Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przerażający, nierozwiązany i niepokojący incydent w górach Ural


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
199 odpowiedzi w tym temacie

#151 Gość_critter☆

Gość_critter☆.
  • Tematów: 0

Napisano

Kolejne ofiary Przełęczy Diatłowa?

 

ff30ac63bd581f3f51c4fcd5d56c451f.jpg

Rosyjskie media podają, że na osławionej Przełęczy Diatłowa znowu odkryto zwłoki. To kolejna ofiara miejsca leżącego u stóp groźnej Góry Umarłych. Do najbardziej tajemniczego zdarzenia doszło tam w 1959 r., kiedy w dziwnych okolicznościach zginęło dziewięć osób. Ale ofiar, o czym rzadko się mówi, było więcej. Dlaczego góra zabija?

 

To, co stało się z grupą pod wodzą Igora Diatłowa, która w lutym 1959 r. zaginęła w pobliżu góry Cholatczachl (Cholat-Syahyl) na Uralu, pozostaje jedną z największych zagadek XX w. Nie wiadomo, co ich zabiło. Ślady wskazywały, że uciekli oni z namiotu bez butów i odzieży, a część z nich miała dziwne obrażenia.

 

cb97748865e6fb09bda415e716b02a7e.jpg

 

Czy winne były tajemnicze "świetlne kule" widziane w pobliżu góry przez autochtonów? A może, jak mówi inna popularna hipoteza, zabił ich śnieżny człowiek - rosyjski odpowiednik Yeti albo też znaleźli się oni w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze, stając się przypadkowymi ofiarami wojskowych testów?

W internecie roi się od hipotez. Mało kto jednak wie, że Cholatczachl ma na sumieniu nie tylko Diatłowa i jego przyjaciół, ale też innych ludzi, zaś wśród Mansów (ugrofińskiego ludu zamieszkującego między Uralem a Obem) szczyt zwany jest Górą Umarłych i zgodnie z wierzeniami nie powinien zapuszczać się tam żaden człowiek…

 

Tragicznie przerwanych dziewięć żyć

 

10 stycznia br. rosyjskie media poinformowały, że grupa wspinaczy z Permu przemierzających trudną trasę przez północny Ural do miasta Iwdiel, odnalazła na osławionej Przełęczy Diatłowa ciało około 50-letniego mężczyzny. Nazwa przełęczy w sąsiedztwie Góry Umarłych upamiętnia kierownika feralnej wyprawy z 1959 r., która także odwiedziła Iwdiel, skąd wyruszyła w ostatnią drogę.

 

"Było ich dziewięcioro" - mówi napis na monumencie ku pamięci zaginionych ze studenckiego klubu turystycznego Politechniki Uralskiej w Swierdłowsku (oprócz studentów w skład grupy wchodzili też inżynierowie oraz pracownik branży turystycznej). Dziesiąty z grupy - student Jurij Judin (zm. 2013), zachorowawszy, musiał pozostać w jednej ze wsi, gdzie ostatni raz widział znajomych kierujących się ku górze Otorten - dość niebezpiecznej o tej porze roku, ale nie stanowiącej problemu dla "diatłowowców", którzy w górskich wędrówkach mieli spore doświadczenie.

 

Członkowie ekipy ustalili, że jeśli wyprawa zakończy się szczęśliwie, w okolicach 12 lutego, po zejściu do wsi Wiżaj, nadadzą do klubu telegram. Wieści od nich nie nadchodziły, ale przez kilka dni się tym nie martwiono (wszak w górach zawsze mogło ich coś zatrzymać). Zaniepokojone rodziny i znajomi podnieśli jednak alarm 20 lutego. Rozpoczęto poszukiwania, 26 lutego znajdując obóz grupy Diatłowa w okolicach Góry Umarłych, gdzie wędrowcy zatrzymali się wskutek załamania pogody. Michaił Szarawin - członek ekspedycji ratowniczej wspominał, że namiot był rozcięty od środka: - Był pusty. W środku znajdowały się ich rzeczy, w tym buty - dodawał.

Potem natrafiono na pierwsze ciała przysypane śniegiem. W odległości ok. 1,5 km od obozu znaleziono roznegliżowane zwłoki inż. Georgija Kriwoniszczenko i studenta Jurija Doroszenko. Mieli poparzone dłonie, a ślady wokół wskazywały, że po ucieczce z namiotu rozpalili ognisko.

Kolejne ciała, w tym Diatłowa, który trzymał się gałęzi, znaleziono kilkaset metrów dalej. W pobliżu znajdowały się też zwłoki Ziny Kołmogorowej (tak jak Diatłow studentki V roku radiotechniki) oraz inż. Rustema Słobodina. Uznano, że trójka młodych ludzi próbowała najwyraźniej dotrzeć do opuszczonego w popłochu namiotu, ale zamarzli w drodze.

Szok wywołało znalezienie po ok. dwóch miesiącach pozostałych ciał, które spoczywały w lesie pod grubą warstwą śniegu. Sekcja zwłok wykazała, że nosiły one najpoważniejsze obrażenia, a także drobne rany na skórze. Studentka Ludmiła Dubinina nie miała języka, a jej żebra były pogruchotane. Aleksander Kolewatow - pracownik przemysłu turystycznego, miał wstrząs mózgu i był nieprzytomny, wskutek czego zamarzł. Siemion A. Zołotariow miał liczne obrażenia wewnętrzne i zmarł gwałtownie. Ostatni z uczestników wyprawy, inż. Nikołaj Thibeaux-Brignolles, miał zmiażdżoną czaszkę i prawdopodobnie wraz z innymi śmiertelnie rannymi został przeniesiony do lasu, do jamy wygrzebanej w śniegu przez tych, którzy mogli ustać na nogach.

 

Wszystkie ofiary tragedii z 1959 r. były lekko ubrane. Pytanie, co skłoniło ich do nocnej ucieczki na pewną śmierć? Konwencjonalne wyjaśnienia zakładają, że stali się ofiarami lawiny, ale przeczą temu wnioski z oględzin. Jeden z uczestników ekspedycji poszukiwawczej nazwiskiem Maslennikow, wspominał, że na zewnątrz namiotu znaleziono tylko ślady stóp, czekan i chińską latarkę, co sugerowało, że grupę coś zaniepokoiło, po czym jedna z osób wyszła na zwiad, dając następnie reszcie znak do ucieczki.

 

Pojawiły się też inne tropy. Anatolij I. Guszczin - rosyjski publicysta, który sporo pisał o sprawie Diatłowa, zwracał uwagę na to, co mówił ojciec Jurija Kriwoniszczenko, który prowadził dochodzenie "na własną rękę". Dowiedział się, że po panicznej ucieczce rozpalono ognisko, które po jakimś czasie zgasło. Krywoniszczenko i Doroszenko wydawali się totalnie zdezorientowani lub przestraszeni, bo o ile jakoś rozniecili ogień, nie byli w stanie go podtrzymać, mimo że gałęzie na opał mieli dosłownie pod ręką. Ponadto nie wiadomo, dlaczego zataszczono umierających w las, zamiast ułożyć ich przy ognisku.

Inna hipoteza mówi, że połamane konary na jednym z drzew sugerowały, że któryś z uczestników wyprawy wspiął się na nie, by zobaczyć, co dzieje się w obozie.

Ale co takiego się stało, że bali się tam wrócić?

 

Nie tylko Diatłow

 

Choć sprawa ekipy Diatłowa zyskała w ostatnich latach rozgłos poza Rosją (powstał nawet na jej kanwie kiczowaty horror), niewiele mówi się o innych podobnych przypadkach, a było ich sporo. Opisywane przez rosyjskich badaczy tajemnic, były one rzekomo wyciszane przez władze, nie zyskując takiego rozgłosu jak tragedia z 1959 r.

Rosyjskie źródła wspominają, iż zła sława Góry Umarłych (zwanej też Górą Śmierci) utrzymuje się wśród Mansów, odkąd przepadło tam dziewięciu myśliwych. Nie wiadomo jednak, ile w tym prawdy. Znacznie bardziej kontrowersyjne są relacje o zagadkowych zaginięciach grup uczonych.

Znany pisarz zajmujący się tematyką "nieznanego", Wadim Czernobrow - założyciel grupy badań anomalii "Kosmopoisk", pisze o jeszcze jednym incydencie spod Cholatczachlu, niemal identycznym do sprawy Diatłowa. W 1961 r. miała tam zaginąć grupa z Leningradu. Na miejscu zastano rozcięty od środka namiot, a także ciała ofiar, które formowały pierścień wokół obozu. Opowieść pochodziła jednak od autochtonów i nie znaleziono jej potwierdzenia w dokumentach.

 

Ale zaginionych było więcej. Czernobrow wspomina młodego geologa - syna partyjnego notabla, którego bez skutku poszukiwano w okolicach Góry Umarłych w latach 70. Budzącą przerażenie historię o górze zna też Guszczin, a pochodzi ona od geologa nazwiskiem Poliakow.

