznika “National Geographic”, obecnie wykładowca na Uniwersytecie Browna w Rhode Island. Jego najnowsza publikacja zatytułowana “This Nonviolent Stuff’ll Get You Killed: How Guns Made the Civil Rights Movement Possible” (propozycja przekładu: “Przez te głupstwa o niestosowaniu przemocy zostaniesz zabity. Jak broń palna utorowała drogę Ruchowi na Rzecz Praw Obywatelskich”) odsłania kulisy wydarzeń, o których dotychczas milczano i w których po raz kolejny broń odegrała centralną rolę w kształtowaniu postaw i hartowaniu ducha głównych bohaterów dramatu.
U Cobba nie ma śladów rzewnego pacyfizmu. Autor nie delektuje się przemocą, ale rozumie prawa, które nią rządzą, i stara się dostrzec w nich głębszy sens. Ten właśnie spekt jego historycznych dociekań – gotowość do użycia siły w sytuacji zagrożenia – stał się motywem przewodnim wywiadu, jakiego udzielił on tydzień temu na falach Narodowego Radia Publicznego (National Public Radio/NPR). Jest to prawdziwa gratka nie tylko dla profesjonalnych badaczy meandrów amerykańskiej historii najnowszej, lecz przede wszystkim dla zwykłych ludzi, którzy być może ciągle naiwnie wierzą, że cokolwiek da się w życiu zdziałać krzykiem i pięknymi hasłami na transparentach.
Broń palna to podstawa. Człowiek bez broni to przedmiot.
(Źródło)
Poniżej moje tłumaczenie programu na bazie zapisu rozmowy udostępnionego na stronach NPR. Prawdę o przeszłości drąży prezenterka radiowa, gospodarz programu, Michel Martin (dalej MM), na pytania odpowiada oczywiście Charles Cobb (dalej CC):
MM: Co było dla pana inspiracją do napisania książki?
CC: No cóż, jako pisarz jestem żywo zainteresowany tym, w jaki sposób ukazywana jest historia Południa w kontekście wszelkich ruchów emancypacyjnych. Jestem również bardzo wyczulony na punkcie istnienia luk w historiografii, a jedną z takich wyrw jest właśnie rola i znaczenie broni palnej w dziejach tych ruchów. W latach 60. mieszkałem i pracowałem na Południu razem z innymi rodzinami. Nigdy nie spotkałem tam osoby, która nie miałaby w domu broni. Wiem z własnego doświadczenia, jak również z relacji osób mi znanych, że broń ratowała ludziom życie, zapewniała bezpieczeństwo całym społecznościom.
MM: Książka zaczyna się od wyjaśnienia przyczyn, dla których broń palna stała się istotnym elementem kultury Południa. W tamtym okresie ostrych represji czarni mieli wyraźny zakaz posiadania broni i w związku z tym znajdowała się ona wysoko na liście rzeczy, które usiłowali zdobyć różnymi metodami. Dlaczego to było takie ważne?
CC: Od samego zarania, jak tylko pierwsi osadnicy założyli kolonię w Jamestown w XVII wieku i potem w czasach niewolnictwa, czarni nie mogli posiadać żadnej broni – ani palnej, ani białej. Broń, z oczywistych powodów, kojarzy się z buntem, a jednym z najgłębiej zakorzenionych lęków wśród Południowców był strach przed niewolniczą rebelią. Po wojnie secesyjnej ogromna rzesza czarnoskórych żołnierzy walczących w szeregach Unii wróciła do domów z karabinami w ręku, co z kolei spowodowało, że w początkowej fazie Rekonstrukcji praktycznie wszystkie stany próbowały rozbrajać czarnych rezydentów, ale nie zawsze się to udawało. Gdybyśmy naprawdę uważnie przestudiowali ten wycinek przeszłości, powiedzmy, od schyłku wojny secesyjnej do wybuchu pierwszej wojny światowej, ujrzelibyśmy czarnych mieszkańców wsi na Południu regularnie odpierających ataki Ku Klux Klanu oraz innych wrogów – przy użyciu broni. Zmarły niedawno historyk Vincent Harding nazwał ów okres “czasem wielkiego murzyńskiego sprzeciwu”.
