Martyna Bunda - 3 listopada 2011
Dziwne pozwolenia na broń
Zabawy bronią
W tym roku niemal podwoiła się sprzedaż broni. To niezaplanowany efekt zmiany prawa. Najliczniej do sklepów ruszyli myśliwi, mile zaskoczeni możliwością zakupu pistoletów oraz rewolwerów. Ot, wypadek przy pracy. Wraz z nowelizacją ustawy o broni ważność straciło rozporządzenie wyłączające używanie broni krótkiej przez tę grupę, a w mocy zostało inne, określające w dżulach, jakiej broni można używać do polowań, by zwierzę nie cierpiało, zabite od razu. W praktyce okazało się, że niektóre mocniejsze pistolety i rewolwery spełniają kryteria zawarte w rozporządzeniu o broni do polowań. Myśliwym to w smak. Argumentują: dzik szarżujący na polowaniu stanowi zagrożenie śmiertelne, a broń długa w podobnych okolicznościach nie chroni skutecznie myśliwego.
Kupują ci, którzy już broń mają, ale chcieliby więcej. A także nowi kandydaci na myśliwych, sportowców i kolekcjonerów. Kupił i Jarosław Lewandowski, redaktor naczelny magazynu o broni „Strzał” i prezes zarządu Fundacji Rozwoju Strzelectwa w Polsce. Parę lat temu bezskutecznie starał się w policji o zgodę na zakup drugiej sztuki broni do ochrony osobistej. Wówczas otrzymał pismo, że prawo do drugiego pistoletu nie będzie mu przyznane – „bo jeszcze nie użył pierwszego”. Nawet nie było od czego się odwoływać. Policja miała prawo do arbitralnej oceny. Po latach jednak z jego fundacji wyszedł projekt nowelizacji ustawy o broni i amunicji, kładący nacisk m.in. na uściślenie kryteriów przyznawania pozwoleń. Ustawę i tak trzeba było znowelizować, żeby dostosować prawo do standardów unijnych. Przy okazji fundacja wywalczyła swoje uściślenia. Nowelizacja weszła w życie w marcu 2011 r. Teraz państwu trudniej jest blokować dostęp do broni.
W Warszawie w pierwszej połowie tego roku sprzedano 1,4 tys. sztuk broni, niemal tyle samo co w całym 2010 r. Wnioski o pozwolenie na broń złożyło 45 sportowców, prawie dwukrotnie więcej niż przez cały 2010 r., bo teraz łatwiej mogą udowodnić, że są sportowcami. Sprzedawcy w Zielonej Górze, Poznaniu czy Wrocławiu potwierdzają – jest trend. A statystyki zapewne pójdą jeszcze w górę, bo większość potencjalnych nabywców dopiero w połowie roku zorientowała się, jakie zmiany przyniosła nowa ustawa.
Kontekst
W posiadaniu prywatnych osób jest dziś w Polsce ponad 500 tys. sztuk broni. Statystycznie 1,3 egzemplarza na 100 osób. Nawet jednak gdyby w Polsce sprzedało się drugie tyle, na tle Europy taka fala okazałaby się tylko małą strużką.
Jedynie Litwini mają w szafach (metalowych) mniej prywatnej broni niż Polacy – 135 tys. szt., po 0,7 sztuki na 100 osób. Na Ukrainie – o oczko wyżej w rankingach przed nami – prywatnej broni jest sześciokrotnie więcej niż w Polsce – 3,1 mln szt., po 6 szt. na 100 mieszkańców. A to i tak daleko od średniej europejskiej: 20–30 szt. broni na 100 mieszkańców. Najbardziej uzbrojone w Europie Finlandia i Szwajcaria mają ponad 45 sztuk broni na 100 mieszkańców, w Szwajcarii licencję na broń ma co czwarty dorosły.
Rzecz biorąc w makroskali – zachodnie trendy są jednak w sprawie broni podobne do polskich. Władza stara się, by w obiegu broni było jak najmniej, dostęp do niej jest reglamentowany, podlega rejestracji, a państwo wie, kto, co i gdzie zakupił. Tyle że zachodnie systemy są prostsze. Przede wszystkim dlatego, że oparte na innej filozofii. Można by tamte reguły porównać do systemu praw jazdy: inne warunki trzeba spełnić, by mieć rower (dubeltówka), inne by jeździć osobówką (pistolety, rewolwery), jeszcze inne – by jeździć ciężarówką z naczepą (broń strzelająca seriami – dla zwykłych obywateli w zasadzie niedostępna). W przeciwieństwie do systemu polskiego, gdzie starając się o taką samą broń z różnych paragrafów, trzeba spełnić kompletnie różne kryteria. To tak jakby inne prawo jazdy dostawało się na dojazdy do pracy, a inne na wyjazdy wakacyjne i wyprawy po zakupy.