Mężczyzna ten podawał się za jedynego pozostałego przy życiu świadka tragedii, jaka miała miejsce ok. 1965 r. Poliakow, który przebywał wtedy w okolicach obozu na Cholatczachlu, doznał niespodziewanego ataku paniki. Kiedy paraliż minął, znalazł ciała trzech towarzyszy, w tym jedno owinięte strzępkami namiotu. Po czwartym koledze nie było śladu. Sprawę miano jednak wyciszyć, wyjaśniając ją… zatruciem jadem kiełbasianym ze źle przechowywanych konserw.

W 1972 r. w regionie Alakit znaleziono rozpruty namiot geologów, a w jego pobliżu ich ciała tak samo jak w przypadku z 1959 r. zbyt cienko ubrane jak na panujące warunki. Podobne dziwne zaginięcia, jak wspomina Guszczin, dotyczyły też radzieckich statków i kutrów rybackich.

Ale czy to wszystko prawda? I czy opowieści o innych tajemniczych zaginięciach nie zrodziły się czasem na fali zainteresowania losami grupy Diatłowa? Choć nie da się precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie, faktem jest, że incydent z 1959 r. (mimo że obrósł legendą) nadal pozostaje bez wyjaśnienia. Szok budzą raporty z autopsji sugerujące, że trzy ofiary zginęły w wyniku uderzenia "potężnej siły" (porównywalnej z potrąceniem przez ciężarówkę). Reszta zmarła wskutek wychłodzenia.

 

Cokolwiek spowodowało ich śmierć, dopadło ich po wyjściu z namiotu, a kilku członków wyprawy Diatłowa - jak sugeruje Guszczin - zginęło gwałtowną śmiercią.

Istnieją jednak bardzo różne i często rozbieżne scenariusze dotyczące tego, co skłoniło ich do ucieczki z namiotu i co stało się w drodze między obozem a lasem.

Niektórzy winowajców upatrują w tajemniczych "kulach", które autochtoni mieli obserwować w okolicach Cholatczachlu, kiedy przebywali tam Diatłow i reszta (śledczy W.I. Karatajew miał przesłuchać 10 Mansów, którzy zgodnie przyznali, że widzieli wtedy "światła").

 

Niekoniecznie musi jednak chodzić o UFO, bo jak przyznaje Czernobrow, Diatłow i przyjaciele mogli stać się przypadkowymi ofiarami testów broni rakietowej bądź próżniowej, choć oficjalnie nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej, by wówczas przeprowadzano tam jakiekolwiek z nimi próby. Dowodem na to, że turyści mogli zostać przez coś trafieni są znajdowane na Górze Umarłych tajemnicze leje, a także osmalone pnie niedaleko miejsca, gdzie nieszczęśnicy po ucieczce rozpalili ognisko.

 

Podsumowując, każda z hipotez na temat tragedii z 1959 r. ma swoje mocne i słabe punkty. Być może decydentom chodzi właśnie o utrzymanie w tej sprawie informacyjnego chaosu. Z drugiej strony trudno uwierzyć, by po ponad 55 latach ktoś przejmował się zacieraniem dowodów odnośnie śmierci dziewiątki ze Swierdłowska (w łagrach przepadły tysiące innych obywateli ZSRR i nie czyniono z tego afery). Prawda o Górze Umarłych może zaś kryć się gdzieś w zakurzonych archiwach albo znają ją tylko drzewa i skały z przełęczy imienia Igora Diatłowa…

 

 

źródło


  • 0

#152

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Reasumując - jeśli pominiemy informacje o tragedii z 1959 roku ten news przedstawia się następująco:

 

Rosyjskie media podają, że na osławionej Przełęczy Diatłowa znowu odkryto zwłoki.

(...)

10 stycznia br. rosyjskie media poinformowały, że grupa wspinaczy z Permu przemierzających trudną trasę przez północny Ural do miasta Iwdiel, odnalazła na osławionej Przełęczy Diatłowa ciało około 50-letniego mężczyzny.

Koniec.

 

Rosyjskie media podają, że zmarły to Oleg Borodin, nie był ubrany właściwie do warunków, zmarł z powodu wychłodzenia, prawdopodobnie zaskoczyła go zmiana warunków pogodowych. Wedle relacji rodziny kilka lat wcześniej wstąpił do sekty, następnie opuścił ją i udał się w góry chcąc zostać pustelnikiem.

Po tym odkryciu zamknięto szlak prowadzący do góry, uznając że nie ma odpowiednich warunków do turystyki. Zwiedzającym pozostaje jeszcze możliwość zwiedzania przy pomocy helikoptera. Loty zostały wykupione aż do września tego roku.

http://en.news-4-u.r...-to-hikers.html


  • 0



#153

szymon2014.
  • Postów: 111
  • Tematów: 10
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Polecam najnowszą debatę w tym temacie temacie: http://www.paranorma...rzeczy-diatowa/

Wg Was coś ona wnosi?

Wg mnie hipoteza: lawiny czy działania służb specjalnych, po jej wysłuchaniu,  uznanaję za najmniej prawdopodobną.


  • 0

#154

pishor.

    sceptyczny zwolennik

  • Postów: 4740
  • Tematów: 275
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 16
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Zginęli, bo zbezcześcili święte miejsce.

Nowy trop w sprawie tragedii na przełęczy Diatłowa.

 

 

Ekspedycja ratunkowa na uralski szczyt, nazywany Martwą Górą, znalazła ciała 9 zamarzniętych turystów. Wyglądali, jakby w panice i totalnym przerażeniu uciekli z namiotu. Po pięćdziesięciu sześciu latach może wyjaśniona zostanie zagadka ich śmierci. Nowy trop prowadzi do miejscowego ludu, Mansów. Spokojni, życzliwi, ale... Policja szuka teraz na bezkresnym Uralu tajemniczego myśliwego, który był na Przełęczy Diatłowa.

 

 

- „Szamani zebrali myśliwych. Zaczęliśmy śledzić turystów. Odczekaliśmy, aż pójdą spać. Wtedy rozcięliśmy namiot, a szamani podpalili odurzające zioła i wrzucili je do środka. Gdy turyści wybiegli, my ich ubiliśmy” - te słowa, jak podaje portal Znak.com z Jekaterynburga, miał powiedzieć uralski myśliwy.

 

 

Portal dotarł do świadka, który rozmawiał z myśliwym. Sprawą zainteresowała się policja. Czy zagadka zostanie rozwiązana? Hipotez o śmierci 9 członków studenckiej wyprawy jest już wiele. Byli ofiarami wojskowego eksperymentu, infradźwięków, które wywołują uczucie paniki czy nawet zabiło ich yeti. Oficjalne śledztwo zostało umorzone, a za przyczynę śmierci uznano nieznane siły. Odpowiedź wciąż skrywa cień góry Otorten.

 

 

Stąd uciekają nawet zwierzęta

Jej nazwa w języku uralskiego ludu Mansów oznacza "Martwa Góra". Ci wytrawni myśliwi niechętnie zapuszczają się w okolice Otortenu, a nawet zwierzęta unikają jej szczytu. Góra była celem wyprawy sympatycznych studentów z Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku, obecnie Jekaterynburga. Miejscowa ludność z Północnego Uralu znała tę wesołą grupę. Już rok wcześniej włóczyli się w uralskich ostępach. Wzbudzali śmiech, gdy z zapałem uczyli się języka Mansów. Paczkę przyjaciół łączyło zamiłowanie do wędrówek i to ekstremalnych.

 

Przywódcą zapaleńców był Igor Diatłow, nawet potem przylgnęło do nich określenie „diatłowcy”. Igor miał 23 lata, a wyjazd na Ural traktował jako przygotowania do wyprawy na Arktykę. Dlatego ze znajomymi postanowił zimą wejść na górę Otorten. Ruszyli pod koniec stycznia 1959 roku: Igor, Jurij, Zinaidia, Ludmiła, Aleksander, Rustem, Jurij, Siemion. Towarzyszył im miejscowy przewodnik. Po osiągnięciu szczytu mieli nadać telegram, a najpóźniej do 12 lutego wrócić do wsi Wiżaj. Po tygodniu zaniepokojone rodziny wymusiły na władzach rozpoczęcie akcji ratunkowej.

 

 

Nie miała oczu ani języka

Na przełęczy pod Otortonem ekipa ratunkowa znalazła porzucony namiot. Był rozcięty od wewnątrz. Znaleziono dziennik wyprawy. Z zapisów wynikało, że ekspedycja szła brzegiem Łozwy, a następnie przy Cholat Siahl, czyli Górze Umarłych rozbili obóz, gdzie zostawili część żywności. Ratownicy ruszyli w kierunku ściany lasu. Ponad kilometr od namiotu, przy ogromnej sośnie natknęli się na pozostałości małego ogniska i pierwsze ciała, nagie. Wiadomo już było, że doszło do jakieś tragedii. Ratownicy zawrócili i ruszyli tyralierą, sondując śnieg. Najpierw znaleziono ciało Igora, potem dwa kolejne. Widać było, że ofiary mrozu usiłowały dojść do namiotu.