MM: Wielokrotnie podkreślał pan znaczenie wojennego doświadczenia, które wpłynęło na wewnętrzną samoocenę czarnych, na ich poczucie godności, ale również miało wpływ na podniesienie umiejętności w zakresie posługiwania się bronią. Mógłby nam pan opowiedzieć o losach Bennie’ego Montgomery’ego?
CC: Bennie Montgomery opuścił armię psychicznie zdruzgotany wojną. Na skutek odniesionych ran wszyli mu metalową płytkę do głowy. Pewnego razu wdał się w kłótnię z farmerem, u którego pracował. Kłótnia szybko przerodziła się w bójkę na pięści i Bennie sięgnął do kieszeni po nóż, którym następnie poderżnął gardło farmerowi. Po fakcie został aresztowany i stracony w Raleigh, stolicy Karoliny Północnej. Kiedy po egzekucji zwrócono ciało rodzinie, członkowie lokalnego oddziału Ku Klux Klanu toczyli pianę, że to nie im w pierwszej kolejności przekazano zwłoki. Grozili właścicielowi zakładu pogrzebowego, że jeśli ich nie odda, to go dopadną i zabiją. Tak samo jeśli odzieje Montgomery’ego w mundur wojskowy albo owinie trumnę amerykańską flagą, co jest tradycją podczas grzebania weteranów wojennych. W rezultacie doszło do tego, że inni weterani, na czele z Robertem Williamsem, zmontowali na prędko uzbrojoną straż i zabezpieczyli orszak pogrzebowy, ochronili dyrektora zakładu i przez cały czas pilnowali ciała Montgomery’ego. Gdy zjawili się członkowie Klanu, napotkali opór w postaci dwudziestu czterech mężczyzn idących na szpicy pochodu z karabinami i pistoletami. Wystarczyło tylko wycelować broń, a białe prześcieradła znikały z pola widzenia.
MM: Dlaczego, pana zdaniem, nie znamy więcej takich historii?
CC: Ponieważ dzieje murzyńskiej populacji w ogólności i ruchów walczących o poszanowanie praw obywatelskich w Ameryce mają charakter wyrywkowy. W konsekwencji o wielu rzeczach nie wiemy, a dyskurs o dążeniach wolnościowych na Południu postrzegany jest przez pryzmat strategii oporu bez przemocy. Wszystko, co leży poza tym obszarem, jest ignorowane. Podoba mi się riposta, jaką rzucił Julian Bond, gdy dyskutowałem z nim o mojej książce. Powiedział, że tak naprawdę całą wiedzę, jaką posiada opinia publiczna o tamtych czasach, da się zredukować do jednego zdania. Rosa usiadła, Martin wstał, biali ujrzeli światłość i wyszli na bohaterów.
MM: Skoro mowa o Martinie Lutherze Kingu, jaki był jego stosunek do używania broni?
CC: To zależy. Jeśli wziąć pod uwagę wczesny etap jego przywództwa w ruchu, zwłaszcza epizod z bojkotem transportu publicznego w Montgomery, to dom pastora przypominał wówczas istny arsenał. Broń walała się wszędzie. William Worthy, dziennikarz, próbował jednego dnia usadowić się w fotelu u Kinga, ale został w porę ostrzeżony przez jego doradcę, Bayarda Rustina, żeby lepiej nie siadał, bo może poczuć pod sobą kilka sztuk broni. Koniec końców, King był człowiekiem Południa. I reagował na terror. Odpowiadał na przemoc tak samo intuicyjnie jak odpowiadała większość Południowców. Kiedy w 1956 roku Ku Klux Klan wysadził mu dom, King poszedł do biura szeryfa i złożył wniosek o wydanie zezwolenia na noszenie broni ukrytej. Ostatecznie nie otrzymał licencji, ale gdyby Bayard Rustin dzisiaj żył, jestem pewien, że wtrąciłby się do tej rozmowy i powiedział, tak, to ja byłem tym człowiekiem, który zaznajomił Kinga z doktryną biernego oporu, ale gdy zagłębisz się w jego pisma, zobaczysz, że on sam nigdy nie odrzucał prawa do zbrojnej samoobrony.
MM: Co się stało później? King pozbył się broni z domu czy może pojawili się inni ludzie, którzy ochraniali jego rodzinę?