Monitorowanie sprzedaży broni każdy kraj organizuje po swojemu. W Niemczech są dwa rodzaje książeczek. Właściciele książeczek żółtych, po dokonaniu zakupu, zgłaszają się na komendę po pieczątkę i wracają do sklepu po towar. Właściciele książeczek zielonych kupują na skróty – sam sklep wpisuje broń do dokumentów i powiadamia policję, że sprzedał. W systemie francuskim istnieje komputerowy system rejestracji pozwoleń.
Wszędzie na Zachodzie istnieją też sklepy internetowe. Chętni przesyłają potwierdzenie uprawnień do zakupu broni, a sklep odsyła broń paczką zwrotną – zwykle przesyłką kurierską, oznaczoną tak, by kurier wiedział, co wiezie, a osoba postronna nie mogła się zorientować. Choć niektóre państwa ostatnio zaostrzyły zasady bezpieczeństwa. Broń przesyła się teraz w częściach, w dwóch paczkach, żeby było bezpieczniej.
Praktyka
Te same przesyłki docierają i do Polski. Tu trafiają już jednak w inną rzeczywistość. Małe sklepy, np. te niemieckie, nie robią Polakom żadnych przeszkód, wystarczy wysłać kopię polskiego pozwolenia. Pocztą przesyłają też broń do Polski producenci, nadając paczkę zgodnie z przepisami obowiązującymi w ich kraju.
Jednak to, co do granicy jedzie jako paczka specjalnego traktowania – np. oznaczona w sposób czytelny dla listonosza czy kuriera – od granicy polskiej jedzie już jako zwykły karton, bo nikt nie rozumie oznaczeń. W praktyce trafia się więc pistolet pozostawiony w kwiaciarni naprzeciwko, bo adresata nie było. Albo karton z bronią na palecie leżący w otwartym samochodzie, bo kurier poszedł szukać kogoś do pomocy we wnoszeniu.
Żeby ta sama paczka mogła po Polsce podróżować oficjalnie, trzeba by zastosować rozwiązania zapisane w rozporządzeniu ministra infrastruktury z 2003 r. A więc: nawet do przewozu jednego pistoletu – samochód opancerzony, z wydzielonym przedziałem ze specjalnej blachy, alarmem i masą zabezpieczeń. Prócz kuriera co najmniej jeden pracownik ochrony z bronią palną bojową. No i strzeżone, specjalne magazyny broni, w których paczka oczekiwać miałaby na przesłanie, a potem na odbiór.
Nasi przedsiębiorcy uskarżają się, że jedynym efektem tak pomyślanych przepisów jest nierówne traktowanie Polaków w porównaniu z zachodnią konkurencją. Przesyłki zza granicy odbierają, ale nadać legalnie broni już nie mogą. W praktyce rusznikarz z Poznania, właściciel niewielkiego zakładu, naprawiający broń po dziadku dla klienta z Lublina musi wsiąść w auto i osobiście odebrać i odwieźć broń. A gdyby wiózł coś większego, czego nie da się ukryć wraz z pudełkiem pod swetrem, trasę Lublin–Poznań pokona bez przystanku na toaletę – bo przecież nie zostawi tej broni w samochodzie na parkingu. Pal diabli względy bezpieczeństwa. Zgodnie z prawem zawiniona przez niewystarczający nadzór utrata broni automatycznie spowoduje utratę licencji. Tej na broń własną, np. do polowania, ale też na obrót bronią i jej dystrybucję. Łatwo stracić źródło utrzymania.
Struktura
Jest, jak jest, bo polski system traktuje zagrożenia związane z bronią w rękach obywateli szczególnie serio. By wejść w posiadanie broni, trzeba przejść badania psychiatryczne i testy psychologiczne. Wykazać się niekaralnością. Zdać egzaminy (najtrudniejsze w przypadku starających się o broń do ochrony osobistej). Zaopatrzyć się w szafę metalową (myśliwi) albo sejf przytwierdzony na stałe do podłoża (reszta). Wreszcie przedrzeć się przez skomplikowane procedury biurokratyczne, zbierając kolekcję papieru, przekonać do siebie policję. Każda sztuka broni musi zostać przestrzelona, a na policję trafić muszą trzy łuski, które odtąd na zawsze już zalegną w magazynach.