 

W tych warunkach, bez butów i odzieży, nie mieli szans na przeżycie. Zmarli z wychłodzenia. To ponure miejsce nazywane zostało Przełęczą Diatłowa. Ciała pozostałych turystów znaleziono dopiero po trzech miesiącach. Spoczywali w niewielkim jarze. Zwłoki miały obrażenia: jeden ze znaleziony miał pękniętą czaszkę, kolejny obrażenie typowe dla zderzenia pieszego z ciężarówką (!), jednak najdziwniejsze rany odniosła Ludmiła. Studentka nie miała połowy twarzy, oczodoły pozbawiono gałek ocznych i wyrwano język. Już wtedy śledczy przebąkiwali o rytualnym zabójstwie. Tylko że miejscowi Mansowie uchodzili za niezwykle spokojny i życzliwy lud, a i śledczy odrzucili ten trop. Tymczasem…

 

 

Nowy ślad na portalu

W połowie stycznia na jekaterinburgskim portalu Znak.com ukazał się artykuł o nowym tropie w tragedii „diatłowców”. Okazuje się, że miejscowa policja sprawdzała broń, która został użyta do przestępstwa - wymuszenia rozbójniczego. Jej właścicielem był Anatolij Stiepoczkin, 72-letni mieszkaniec Wierchoturie. Wszedł jednak w jej posiadanie już po przestępstwie. Wtedy też opowiedział policji o tajemniczym myśliwym. Stiepoczkin powtórzył relację dziennikarzom Znaku. 72-latek określił nieznajomego Chantem - to lud zbliżony do Mansów. Żyją bardziej na wschód od Uralu.

 

Stiepoczkin pracował wówczas w kolumnie transportu zakładu elektrotechnicznego. Dostał polecenie, aby przywieźć sześć ton ryb z wioski Saranpaul. Po drodze Stiepoczkin natknął się na namiot, obok leżało mięso z łosia. Właściciela nie było. Gdy zbliżał się wieczór, a kierowca wracał już z ładunkiem ryb, znów natknął się na namiot. Tym razem zastał właściciela, a ten użyczył mu noclegu.

 

 

Byli tacy jedni turyści…

Stiepoczkin wyjął z ciężarówki żelazny zapas - dwie butelki stolicznej, a myśliwy miejscowy trunek. Część rosyjskich internatów komentowała, że tej wódki było chyba za dużo, stąd nieprawdopodobna opowieść. Kierowca zapytał Chanta: „Nie boicie się zostawiać tak dobytku? Jeszcze ktoś weźmie”.

 

- Jak ktoś weźmie, to my poznamy. Wymierzymy sprawiedliwość. My tutaj jesteśmy gospodarzami. Jak ktoś z nami z dobrem, to dobrem odpłacimy. Natomiast jeśli ktoś ze złem, to znajdziemy - przekonywał myśliwy.

 

Dodał, że była kiedyś grupa turystów, która w górach zbezcześciła święte miejsce, pieczarę. Mieli nawet ukraść składane tam dary. Wtedy szamani wezwali myśliwych i ruszyli w pościg. Rozprawili się z turystami. Stiepoczkin twierdził, że mimo tej opowieści nie wystraszył się swojego gospodarza, a nawet mu pomógł. Myśliwy miał uszkodzoną broń. Gość wymienił swoją broń na uszkodzoną i psa.

 

Przez lata Stiepoczkin nie opowiadał o swojej przygodzie z myśliwym. Nie miał też pojęcia o historii Diatłowa, co ze względu na cenzurę w dawnym ZSRR nie dziwi. Dopiero w latach 90. obejrzał film dokumentalny o tragicznej wyprawie. Numer broni może teraz doprowadzić do dawnego właściciela, tajemniczego Chanta. Jak się dowiedział Znak, policja poszukuje myśliwego.

 

 

Kobietom zakaz wstępu. Śmiertelne faux pas

Czy rzeczywiście „diatłowcy” zginęli, bo ograbili święte miejsce Mansów? Jurij Kuncewicz, prowadzący stronę poświęconą zmarłym na przełęcz,y uważa tę tezę za mało prawdopodobną:

- Ci studenci to byli młodzi zapaleńcy, ideowcy.

 

W końcu jednak przyznaje, że jak każdą hipotezę śmierci 9 turystów, również i tę warto sprawdzić. Młodzi mogli nawet nieświadomie naruszyć sakrum Mansów. Ekspedycja wędrowała prawym brzegiem Łozwy. Zgodnie z przekazami, jest to święte miejsce uralskiego ludu, a szczególnie jaskinia, tzw. Uszmińskaja. W tych okolicach pod koniec lat 30. XX wieku wędrował N. Czernicow, archeolog i etnograf. Miejscowi przewodnicy nie chcieli go dalej prowadzić, aby nie naruszać świętego miejsca. Absolutny zakaz dostępu dotyczył kobiet.

 

Według starych przekazów, kobiety Mansów musiały okrążać leśnym duktami okolice jaskini. W 1934 r. przewodniczący lokalnej partii informował zwierzchników, że Mansowie związali, a następnie utopili kobietę geologa, która zbliżyła się w pobliże jaskini. Tymczasem w ekspedycji Diatłowa były dwie kobiety, spośród których jedna została dziwnie zmasakrowana. Portal wątpi w historię partyjnego aparatczyka, ale podaje kolejne poszlaki.

 

 

Bezkres pełen tajemnic

Święta jaskinia składa się z dwóch kompleksów. Do niższego poziomu, bez specjalnego sprzętu, można dostać się tylko zimą, gdy spada poziom wody. Studenci mogli więc tam wejść. Szersze badania jaskiń zapoczątkowano dopiero 25 lat temu. Archeolog Sergiej Czerkin potwierdził, że to miejsce kultu używane od co najmniej 10 tys. lat. W 2000 r. badacze znaleźli w grocie czaszki trzech niedźwiedzi. Ślady świadczą, że były to przedmioty rytualne.

 

Wbrew pozorom lasy Syberii nie są cywilizacyjną pustynią. Jej rozwój nie został zapoczątkowany wraz z kolonizacją przez Rosjan. Chociażby przed trzema laty nad jeziorem Ziuratkul na Uralu odkryto geoglify. Ogromne wizerunki zwierząt są widoczne z daleka, z lotu ptaka! Tak też doszło do odkrycia wizerunku łosia, bowiem archeolog wypatrzył go ze zdjęć satelitarnych. Najsłynniejsze geoglify pokrywają pustynię Nazca w Ameryce Południowej.

 

 

Sowieci kontra szamani

Historia jaskini nad Łozwą ma jeszcze jedną tajemnicę. Jak podaje Znak, jaskinię często określano jako miejsce kultu należące do miejscowego rodu B. To rodzina z ludu Mansów. Zachowały się doniesienia sowieckich śledczych, którzy w 1937 roku oskarżali jednego z przedstawicieli tego rodu, Nikitę B., o zakazane szamańskie praktyki. Co miesiąc w jaskini organizował on i prowadził uroczystości. Ówczesne władze przede wszystkim bolało, że ród cieszy się posłuchem wśród Mansów i innych ludów po obu stronach Uralu. Sowieci w latach 30. borykali się z powstaniem Chantów. Nikitę B., kułaka, który zdaniem sowieckiej władzy wykorzystywał miejscowy lud, skazano na kilka lat wiezienia. Historia dziwnie wiąże się ze śmiercią ekspedycji Diałtowa. Śledczy sprawdzali, czy miejscowa ludność nie przebywała w okolicach, gdzie śmierć ponieśli studenci.

 

Zgodnie z oficjalną wersją śledztwa nikogo oprócz ekspedycji na przełęczy pod Otortenem nie było. Tymczasem jeden z byłych policjantów prowadzący śledztwo stwierdził w rozmowie ze Znakiem, że ten wątek nie został do końca sprawdzony. Mansowie, członkowie rodziny B., plątali się w zeznaniach. Niektórzy nie mogli sobie przypomnieć, gdzie przebywali. Może wymijające wypowiedzi członków rodu B. to zwykła nieufność wobec przedstawicieli władzy sowieckiej, od której zostali ciężko doświadczeni. Ten sam policjant dodał, że i sprawa namiotu nie została wiarygodnie wyjaśniona. Twierdzi, że ekspertem, który badał namiot, była miejscowa krawcowa. Namiot mógł być więc rozcięty od zewnątrz. Pasowałoby to do opowieści tajemniczego myśliwego, a także szamańskich praktyk. Może to członkowie rodu B. śmiertelnie przerazili turystów i wypłoszyli ich z namiotu na pewną śmierć. Na razie to tylko trop, a tymczasem od śmierci „diatłowców” mija już 56 lat…

 

 

W tekście korzystałem m.in.:

https://www.znak.com...e_svidetelstva#

http://oko-planet.su...na-planete.html

http://fond-dyatlov.livejournal.com/

 

 

autor: Włodzimierz Szczepański

źródło

 

 


  • 3



#155

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Tylko po co te odurzające zioła, których potem w namiocie nie znaleźli? To chyba próba pogodzenia różnych wersji (wersja morderstwa + wersja ucieczki turystów jakby w przestrachu). Namiot został zresztą chyba rozcięty od środka.