CC: Raczej się pozbył. I tak, inni ludzie wzięli na siebie tę odpowiedzialność. Pogadaj z mieszkańcami Birmingham. Do dzisiaj żyją tam świadkowie, którzy powiedzą ci, że osobiście nosili broń i ochraniali Martina Luthera Kinga. Zmierzam do tego, że zawsze był ktoś, kto kręcił się wokół niego z bronią w pogotowiu. Proszę pamiętać, że kiedy dokonano zamachu na Kinga, strzały padły z przeciwległej strony ulicy z okna pokoju taniej noclegowni. Była to zatem sytuacja uniemożliwiająca skuteczną ochronę. Jeśli udało się trafić prezydenta, tym bardziej kula mogła dosięgnąć czarnego pastora.
Od lewej: John H. Williams, Lorraine Williams Garlington, Edward Williams i dr Albert E. Perry
w pokoju gościnnym tego ostatniego; Monroe, Karolina Północna. (Źródło)
MM: W swojej książce pisze pan również o uzbrojonych kobietach. Jedną z nich cytuje pan zaraz na samym początku. Cynthia Washington, aktywistka Studenckiego Komitetu Koordynacyjnego Oporu Bez Przemocy. Chce pan odczytać, co ona powiedziała? Ma pan ten cytat przy sobie?
CC: Mogę go wyjąć z kieszeni w każdej chwili.
MM: Śmiało zatem. Chciałabym to usłyszeć.
CC: Cynthia powiedziała, cytuję: “Nigdy specjalnie nie wierzyłam w strategię oporu bez przemocy, ale byłam zdeterminowana, by podążać tą drogą przez wzgląd na cele, jakie nam przyświecały. Z drugiej strony, słyszeliśmy o przypadku Jamesa Chaneya, którego skatowano na śmierć przed zastrzeleniem. Perspektywa pobicia, odsiadki albo nawet śmierci na skutek postrzału to jedno. Ale myśl o tym, że można zostać skatowanym, nie będąc w stanie się bronić, przeraża mnie dogłębnie. Byłam jedynaczką i czułam wewnętrzną powinność wobec mojej mamy, by wracać do domu w jednym kawałku. Byłoby niewybaczalnym grzechem, gdybym z premedytacją pozwoliła, aby ktoś bez walki zabił jedyne dziecko, jakie miała. Kupiłam więc broń i nosiłam ją w torebce z garbowanej skóry. Nigdy nie musiałam jej użyć; nigdy do nikogo nie musiałam strzelać. Ale niebezpieczeństwo było realne i w razie konieczności nadal mogłabym zranić każdego, kto targnąłby się na życie moich bliskich.
MM: Jak to wszystko zmienia, według pana, postrzeganie tamtej epoki?
CC: No cóż, stanowi uzupełnienie historii. Pomaga dostrzec w uczestnikach tamtych wydarzeń ludzi z krwi i kości. Mój problem generalnie z historią, jeden z wielu, dotyczy sposobu przedstawiania postaci zaangażowanych w doniosłe procesy dziejowe – jakby były one niemalże istotami anielskimi pozbawionymi typowo ludzkich odruchów. Tymczasem to wszystko są zwykli, normalni ludzie.
MM: Ale nie sądzi pan, że niektórzy mogą sobie pomyśleć, że to była hipokryzja z ich strony? Deklarowali przywiązanie do filozofii biernego oporu, a tymczasem w rzeczywistości nie odcinali się od stosowania przemocy. Jakie jest pana zdanie na ten temat?
CC: Moje zdanie jest takie, że ci ludzie nigdy nie mówili o sobie, że całkowicie odżegnują się od używania przemocy. Mówili, że należą do organizacji hołdującej zasadzie niestosowania przemocy albo że biorą udział w ruchach wolnościowych. Martin Luther King zadeklarował osobiście, że praktykuje filozofię biernego oporu. Podobnie Jim Lawson, mentor studentów z Nashville, oraz Bayard Rustin, organizator marszu na Waszyngton. Ale przeciętna osoba z Południa, utożsamiająca się z dążeniami wolnościowymi, nie stosowała tych etykiet – członek milicji, pacyfista, przemoc, brak przemocy i tak dalej. Mój przyjaciel, Worth Long, który aktywnie partycypował w kierowaniu strukturami SNCC, zwykł używać terminu “nieagresywni” w odniesieniu do tych ludzi.