Łatwo broń stracić. Wystarczy drobne przewinienie, na przykład nieopatrzna wysiadka z samochodu przy dystrybutorze paliwa z bronią przy pasku, niewystarczająco osłoniętą ubraniem – jak w przypadku jednego z pracowników firmy dystrybuującej broń. Albo użycie w zawodach sportowych broni, na którą dostało się pozwolenie z innego paragrafu – myśliwskiego, jak w przypadku warszawskiego sportowca – strzelca i myśliwego jednocześnie. W ten sposób stracił licencję na broń, a także zawód oraz hobby.
I tak liczba wydawanych pozwoleń na broń od lat regularnie spadała, a rygoryzm systemu rósł. W 2004 r., po kolejnej nowelizacji przepisów, zlikwidowano nawet sale przysposobienia obronnego w szkołach, a tysiące karabinków zostało sprzedanych na Zachód w cenie złomu. W przeciwnym razie karabinki te można by przechowywać jedynie w profesjonalnych magazynach broni.
Jednocześnie jednak, gdy przychodzi do konkretów, ten opresyjny system okazuje się własną karykaturą; nikt nie chce brudzić sobie rąk bronią; grzebać w prawie inaczej, niż je zaostrzając, więc detale systemu pozostają bez zmian. Na przykład sprawa promes: obywatel chcący zakupić broń i mający na to pozwolenie wybiera sobie coś w sklepie, a następnie zgłasza się na komendę po specjalny dokument – promesę. Czyli wypisany na kawałku zwykłego papieru kwit, podstemplowany tradycyjną pieczątką. Na podstawie papieru (i innego dokumentu) sklep wydaje broń.
Gdy wykryto przypadki fałszowania promes, m.in. na terenie Wrocławia, policja zarządziła, żeby wszystkie sklepy chcące sprzedać broń telefonicznie potwierdzały w komendach wojewódzkich prawdziwość przynoszonych przez klientów pozwoleń. W celu wsparcia systemu w każdej komendzie wojewódzkiej rozpoczęto dyżury do godz. 20.00 – i tak przez pół roku. Aż policjanci zbuntowali się i przestali dyżurować, więc sklepy też się zbuntowały, że mają prawo sprzedawać w godzinach pracy sklepu, a nie w godzinach pracy komend – do 14.00. Promes już nikt nie potwierdza. Wzór pisma do dziś się nie zmienił. Broń zakupiona nielegalnie we Wrocławiu trafiła zapewne do świata przestępczego, choć równie dobrze można sobie wyobrazić polski odpowiednik Breivika, kupującego broń na sfałszowaną promesę.
Tło
Tymczasem główny nurt pistoletowych apetytów Polaków i tak kanalizuje się gdzie indziej. Zamiast przebijać się przez oficjalny system, kupują np. rewolwery czarnoprochowe. Zabijają one podobnie jak każda inna broń krótka, a od nowoczesnych różnią się jedynie sposobem ładowania – przez lufę. Dla hobbystów czarnoprochowce to od lat argument za poluzowaniem rygorów: 100–200 tys. takich pistoletów kołacze się po rynku, a nic się dotąd nie stało (wyjąwszy epizod z lat 90.).
Kupują też wiatrówki. Jarosław Lewandowski z Fundacji Rozwoju Strzelectwa szacuje liczbę tej broni na co najmniej milion sztuk. Utarło się w powszechnym przekonaniu, że wiatrówki są bezpieczniejsze od kija – skoro tak restrykcyjny system umożliwia ich zakup bez żadnych obostrzeń. Polska bije więc rekordy w liczbie wypadków z wiatrówkami wśród dzieci. Tylko w tym roku było kilkanaście przypadków opisywanych przez prasę. W tym pięć bardzo poważnych w skutkach lub śmiertelnych. Był jeden szaleniec strzelający z wiatrówki do dzieci na placu zabaw.