Użytkownik Zaciekawiony edytował ten post 23.02.2016 - 02:50

  • 0



#156

kuba9449.
  • Postów: 320
  • Tematów: 3
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Trafiłem na ciekawe wyjaśnienie:

 

W  pierwszej części artykułu przedstawiłem historię tragedii grupy Diatłowa. Zadaniem obecnej części będzie próba wyjaśnienia tych niezrozumiałych zdarzeń oraz obalenie wielu narosłych wokół niej mitów, przeinaczeń i fałszów. Przez lata budowano na ich podstawie mniej lub bardziej sensowne teorie, które zapuściły mocne korzenie wśród tych, którzy interesowali się tym zdarzeniem. Jakiekolwiek proponowane wyjaśnienie, nie może się więc obejść bez podważenia dotychczasowych hipotez. Wymaga to dość drobiazgowych i obszernych wywodów, ale u ich kresu leży walor edukacyjny zwłaszcza dla turysty górskiego.

 

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą historią, okraszoną sensacyjnymi szczegółami, fantazjami i przeinaczeniami, moje domysły, jak wielu innych

Jedno ze zdjęć z aparatu diatłowców,

koronny dowód hominologów na śledzenie

i zaatakowanie grupy przez Yeti.

czytelników szły sensacyjno spiskowym torem. Najbardziej prawdopodobnym wydawało się, że może istotnie turyści trafili w nieodpowiedni czas i miejsce, gdzie testowano broń. Może był to przypadkowy upadek resztek rakiety? Może rozwścieczony wtargnięciem na swój teren Yeti lub pułkownik KGB? Teren był bezludny, a przez to teoretycznie dogodny na przeprowadzanie dowolnych dopuszczalnych fantazją testów i eksperymentów.

 

Były jednak w takim podejściu luki, które trudno było wypełnić. Podstawową, o której trzeba wspomnieć, nim przystąpi się do rekonstrukcji zdarzeń, jest powtarzanie fałszu, jakoby turyści wpadli w panikę i uciekli w popłochu. Owszem, rozcięcie namiotu nożem, by jak najszybciej się z niego wydostać, wskazuje na panikę. Ślady na śniegu, jakie odnaleźli ratownicy poniżej namiotu, świadczą już o czymś zupełnie innym. Turyści odchodzili w dół małymi krokami, powoli i w zorganizowanym, na wzór szeregu, szyku. Jest to mocno poświadczone w aktach śledztwa i o żadnej ucieczce w panice nie ma mowy. Była to jedna z największych zagadek śledztwa. Dlaczego więc w opisach tragedii grupy Diatłowa, jak mantrę powtarzane jest zmyślenie o ucieczce turystów w panice do lasu? Prawdopodobnie tylko dlatego, że większość teorii, bazujących na przerażeniu turystów przez UFO/Yeti/eksplozje, bez tego przeinaczenia, kolokwialnie mówiąc, nie trzyma się kupy.

 

Zanim przejdziemy do rekonstrukcji wydarzeń wypada zdemistyfikować inne ważne przeinaczenia i legendy jakimi obrosła, a ściślej mówiąc, jakimi starano się ubarwić tę historię.

 

Otorten czyli Góra-nie-idź-tam. Odnalezienie, kto pierwszy wymyślił takie tłumaczenie nazwy góry, to pole do popisu dla naprawdę wytrwałego bibliografa. Może jest to nawet nieumyślne zniekształcenie, wynikające z zeznań Patruszewa, który pytany o Otorten, mówił diatłowcom, "nie idźcie tam". Prawda jest taka, że nazwa Otorten nie ma w sobie nic tajemniczego. Jest to zniekształcona przez rosyjskich kartografów mansyjska nazwa Wot-Tartan-Siachył, która na dodatek odnosi się do szczytu znajdującego się 5km na północny wschód. W języku mansyjskim znaczy to "góra puszczająca wiatry", co wynika z osobliwego ukształtowania grzbietów w tej okolicy, powodującego częste wichury (za: Т. Д. Слинкина: МансийскиеоронимыУрала. Ханты-Мансийск, ОАОИД "НовостиЮгры",2011г.).
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało. Jego rzeczywista

Mansowie w I poł. XX w.

mansyjska nazwa to Łunt-Chusap-Siachył czyli Góra Gęsiego Gniazda. U jej stóp znajduje się górskie jeziorko Łunt-Chusap-Tur, czyli "jezioro gęsiego gniazda", z którego początek bierze rzeka Łozwa (za: А.К. Матвеева, ГеографическиеназванияУрала. Топонимическийсловарь; Екатеринбург, "Сократ", 2008г.:). Dla pełnego wyjaśnienia, sformułowanie "nie idź/cie tam", w języku mansyjskim brzmiałoby "tuł uw minen". Tuł - tam, minen - liczba poj. lub mn. w drugiej osobie czasownika "iść", uw - zaprzeczenie imperatywu. Żadna taka nazwa w okolicy nie występuje.

Chołatczachl czyli Góra Umarłych. Prawdziwie mrożąca krew w żyłach nazwa (zwłaszcza post factum), ale i w tym przypadku mamy do czynienia z wielorakimi przeinaczeniami. Do momentu tragedii, nie ma rzetelnych danych o nazwie tej góry. Jedynie na jednej z map, z przełomu XIX i XX wieku, występuje dla niej nazwa Auspi-Tump, a dla niewielkiego wierzchołka w jej wschodnim ramieniu, po przeciwnej stronie obecnej przełęczy Diatłowa, МаньХола-Чахль- Mała Góra Choła (obecnie wierzchołek 905m n.p.m). W 1959 roku, podczas  akcji poszukiwawczej, miejscowi Mansowie pytani o górę, podali nazwę Wwierchauspii. Obecnie wiadomo, że nazwa Auspii-Tump odnosi się do wyspowego wierzchołka na południe od rzeki Auspii. Niezależnie od tego, czy feralna góra nosiła miano Chołatczachl, jeszce przed tragedią, czy też poprzez sąsiedztwo przeniesiono na nią, tak "atrakcyjną" dla poszukiwaczy anomalii i mistyków, nazwę mniejszego wzniesienia, to nie należy jej tłumaczyć jako Góra Umarłych. W języku mansyjskim śmierć, w odniesieniu do człowieka, to "sorum", a umrzeć to "sorumi patungkwe", dosł. "wpaść w śmierć". W odniesieniu do świata przyrody ożywionego i nieożywionego odpowiadającego na pytanie "co", a nie "kto", słowo padać, zdychać, kończyć się, to "choołungkwe". Co do znaczeń słowa "chooła", wspomniana T . Д. Слинкина, podaje jeszcze, że może oznaczać stare szczątki, znalezione po długim okresie czasu, miesiącach, latach, w stanie rozkładu, zmumifikowania, szkielety. "Chooła" w odniesieniu do zmarłego człowieka jest słowem tabu, a użyte w kłótni stanowi jedną z najcięższych obraz. Szukając analogii w języku polskim, narzuca się zestaw słów związany ze zwierzętami, jak padlina, zdechnięcie (obraźliwe: "ścierwo", "obyś zdechł"), które także w naszym języku, w odniesieniu do zmarłego człowieka, są określeniami tabu. Określenie "chooła" jest dość często używane w toponimii mansyjskiej w odniesieniu do wierzchołków, jezior, polan itp., i zazwyczaj oznacza paskudne miejsce, gdzie środowisko naturalne jest nieprzyjazne, gdzie wszystko padło, zmarniało i z punktu widzenia człowieka do niczego sie nie nadaje. Podsumowując, przez porównanie to, tak jakbyśmy próbowali nazwę Morze Martwe przekuć w Morze Umarłych.

Miejsce odnalezienia zwłok turystów w dolinie potoku.

 

Z innych zniekształceń przytaczanych przy opisach historii Diatłowa, wyjaśnijmy te dotyczące braku gałek ocznych i języka u niektórych ofiar. Protokół sekcji wprost stwierdza, że był to efekt zmian pośmiertnych wynikających z wielotygodniowego pozostawania zwłok w nurcie strumienia. Wspominanie o tym fakcie w aurze sensacji, ma ubarwić i zwiększyć tajemniczość całej historii. Wypada też wspomnieć, że potok ten nie płynie w żadnym wąwozie, do którego można by pospadać odnosząc poważne obrażenia. Jego stoki są łagodnie nachylone. Przytaczany "fakt" ma za zadanie łatać dziury logiczne w teoriach, które nie potrafią wytłumaczyć przyczyny poważnych obrażeń wewnętrznych ofiar.