MM: Nieagresywni. Interesujące.
CC: Bo niby jak inaczej scharakteryzować kogoś, kto jest częścią organizacji, która ma w statucie zapisane, że odcina się od rozwiązań siłowych, a tak naprawdę nie jest filozoficznie przywiązany do jej pryncypiów? Weźmy taki przykład: legendarna postać z Missisipi, farmer Hartman Turnbow. Plotka głosi, że podczas odpierania ataku bandy rasistów zabił jednego z napastników. Nazajutrz zjawił się w kwaterze organizacji i powiedział, cytuję: “Nie dochowałem wierności zasadzie stawiania oporu bez przemocy. Po prostu chroniłem swoją rodzinę.”
MM: Charles E. Cobb, publicysta, wykładowca akademicki, aktywista społeczny. Jego najnowsza książka nosi tytuł “Przez te głupstwa o niestosowaniu przemocy zostaniesz zabity. Jak broń palna utorowała drogę Ruchowi na Rzecz Praw Obywatelskich“. Panie profesorze, bardzo dziękuję za rozmowę.
CC: Dziękuję za zaproszenie.
Zamykam ostatni rozdział fascynującej książki 1919, The Year of Racial Violence. Wszystko, co zostało wyżej opowiedziane i poparte autorytetem Charlesa Cobba, znajduje swoje wierne odzwierciedlenie w narracji Kruglera o wydarzeniach, które ochrzczono mianem “Krwawego lata” (w oryginale “The Red Summer”).
Rok 1919 utrwalił się w historii Stanów Zjednoczonych jako najbardziej gwałtowny i brutalny wybuch rasowej przemocy w dziejach tego kraju. W miastach i miasteczkach rozsianych po całej Ameryce na skutek zamieszek i linczów zginęło ponad 150 osób, w większości czarnoskórych. Murzyńscy weterani wojenni sięgali po prywatny oręż, w ślad za nimi szli cywile. W odpowiedzi lokalne władze usiłowały masowo rozbrajać “buntowników”, a właściciele sklepów z bronią, często na wyraźne polecenie służb mundurowych, które podejrzewały kolorowych o potajemne organizowanie bojówek, solidarnie odmawiali obsługiwania czarnych klientów. Karabiny, strzelby i amunicję druga strona musiała więc z konieczności pozyskiwać z alternatywnych, nielegalnych źródeł.
Motłoch rzadko obierał sobie za cel ataków ofiary posiadające broń. Zazwyczaj cierpliwie czekał, aż dzieła rozbrojenia dokona policja, i dopiero wtedy kontynuował przerwaną napaść. Wspomniane praktyki doskonale ilustruje komiks zamieszczony w gazecie “The Washington Bee” z sierpnia 1919 roku (link). Gliniarz najpierw powstrzymuje tłum, upostaciowany w formie draba z pałką i rewolwerem, ale tylko po to, by, powołując się na prawo stanowione, pozbawić ofiarę pistoletu. “Zaczekajcie, aż odbiorę mu broń” – rozkazuje. Mały czarnoskóry mężczyzna po prawej stronie kadru mówi: “Ale to mój jedyny środek do obrony”:
(Źródło)
Chorobliwa, motywowana rasowo agresja, która ogarnęła powojenną Amerykę w roku 1919, od ulic Chicago po zabitą dechami wieś w Teksasie, stała się kamieniem węgielnym ruchów na rzecz praw obywatelskich kilkadziesiąt lat później.
(Źródło)
Wielebny Jonathan McPherson z dwururką i rewolwerem przy pasie. Ochraniał dom, w którym przebywał Martin Luther King podczas wizyty w Alabamie (a dokładniej w mieście Birmingham przy ulicy Center Street, nazywanej wtedy “Wzgórzem Dynamitu” ze względu na powtarzające się regularnie ataki bombowe KKK). Budynek pełnił funkcję swoistej bazy wypadowej dla miejscowych murzyńskich działaczy społecznych. McPherson wspomina, że zagrożenie odwetem ze strony rasistowskich bojówkarzy było do tego stopnia namacalne i wszechogarniające, iż gotowy był strzelać do każdego, kto zapaliłby papierosa w pobliżu domu (We knew they’d throw bombs, so we decided if we saw someone so much as light a cigarette we were going to shoot).
Źródło: klik!