Oczywiście że miewam takie sny, co więcej, nawet je lubię.
Swego czasu umierałam praktycznie w każdym śnie, teraz, od czasu gdy w jednym ze snów pokonałam Kostuchę i przejęłam jej moce (don't ask

) zdarza się to dużo rzadziej, nadal bywa że jestem o krok od śmierci ale niemal zawsze w ostatniej chwili sen zmienia się na moją korzyść (przychodzi ratunek), uwalniam się przy pomocy siły fizycznej lub nadludzkich mocy albo też zyskuję LD. Choćbym czuła ,że sekundy dzielą mnie od śmierci nie zginę o ile sama nie podejmę takiej decyzji.
Najczęściej w snach umieram od postrzału tuż nad serce, sen ma różny przebieg: ratuję kogoś osłaniając go własnym ciałem, jestem skazańcem którego mają zastrzelić, przypadkową ofiarą szaleńca itd. Nieistotne. Zawsze jednak uczucie jest takie samo. Jakby jakiś przedmiot tkwił w środku, w sercu utrudniając mu bicie. Odczuwalne jest drżenie w tym miejscu, serce usiłuje pompować krew ale aorta przy jego ujściu jest blokowana przez tkwiący w niej pocisk, część krwi wylewa się na zewnątrz. Z sekundy na sekundę słabnę, ledwie mogę się poruszyć, pole widzenia zwęża się - krew nie dociera do mózgu. To decydujący moment, jeżeli w tym miejscu powiem sobie ,że mój czas nadszedł za moment zobaczę z góry swoje ciało leżące bezwładnie w kałuży krwi, na zawsze (przynajmniej na czas trwania snu) opuszczę ciało ale nadal będę mogła aktywnie we śnie uczestniczyć - jako duch który w razie potrzeby potrafi się zmaterializować. Jeżeli natomiast zdecyduję ,że chcę żyć ciało zacznie się szybko regenerować (będzie to odczuwalne jako mrowienie), pocisk usunie się głębiej w organizm tak ,że przestanie blokować aortę. Chwilę później wstanę, osłabiona przez upływ krwi i trochę zdezorientowana nie do końca wiedząc co się stało ale jednak żywa.
Ciekawe ,że w obu przypadkach przez cały kolejny dzień czuję jakby coś naprawdę tkwiło w miejscu gdzie trafił pocisk. Pewnie to ma związek z moim sercem - jest za słabe i czasami nie nadąża z pompowaniem krwi np. w czasie dużego wysiłku fizycznego lub stresu.
Mimo wszystko zawsze cieszę się ,że przytrafił mi się taki sen.
Często też w snach ginę na skutek wybuchu/pożaru. I w tym wypadku sen zaczyna się na różny sposób ale uczucie jest zawsze takie samo. Czuję ciepło rozchodzące się po całym organizmie i widzę tańczące wokół płomienie, słyszę ich trzask. Powoli słabnę, odczuwam jakby drgania całego ciała i powoli osuwam się na ziemię. Chwilę później widzę z góry swoje zwęglone ciało i dogasający wokół ogień. Tu się zwykle nie ratuję, jeżeli już to teleportuję się wcześniej, zanim ogień mnie dosięgnie lub siłą woli sprawiam ,że jestem na ogień odporna.
Tu po obudzeniu nie ma szczególnych objawów fizycznych. Czuję za to jak nowo narodzona. Wydaje mi się ,że mogę góry przenosić, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Tego dnia nic nie jest mi w stanie zepsuć humoru.
Bywa ,że we śnie tonę/duszę się, jak poprzednio jest to efektem naprawdę wielu różnych zdarzeń. Uczucie jest niezwykle realne, ja naprawdę nie mogę oddychać, to uczucie nie pochodzi jedynie ze snu. Te sny kończą się w jeden sposób - zyskuję LD (lub coś w rodzaju LD - nie zawsze wiem ,że to sen ale zawsze zdaję sobie sprawę z tego ,że moje fizyczne ciało jest gdzie indziej) i siłą woli zmuszam moje ciało fizyczne (świadomością pozostając w świecie snu) do zaczerpnięcia tchu. Udaje się. Do moich płuc dociera życiodajny tlen.
Następnego ranka nie czuję się dobrze, chwilowe niedotlenienie nie jest za dobre dla organizmu.
Zdarzyło mi się też kilka razy razy ,że zginęłam przez uraz kręgosłupa na odcinku szyjnym. Szybka śmierć, taki postrzał w serce tyle ,że w dużym przyspieszeniu. Słyszę trzask, pole widzenia zawęża się gwałtownie, zdążę tylko pomyśleć "umieram". Sekundę później widzę już siebie z góry.
Choć we śnie nie ma czasu żeby cokolwiek odczuć po obudzeniu czuję się fatalnie, jakby całe moje ciało wypełnione było dziwną substancją, taka galareta. Stężenie pośmiertne?

Coś podobnego da się odczuć gdy wstrzyma się oddech na około 2-3 minuty.
Również psychicznie nie czuję się najlepiej.
W snach ginęłam też na wiele innych sposobów (w tym kilka zupełnie paranormalnych) ale nie będę ich tu wszystkich wymieniać.
Tak czy inaczej jakkolwiek bym się nie czuła po obudzeniu sama śmierć w moich snach nie jest tak nieprzyjemna jak to ogólnie jest przyjęte. Nie czuję bólu, jedynie pewien dyskomfort fizyczny który da się znieść, szczególnie ,że w momencie gdy "umieram" czuję się nie wiadomo dlaczego...spokojna i szczęśliwa.
Może tak właśnie wygląda i prawdziwe umieranie? Podobno w momencie śmierci mózg wytwarza endorfiny - "hormony szczęścia", tłumiące ból i wprowadzające w dobry nastrój. Każdy kto kiedykolwiek przeżył jakiś wypadek wie ,że w pierwszej chwili nie czuje się bólu, pojawia się on dopiero później, gdy emocje opadną. Logicznie rzecz biorąc jeżeli w porę zginiemy nie zdążymy nawet tego bólu poczuć.