 

Rekonstrukcja:

 

Śledztwo, bo tak trzeba to nazwać, które wyjaśniło przebieg tragedii, zawdzięczamy w głównej mierze Jewgenijowi Bujanowowi, mistrzowi sportu w turystyce z Klubu Alpinistów "Sankt-Petersburg". Trwało ono kilka lat, w trakcie których Bujanow dzielił się swoimi ustaleniami w Internecie oraz ze specjalistami z różnych dziedzin. Pozwoliło to na uściślenie wielu faktów i sprawdzenie hipotez, na których gruncie stanęła ostateczna wersja przyczyn wydarzeń. Bujanow poszedł tropem jednej z mniej rozważanych hipotez, a mianowicie lawiny. Hipoteza ta została odrzucona zaraz na początku śledztwa w 1959 roku, z tego względu, że uczestnicy akcji ratunkowej, doświadczeni turyści i alpiniści, nie dopatrzyli się śladów po lawinie. Uznali też, że namiot został rozbity w terenie bezpiecznym pod tym względem. Pierwszym, który w połowie lat 90-tych podniósł kwestię lawiny, jako przyczyny tragedii, był jeden z uczestników i głównych kierujących akcją ratowniczą w 1959 roku, M. Akselrod. Stało się to, za przyczyną ujawnienie akt śledztwa z 1959 roku. Tak doświadczony turysta i alpinista od razu dostrzegł w urazach trójki najbardziej poszkodowanych turystów, typowe obrażenia dla ofiar lawin. Jego hipoteza nie została jednak szerzej przyjęta, gdyż nie tłumaczyła porzucenia sprzętu i śladów radiacji na odzieży.

 

W grupie Diatłowa prowadzono dziennik wyprawy, dzięki któremu znamy przebieg zdarzeń do dnia poprzedzającego tragedię. Osobne dzienniki prowadzili także Kołmogorowa oraz Zołotariow (w tym przypadku autorstwo nie jest w 100% pewne, ale najbardziej prawdopodobne).

 

Styczność z cywilizacją grupa utraciła 27 stycznia, gdy z ostatniego zamieszkałego osiedla dowieziono im plecaki do porzuconego osiedla zwanego 2-Siewiernyj. Sami turyści przeszli ten kawałek, na lekko, na nartach.

 

 

Nad ranem sanie odjechały razem z chorym Judinem. Turyści ruszyli na nartach wzdłuż rzeki Łozwy i Auspii. Marsz utrudniała słabo zamarznięta rzeka. Musieli często się zatrzymywać by czyścić narty z mokrego śniegu. Pierwsza noc w namiocie była ciepła, zwłaszcza że mocno grzał piec. W praktyce zimowych wypraw turystycznych w Rosji, używano wieloosobowych namiotów i małych składanych piecyków, których komin  wyprowadzano przez dach lub ściankę namiotu. Pozwalało to każdego dnia wysuszyć ubrania, a rano rozmrozić i nałożyć buty. Stopniowo robiło się coraz zimniej od -8 stopni na starcie do -26 nocą trzeciego dnia marszu. Zaczął też wiać wiatr.

31 stycznia turyści zaplanowali podejście pod przełęcz zwaną obecnie przełęczą Diatłowa, by na skraju lasu pozostawić depozyt żywności. Stąd czekało ich dwudniowe powrotne przejście ku północy na Otorten. Trasa tego dnia okazała się bardzo ciężka. Turyści podchodzili pod przełęcz, przez las, długim trawersem w głębokim na 2 metry śniegu. O trudzie marszu świadczy sposób przecierania szlaku. Prowadzący zrzucał w śnieg plecak i torował przez 5 minut. Następnie zawracał do plecaka, odpoczywał 10-15 minut i doganiał grupę. W ten sposób poruszali się z prędkością 1,5-2km na godzinę. Gdy dotarli pod przełęcz, na granicę lasu, napotkali przenikliwy, zwalający z nóg wiatr. Wobec braku dobrego miejsca na zostawienie depozytu i silnego zmęczenia, zdecydowali się na zejście z powrotem do lasu w dolinie Auspii. Tu znaleźli zaciszne miejsce. W dzienniku Diatłow zanotował, że trudno sobie wyobrazić podobną wygodę noclegu, gdzieś na grzbiecie przy wyciu przenikliwego wiatru. Jest to ostatni zapis w dziennikach turystów. Resztę zdarzeń możemy rekonstruować w oparciu o znalezione ślady.

 

Mapa szczytu Chołatczachl, dolina Auspii w prawym dolnym rogu, zaznaczono miejsce ostatniego biwaku i depozytu, miejsce znalezienia namiotu i miejsce przy cedrze w dolinie dopływu Łozwy, gdzie znaleziono ciała.

 

Następnego dnia 1 lutego, w miejscu noclegu, turyści zostawili 55 kg depozytu. W drugiej połowie dnia, jak można wnioskować ze zdjęć, ruszyli do góry na grzbiet Chołatczachl, by po około jednej, dwóch godzinach marszu rozbić namiot na odkrytym stoku północnowschodniego grzbietu góry. Dlaczego zdecydowali się na biwak w tak niedogodnym miejscu, wystawionym na porywy mroźnego wiatru? Wszak w śledztwie, leśnik z Wiżaju zeznał, że rozmawiając z Diatłowem i Kołmogorową uprzedzał ich o śmiertelnym niebezpieczeństwie wiatrów na odkrytych skłonach. Ci jednak odpowiedzieli: "Eto dla nas, "pierwyj klass"". Trzeba nadmienić, że tylko Diatłow miał doświadczenie w biwakowaniu powyżej granicy lasu, wyniesione rok wcześniej z udziału w wyprawie na Ural Subpolarny. Wszystko wskazuje na to, że celem tego noclegu było przećwiczenie takiego biwaku całą grupą. Wybór miejsca mógł być podyktowany bliskością poprzedniego, dobrego miejsca biwakowego, co zapewniało możliwość łatwego odwrotu w przypadku jakichkolwiek problemów. Plusem było też to, że do trudnego biwaku przystępowali w dobrej formie, niezmęczeni, i po poprzednim wygodnym noclegu.

 

Trójwymiarowa prezentacja masywu Chołatczachl na podstawie zdjęć satelitarnych z zaznaczonymi miejscami zdarzeń, jak na mapie powyżej.

 

 

 

Z ostatnich zdjęć wykonanych przez turystów na podejściu i podczas rozbijania namiotu wynika, że widoczność była mocno ograniczona i wiał

wiatr powodujący tzw. niską zamieć. Stok w większości wywiany był do kamieni, a tylko w większych zagłębieniach i przełamaniach stoku pokrywa była grubsza sięgając głębokości nawet do dwóch metrów. By postawić swój namiot, mający długość 4,5m turyści musieli znaleźć odpowiednio rozległe, równe miejsce. Znalezienie takiej platformy na stoku jest praktycznie niemożliwe. Jak przypuszczał Akselrod, po znalezieniu mniej więcej równego miejsca, turyści wykonali  platformę wkopując się w śnieg, przy czym w tylnej części znacznie głębiej, na głębokość około jednego metra (punkt 2 na zdjęciu). Był to stok zawietrzny (4)  o nachylenie nieco powyżej 20 stopni (5). Północnozachodni wiatr na stoku pokrytym tzw. gipsem, odkładał kilku/kilkunastocentymetrową warstwę świeżego śniegu (3 - plecak postawiony w luźny śnieg).  Oprócz zadania wyrównania platformy pod namiot, wkopanie się w stok miało chronić go przed porywami wiatru. Z przodu postawili ściankę z bloków śnieżnych co dodatkowo miało chronić przed wiatrem. Namiot ustawiony był tyłem do wiatru z wyjściem skierowanym ku przełęczy. Na platformie ułożyli narty wiązaniami w dół, a na nie postawili namiot. Dno namiotu wyścielili waciakami i plecakami, a na to rozłożyli dwa koce. Od góry przykryli się kocami i kurtkami. Śpiworów nie posiadali, gdyż klub śpiwory wydawał tylko na wyprawy alpinistyczne. Położyli się głowami od stoku z butami koło nóg. Dwie osoby w przedniej części spały głowami do stoku. Przy wyjściu znajdowały się piła, 3 siekiery i piec załadowany przyniesionym z doliny drewnem (co świadczy o tym, że biwak powyżej granicy lasu został z góry zaplanowany). Pieca nie rozpalali, decydując się na mroźną noc, by nad ranem móc się ogrzać, rozmrozić buty i natopić wody.