Jest też Polska podziemna – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Spuścizna powojenna: setki tysięcy pamiętających wojnę egzemplarzy, zakopanych w ogrodach, pochowanych pod podłogami, w garażach i szafach. W Czechach regularnie co paręnaście lat ogłasza się pistoletową amnestię, żeby wszyscy posiadacze nielegalnej broni mogli się ujawnić i – jeśli się okaże, że broń nie jest kradziona oraz nie została użyta do przestępstwa, a właściciel nie wzbudza podejrzeń policji – uzyskać prawo do zatrzymania jej legalnie. Państwo zyskuje w zamian wiedzę, ile, gdzie i czego mają obywatele. W Polsce amnestia też była, ale pod warunkiem oddania takiej broni państwu. A niewielu chce się rozstać z pistoletem. Polska broń podziemna poprawia więc policyjne statystyki. Policja odzyskuje ją, wpisując sobie zarekwirowane zardzewiałe rupiecie w rubryki „nielegalna broń odzyskana”. W 2010 r. odzyskano tak aż 2,1 tys. egzemplarzy. Na papierze sukces. Zdarza się też jednak, że ta broń zostaje znaleziona przez kogoś innego, jak w małopolskim Gruszowie, gdzie niedawno zastrzelił się 17-latek.
Bo jednocześnie zanika umiejętność obchodzenia się z bronią. Jacek Szymkowiak, prezes Stowarzyszenia Dystrybutorów Broni, rusznikarz i myśliwy, ubolewa, że adepci myślistwa zdają egzaminy coraz gorzej strzelecko wyszkoleni. Prawo nie daje możliwości, aby syn ćwiczył na strzelnicy pod opieką ojca, a młody myśliwy pod okiem doświadczonego kolegi – jak na świecie, bo trzeba przestrzegać ściślejszych rygorów. Krzysztof Stefaniak, były mistrz Europy w strzelectwie, dodaje, że młodsze pokolenie wręcz głupieje, dostając do ręki broń. Gdy jako instruktor dawał dzieciakom do potrzymania atrapy pistoletów (mówiąc im, że to broń prawdziwa), te zawsze najpierw celowały do kolegi, a zaraz potem w swoją głowę.
Finisz
Broń pochowana w szafach i zakopana w ogrodach miała szansę zasilić oficjalne statystyki przy okazji ostatniej nowelizacji ustawy. Fundacja Rozwoju Strzelectwa proponowała, aby zalegalizować to, z czym człowiek zadeklaruje uprawdopodobniony związek emocjonalny – jeśli tylko nie będzie to broń szczególnie niebezpieczna. Zaprotestowali prawnicy z Komendy Głównej Policji, że to zbyt ogólne. Przeszło „to, co zostało odziedziczone w sposób potwierdzony notarialnie”. Podziemie zostało więc tam, gdzie było.
Inna rzecz, że Fundacja Rozwoju Strzelectwa proponowała, by ustawę w ogóle napisać na nowo. Uprościć system, odejść od dzielenia posiadaczy broni na kategorie użytkujących (czyli np. myśliwych, badających się psychiatrycznie raz na całe życie, oraz posiadaczy takiej samej broni, ale z innego paragrafu, badających się co 5 lat). Stworzyć rozwiązania pod komputerowy system rejestracji pozwoleń – coś jak karty kredytowe – zamiast papierów z pieczątką. Ich obywatelski projekt przebrnął nawet pomyślnie przez komisję Palikota, a potem spektakularnie się wywrócił. Strzelcy proponowali, by wydawanie pozwoleń przekazać samorządom, odezwały się więc głosy, że to otwarcie tamy dla szaleńców, chcących zalać Polskę bronią.
I tak, zamiast próby stworzenia nowego systemu, mamy doraźne łatanie starego. Prócz myśliwych na liście beneficjentów ostatniej nowelizacji ustawy są jeszcze obdarowani bronią i wyróżnieni nią – cokolwiek to znaczy – którzy też mają prawo zatrzymać broń legalnie. Albo sprawcy przemocy domowej. Policjanci z Komendy Głównej tuż po nowelizacji w popłochu rozsyłali do komend pisma, by – mimo braku przesłanek ustawowych – jednak sprawdzać i ten aspekt sprawy i odmawiać prawa posiadania broni, choćby bez podania przyczyn.
I tak zyskaliśmy kolejny powód, aby ponownie nowelizować znowelizowane. Parafrazując myśliwych: tym razem jednak warto zacząć od przyjrzenia się celom.
Źródło: www.polityka.pl
Użytkownik Sentinel edytował ten post 04.11.2011 - 20:26