W nocy pogoda zaczęła się pogarszać. Bujanow we współpracy z meteorologami, na podstawie archiwalnych pomiarów z najbliższych stacji  meteorologicznych oraz archiwalnych map pogodowych stwierdzili, że od północy nadszedł gwałtowny front arktyczny. W najbliższej wydarzeniom stacji Burmantowo, 1 lutego temperatury spadły od -5 stopni w dzień, do -29 między godziną 5 a 7 rano następnego dnia. Skok w dół temperatury, w przeciągu feralnej nocy wyniósł 19 stopni. Na podstawie map pogodowych i zmian ciśnienia meteorolodzy uznali, że przechodzeniu frontu towarzyszył północnozachodni wiatr o prędkości nie mniejszej niż 10-15 m/s. W takich warunkach pogodowych, przy potęgowaniu wiatru, zatrzymanie się turystów pod osłoną grzbietu góry i głębokie wkopanie namiotu jest zrozumiałe. Namiot o takich wymiarach cechowała słaba odporność na wiatr i ryzyko jego porwania.

Wkopując namiot tak głęboko, turyści podcięli stok śnieżny, najpierw usuwając warstwę tzw. gipsu a następnie znajdującego się pod nim luźnego śniegu. Gips często powstaje na powierzchni pokrywy śnieżnej na odkrytych stokach gór. Powstaje z puchu, który stopniowo utwardza się pod

wpływem działania sił wiatru i niskiej temperatury. Gips jest w pierwszej fazie powstawania sypki, z czasem zmienia kolor na matowo mleczny, robi się na powierzchni szorstki i twardy, tworząc zwartą zbitą skorupę, która często jest wyrzeźbiona przez wiatr w bruzdy i fale. Przy nagłych

ochłodzeniach bardzo często pod warstwą gipsu tworzą się puste przestrzenie, a od spodniej strony na skutek parowania i rekrystalizacji, tworzy się szron wgłębny z warstewką lodu, w ogromnym stopniu zmniejszającym tarcie i przyczepność. W efekcie połać zbitego gipsu może się ześlizgiwać po swoim zlodzonym spodzie. Zjawisko takie nazywa się deską śnieżną. Rozmiar takiej lawiny może być bardzo różny w zależności od warunków i nachylenia. Na stromych stokach może porwać ze sobą inne warstwy śniegu tworząc potężne lawiny. Na zamieszczonym rysunku widzimy, że siły naprężeń są równoważone siłami kompresji. Podcięcie takiego stoku powoduje usunięcie tych sił i zawiśnięcie deski na siłach tarcia. Wg glacjolog Wołodiczewej, schodzenie desek śnieżnych jest możliwe już powyżej 14 stopni nachylenia, a w przypadku lawin mokrych już przy 8 stopniach.

Diatłowcy postawili namiot i ułożyli się spać. W nocy gwałtowne oziębienie osłabiło siły tarcia wzmagając proces rekrystalizacji śniegu. Lawina nie była duża. Jak wspomniałem większość stoku była wywiana do kamieni i śnieg gromadził się tylko w zagłębieniach wyrównując stok. Doszło do spełznięcia na namiot niedużego pod względem objętości (kilka metrów sześciennych) i powierzchni płata śniegu składającego się z warstwy gipsu grubości 20-40cm (grubość stwierdzona doświadczalnie w warunkach zimowych na Chołatczachl) i luźnego śniegu nawianego przez wiatr oraz znajdującego sie w głębszych warstwach. Objętość niewielka, ale nie należy zapominać, że 1m sześcienny gipsu waży 0,5 tony z hakiem. Bujanow porównuje to do sytuacji, w której na turystów zsunęłaby się płyta betonowa ok. 6cm grubości. Na poniższym rysunku widzimy schemat obwału wraz z zaspą namiecioną przez wiatr ponad namiotem, która zwiększyła parametr nachylenia stoku i siły naprężeń.

 

 

Namiot był ustawiony prostopadle do kierunku wiatru, a nie nachylenia stoku. Największa siła uderzyła w tylnią część namiotu. Pod wpływem uderzenia tylni masz został złamany w dwóch miejscach, zerwany został tylni odciąg oraz przystokowe odciągi w tylnej i środkowej części. Narta

Front obwału śnieżnej deski

napinająca środek kalenicy od strony stoku, została przerzucona na druga stronę. Przednia część namiotu zniosła lawinę lepiej. Przedni maszt utrzymał się, a odciągi od strony stoku uległy tylko przemieszczeniom. Ludzie śpiący w tylnej części namiotu odnieśli poważne obrażenia, przyciśnięci do twardej podłogi. Zołotariowowi i Dubininej połamało żebra, a Tibo odniósł poważny uraz głowy wieloodłamkowego wgniecenia czaszki ze złamaniem jej podstawy. Niewykluczone, że podłożył sobie pod głowę jakiś twardy przedmiot. Słobodin miał niewielkie pękniecie czaszki. W przedniej części, mniej przywalonej śniegiem, pozostałym turystom udało się odepchnąć śnieg z zewnętrznej ściany namiotu i z pomocą noża wydostać ze środka by pomóc zasypanym towarzyszom.

 

Dlaczego ratownicy nie zauważyli śladów po lawinie? Jak uważa Bujanow, wcale ich nie szukali przekonani, że stok był bezpieczny. Natomiast przez 25 dni śnieg i wiatr zatarł te ślady, a pozrywanie odciągów wytłumaczono działaniem wiatrów. Były jednak przesłanki, które mogły dać wskazówki ratownikom. Zdziwienie wzbudziła latarka Diatłowa, którą znaleziono na namiocie, ale pomiędzy nią a płótnem leżała  10-centymetrowa warstwa śniegu. Gdyby namiot został rozcięty i opuszczony przez turystów bez udziału lawiny, coś takiego nie powinno mieć miejsca. Tłumaczyć to można tylko sytuacją, w której latarka została upuszczona na śnieg, leżący już na namiocie. Ponadto w środku namiotu było mało śniegu, co nie miało by miejsca, gdyby namiot po rozcięciu został tak pozostawiony. Do środka wiatr namiótłby śniegu, a przy tym do reszty go podarł. Poza tym narta podtrzymująca namiot od strony stoku, powinna była znajdować się na swoim miejscu. Ratownicy nie umieli odpowiedzieć sobie na te pytania, co tylko potęgowało tajemnicę przyczyny wydarzeń.

 

Poniżej zaprezentowany został schemat zatarcia się śladów po obrywie śnieżnej deski. Na schemacie zaznaczono jasnymi odcieniami koloru podcięty stok, niebieską linią ciągłą profil śniegu po zejściu obwału, a niebieską przerywaną linią nawiany później w zagłębienie nowy śnieg, z wyrównaniem czoła obwału. Kawały zmrożonego śniegu z pokruszonej warstwy gipsu leżące na namiocie, zostały również zawiane śniegiem, a wystające krawędzie wygładzone na tyle, że w chwili nadejścia ratowników niczym się nie różniły od typowych zastrug.

 

 

Poniżej na rysunkach Bujanow przedstawił etapy: zejścia deski, sytuacji po jej zatrzymaniu się, a następnie po zawianiu i wyrównaniu stoku, do sytuacji jaką zastali ratownicy. Nartę od przystokowego odciągu, która leżała na zwałowisku śniegu i utrudniała dostęp do namiotu w celu wyciągnięcia towarzyszy, diatłowcy wbili w śnieg nieopodal.

 

 

Dalsze zdarzenia łatwo sobie wyobrazić. Turyści działali w dużym pośpiechu, gdyż pozostawanie towarzyszy pod obwałem groziło im uduszeniem. Po wyskoczeniu z namiotu odwalili na ile to możliwe śnieg i wyrwali dwa duże płaty tkaniny ze ściany namiotu, by mieć szerszy dostęp do zasypanych. Wyciągali ich i zanosili kilkanaście metrów w dół poza obszar zawaliska. Świadczą o tym zachowane na tym obszarze, chaotyczne i skupione w jednym miejscu ślady. Odkopano później tu szereg pogubionych drobnych rzeczy, m.in. kapcie, czapki. To, podobnie jak zgubiona przez Diatłowa latarka, świadczy o tym, że wszystko działo się,  co zrozumiałe, w dużym chaosie i pośpiechu. Grupa znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Pozbawiona schronienia, na silnym mrozie i wietrze, który zmniejszał indeks wychłodzenia poniżej -40 stopni.

 

 

Jedno z podstawowych pytań, jakie się rodzi to, dlaczego grupa po wydostaniu się z namiotu, nie próbowała odzyskać przynajmniej części sprzętu, tylko w takim stanie w jakim go opuściła, bez butów, w większości bez rękawic i czapek rozpoczęli zejście do lasu? Odpowiadając na takie pytanie, trzeba wziąć pod uwagę szereg czynników psychologicznych i racjonalistycznych. Z pewnością turyści byli poddani dużemu szokowi i stresowi. W jednej chwili znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu. Nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego co się stało, i jak się stało. Wiedzieli, że zeszła lawina, ale jaka i skąd? Czy nie zejdzie powtórna? Wszystko odbywało się w całkowitych niemal ciemnościach, gdyż dysponowali już tylko jedną latarką. Ciemności, wycie wiatru, przenikający mróz i siekąca śniegiem po twarzach zamieć, to były czynniki wołające - uciekać, wydostać sie z objęć wichru. Analogiczne przypadki ewakuacji z zasypanych lawiną namiotów mówią, że akcja taka trwa 5-10 minut. Przy indeksie wychładzania poniżej -40 stopni właśnie tyle czasu trzeba, by skóra odkrytych części ciała uległa odmrożeniom. Przy tym, turyści musieli gołymi rękami odkopywać dostęp do przysypanych towarzyszy, a ranni nie byli w stanie rozgrzewać się ruchem. Niewykluczone, że dodatkowy czas zajęło też przywracanie przytomności rannym. Sprawni członkowie grupy nie mieli możliwości realnej oceny ich stanu. A przecież, w przypadku utraty przytomności lub możliwości poruszania się, grupa musiałaby pozostać na miejscu, co groziło szybką śmiercią. Te wszystkie czynniki sprawiały, że nakaz odejścia z odkrytego stoku musiał pojawić się natychmiast, gdy grupa stała się to tego zdolna. Odkopywanie zasypanych rzeczy mogło trwać bardzo długo. Godzina spędzona na stoku mogła oznaczać utratę zdolności mobilnych. Ciepłe waciaki znajdowały się pod rozścielonymi kocami, żeby je wydostać, trzeba by odkopać nie jedno miejsce, a całą połać nad kocem przywaloną śniegiem o wadze idącej w setki kilogramów. Buty które leżały od strony stoku były przysypane najbardziej, a przy tym zmrożone mogły nie nadawać się do włożenia. Niewykluczone też, że jakieś próby odzyskania rzeczy zostały podjęte, ale w tych warunkach, gołymi rękoma, jeśli okazało się to zbyt zajmujące, z powodu przytoczonych wyżej czynników zostało porzucone. W rezultacie grupa ruszyła w dół posiadając zaledwie jeden koc i trzy walonki. Cienka jest granica między życiem a śmiercią w górach. Między bezpieczeństwem a nagłym popadnięciem w śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym przypadku tą granicą okazała się milimetrowa brezentowa ścianka namiotu.

Kolejnym ważkim pytaniem jest kwestia, czy turyści w pełni zdawali sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdują? Czy wiedzieli, że schodzą do obcej sobie doliny, czy też mogli sądzić, że schodzą z powrotem w dolinę Auspii? Ratownicy, którzy podchodzili do namiotu od strony przełęczy, musieli zdjąć narty ze względu na zbyt duże nachylenie terenu. Może to sugerować , że grupa przekroczyła wododział dolin powyżej przełęczy. Podchodząc z doliny Auspii pod przełęcz, powyżej granicy lasu na twardym śniegu mogli nie dać rady iść wprost i wykonali zakosy. Jeśli tak, to niezauważenie przekroczenia wododziału w warunkach słabej widoczności i niskiej zamieci zacierającej rzeźbę terenu jest bardzo prawdopodobne. To możliwe także, gdyby od granicy lasu szli wprost. Jeśli sądzili, że schodzą do doliny Auspii i do depozytu, to był to dodatkowy czynnik przyspieszający decyzję o opuszczeniu namiotu. W depozycie było jedzenie, dwie pary butów, zapas drewna przygotowany na ognisko po wróceniu z Otortenu i zapasowe narty. Stąd było 50km po przetartym śladzie w dół doliny do najbliższego zamieszkałego osiedla po pomoc. W tym czasie reszta grupy mogłaby podjąć starania o zorganizowanie tymczasowego schronienia i wysłanie kilku osób z powrotem do namiotu po sprzęt. Prawdą jest jednak także to, że takie "fotelowe" rozmyślania mogą nie mieć zastosowania do sytuacji grupy, która nie miała czasu i warunków na rozważania wariantów decyzji i mogła ją podjąć półinstynktownie, uciekając z miejsca grożącego lawinami i szybkim zamarznięciem.

Na poniższych mapach przedstawiono hipotetyczne warianty marszruty grupy i możliwości popełnienia pomyłki w lokalizacji. Po lewej współczesna mapa w skali 1:50000, siatka co kilometr. Po prawej mapa Diatłowa w skali 1:500000, powiększona. Kolorem fioletowym i niebieskim hipotetyczne wersje podejścia do miejsca biwaku. Na mapie Diatłowa, te same linie podejść w wariancie w jakim diatłowcy mogli odczytać z mapy swoje położenie. Czerwona strzałka, kierunek odwrotu. Warto zauważyć, że na mapie Diatłowa nie ma zaznaczonego północnowschodniego grzbietu góry. Podchodząc pod ten grzbiet turyści mogli go więc zinterpretować jako wododział, tym bardziej, że według ich mapy, po przekroczeniu wododziału nie było już żadnych bocznych grzbietów. Różnicę w azymucie grzbietu w terenie i na mapie mogli interpretować, jako lokalne odchylenie przebiegu wododziału, co przy tej niedokładności mapy i generalizacji było możliwe (1cm=5km). Kierunek odejścia mógł więc być przyjęty na stary biwak z depozytem. Dopiero po obniżeniu się ponad 100 metrów w pionie i dojściu do łożyska potoku, jego północno wschodni azymut uświadomił pomyłkę.

 

 

Jak wiemy z pozostawionych śladów, schodząc turyści ustawili się w szereg, możliwe że trzymając się za ręce, by nie pogubić się w ciemnościach i zamieci. Dwa ślady początkowo biegły nieco z boku, po ok.50m łącząc się z pozostałymi. Można spekulować, że osoby te transportowały nieprzytomnego Tibo. Ratownicy nie byli zgodni w odczycie, czy na śniegu widnieje 8 czy 9 par śladów.

 

Turyści zeszli 1500m do początku lasu. Tu napotkali na dwumetrowej głębokości śnieg, w związku z czym nie mogli zbyt głęboko sie schronić i zatrzymali się u dwóch wybitnych cedrów. Wnioskując po licznych śladach wokół ogniska i "tytanicznej" pracy, jak to określili w zeznaniach ratownicy, przy przygotowaniu drewna na ognisko, turyści w tym momencie byli jeszcze razem. Wszelki możliwy suchy opał znajdował się pod śniegiem, z którego wystawały jedynie wierzchołki karłowatych świerków. Turyści wspinali się na cedr, nawet do 5m wysokości, i korzystając z jedynego noża jaki posiadali łamali odrośla.

 

Praca ta okazała się daremną. Miejsce nie było dosyć zaciszne, a wartość opałowa zmrożonych i ośnieżonych gałęzi mała. Turyści bezskutecznie usiłowali się rozgrzać o czym świadczą oparzenia i przypalenia ubrań większości z nich. Do dobrego funkcjonowania ogniska w takich warunkach, musiało ono osiągnąć odpowiednio dużą moc. Ratownicy ocenili ognisko na małe, o średnicy ok. 30cm. Jak stwierdzili, zgasło nie z powodu braku opału, którego wciąż pozostało sporo, a z powodu zaprzestania dokładania.

 

Stwierdziwszy bezskuteczność szans na rozgrzanie się ogniem, u turystów musiała pojawić się myśl o konieczności wrócenia po ciepłe rzeczy. Sprawna część grupy podzieliła się na dwie części. Trzy osoby ruszyły z powrotem do namiotu, a trzy zostały z rannymi z zadaniem przygotowania schronienia i podtrzymania ognia, jako orientacyjnego sygnału. Ta grupa, w pobliżu, w zacisznym łożysku  małego potoku wykopała lub wykorzystała naturalne zagłębienie w śniegu. Ułożyła w nim platformę z 14 ściętych pni młodych świerków i wymościła ją świerkowymi gałęziami. Z rannymi został Kolewatow (w jego kieszeni znaleziono środki przeciwbólowe), a Kriwoniszczenko i Doroszenko otuleni kocem zostali przy ognisku.

 

Trzy osoby, które ruszyły pod górę zdołały pokonać ledwie kilkaset metrów. Było to przedsięwzięcie beznadziejne. Od momentu opuszczenia namiotu minęło około półtorej godziny (10-20 minut przy namiocie, około 20-30 minut zejścia i 30-45 minut walki o ogień). Bujanow szacuje, że w tych warunkach czas aktywnego działania grupy był ograniczony horyzontem 2-2,5 godzin. Po półtorej godzinie prawdopodobnie zaczęły się juz wszystkie objawy hipotermii. Walcząc z huraganowymi podmuchami wiatru turyści zamarzali w kolejności zależnej od posiadanego ubioru i poniesionych dotąd wydatków energetycznych. Pierwszy zamarzł Diatłow, który jako szef grupy zapewne najbardziej udzielał się przy pomocy, transporcie rannych i pracy przy ognisku. Najdalej, bo na granicę ostatnich karłowatych drzew, dotarła Kołmogorowa.

 

Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzący przy ognisku, również ponieśli duże straty energetyczne, zwłaszcza przy przygotowaniu platformy dla rannych. W przemoczonych i następnie zamarzniętych ubraniach nie byli w stanie rozgrzać się ogniem, a coraz bardziej niezborne próby prowadziły tylko do poparzeń i przypalania odzieży. Gdy Kolewatow zauważył, że ognisko zagasło, odszedł od rannych i znalazł martwych kolegów. Jak wynika z akt śledztwa, osoby, które były ranne, były najlepiej ubrane. Na Dubininej znaleziono sweter Kriwoniszczenki, a stopy miała owinięte jego spodniami. Kurtkę Dubininej miał na sobie Zołotariow. Tibo również miał na sobie części ubioru kolegów. U Kolewatowa znaleziono nóż Kriwoniszczenki, który służył do cięcia gałęzi. Na tej podstawie można wnioskować, że gdy Doroszenko i Kriwoniszczenko zmarli, Kolewatow zabrał ich ubrania, by ocieplić rannych towarzyszy, a zwłoki kolegów nakrył kocem. Tłumaczyłoby to, dlaczego zmarły Kriwoniszczenko leżał na brzuchu twarzą w śnieg. Sweter był pocięty nożem, co może świadczyć, że był tak zamarznięty, że nie dało się go normalnie zdjąć ze zwłok. Możliwe też, że trudno go było nałożyć na Dubininą zwłaszcza, że miała ona połamane większość żeber i wtedy został pocięty. Wyjaśnienie przy tym uzyskuje jeden z urazów, jakie u niej stwierdzono. Otóż jedno z żeber uszkodziło ściankę serca. Jak stwierdzono w sekcji, z takim urazem Dubinina mogła przeżyć 10, góra 20 minut. Czy więc także Dubininą znoszono w dół nie bacząc na to, że już nie żyła? Przeczą temu przypalenia na jej odzieży, a także sam fakt, że docieplano ją ubraniami po zmarłych kolegach. Bardzo prawdopodobne, że do uszkodzenia serca doszło przy próbach naciągnięcia na nią zamarzniętego swetra. Dubinina zmarła, a Kolewatow jej kurtkę dał Zołotariowowi. Znaleziono ich objętych, Kolewatowa przytulonego piersią do pleców Zołotariowowa, by nawzajem się ogrzewać. Najprawdopodobniej byli ostatnimi ofiarami. Wiosną podczas roztopów, śnieg powoli spełzał po stoku, a ciała zsunęły się z gałęzi. Mając ciężar właściwy większy niż śnieg, stopniowo przemieszczały się w głąb warstw śnieżnych. Gdy ratownicy odnaleźli ciała, znajdowały się one w potoku w linii spadku platformy.

 

Rzecz jasna, co do szczegółów rekonstrukcji, to istnieje możliwość wielu drobnych modyfikacji. Np. nie ma pewności czy platformę dla rannych, turyści wykonali po rozdzieleniu się grupy, czy też wspólnie ją wykonali, a następnie trójka z nich próbowała wrócić do namiotu? Takie szczegóły nie są istotne. Ważny jest ogólny zarys wydarzeń i jego pełna zgodność z obrazem zastanym na miejscu przez ratowników.

 

Jak to się stało, że śledczy nie zdołali dotrzeć do prawdy? Trzeba pamiętać, że prokuratorzy prowadzący śledztwo byli laikami, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu turystyki i zagrożeń lawinowych. W pełni w tej mierze polegali na świadectwach ratowników, którzy nie dopatrzyli sie w ukształtowaniu terenu zagrożenia. Stąd linia śledztwa poszła w błędnym kierunku poszukiwania przestępstwa lub innych niż naturalnych przyczyn. Śledztwo szybko utknęło w ślepej uliczce badania sprawy świetlistych obłoków. Już podczas prowadzenia poszukiwań, Karelin, kolega Diatłowa z klubu i kierownik wyprawy na górę Iszerim na Uralu Północnym, opowiadał towarzyszom o niespotykanym zjawisku, jakim jego grupa była świadkiem 17 lutego 1959 roku. Rankiem, dwóch jej członków przygotowywało ognisko, gdy zobaczyli świetlisty obłok przecinający niebo. Na ich wołania z namiotu wyskoczyła cała grupa na czele z Karelinem, tak jak byli w namiocie. Boso i samych skarpetach. Zjawisko trwało kilkanaście minut i znikło za horyzontem. Ta opowieść w oczywisty sposób zdawała się zbieżna z sytuacją diatłowców, w aspekcie nagłego opuszczenia namiotu bez obuwia i ubrania ciepłych rzeczy. W nocy 31 marca 1959 w obozie ratowników poszukujących nadal brakujących turystów, przebywający na zewnątrz wartownik zobaczył identyczne zjawisko. Również w tej sytuacji na jego wezwania, ludzie powybiegali z namiotu w czym spali. Po kilku minutach świetlisty obłok zniknął za górą po czym pojawił sie rozbłysk, jak od wybuchu. Te dwa zdarzenia, nagłego opuszczenia namiotów wskutek nieznanego świetlistego zjawiska spowodowały, że w środowisku turystów Swierdłowska, zaczęto je wiązać z tragedią grupy Diatłowa. Plotki rozchodziły się po mieście i docierały do prowadzącego śledztwo prokuratora. Rodziny zmarłych zadawały niepokojące pytania. Zaintrygowany, prokurator Iwanow zlecił badanie znalezionych w potoku ciał i ubrań na obecność śladów radiacji. Wynik był zastanawiający. W przypadku czterech elementów odzieży badania dały pozytywny wynik. Jeden z nich 3-krotnie przewyższał normę promieniowania, a pozostałe trzy dwukrotnie. Prokurator podzielił się swoją wiedzą z II sekretarzem obwodowego komitetu partii. Ten natychmiast zalecił zakończyć śledztwo, a jego akta, zwłaszcza akta ekspertyzy radiologicznej, objąć tajemnicą.

 

Takie zakończenie sprawy spowodowało, że na dziesięciolecia w pamięci ludzi i rodzin, sprawa grupy Diatłowa pozostała związana ze świetlistymi obłokami. Snuto na ten temat różne domysły i doszukiwano się udziału wojska w wywołaniu tragedii. Rozwiązując sprawę Diatłowa, Bujanow nie mógł uciec od wyjaśnienia zagadki świetlistych obłoków. Nie było to łatwe, mimo, a może dlatego, że od tego czasu minęło 50 lat. Dopiero po około roku kontaktowania się z różnymi specjalistami z zakresu wojskowości, kosmonautyki i UFO, natrafił na właściwy ślad. Okazało się, że 17 lutego i 31 marca, w porze o której zaobserwowano świetliste obłoki, z kosmodromu Bajkonur na poligon atomowy Kura na Kamczatce, dokonywano pierwszych odpaleń międzykontynentalnych rakiet balistycznych typu R-7. Tym samym zagadka została rozwiązana i okazała sie nie mieć nic wspólnego z wydarzeniami na Chołatczachl.

 

A co ze śladami radiacji? Okazało się, że odkryto je na elementach odzieży Kriwoniszczenki. Od kilku lat pracował on w kombinacie Czelabińsk-40, kluczowym ośrodku atomowego przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Rejon Czelabińska-40 był objęty skażeniem związanym z katastrofą Kysztymską. Do skażenia odzieży mogło też dojść w pracy.

Także w nienaturalnym kolorze skóry, który podczas pogrzebu ofiar wzbudził plotki,  nie ma żadnej tajemnicy. Zjawisko to, to tzw. "rumień mroźny" (plamy Kefersteina), zaczerwienienie skóry u ludzi, którzy zginęli z powodu zamarznięcia. Następuje to w wyniku hemolizy (rozpadu krwinek czerwonych) i uszkodzenia komórek kryształkami lodu. Po rozmrożeniu kolor plam zmienia się w malinowy, a następnie przechodzi w żółtobrązowy i brązowy.

Czy te wszystkie ustalenia zamykają ostatecznie sprawę wyjaśnienia tragedii grupy Diatłowa? Nie należy mieć złudzeń. Dla wszelkich zwolenników teorii spiskowych, anomalii, zjawisk paranormalnych etc., jest to zbyt łakomy kąsek, by zadowolić się tak "banalnym" wyjaśnieniem. Dość przytoczyć, że w 2011 roku na kanwie opublikowania teorii o lawinie, jako przyczynie katastrofy, rosyjski kanał REN TV wyemitował film dokumentalny bazujący na przedstawionych faktach. W 2015 roku ten sam kanał ponownie poświęcił film dokumentalny sprawie Diatłowa. Nie znalazło sie w nim ani jedno słowo na temat lawiny, natomiast powtórzono w nim wszystkie niedopowiedzenia, przeinaczenia i zmyślenia na kanwie świetlistych obłoków. W 2013 roku Amerykanie nakręcili horror "The Dyatlov pass incident", a Polacy wydali grę komputerową typu survival horror "Kholat". Obserwuje się prawdziwy zalew sensacyjnych artykułów w internecie. Prawda zaś ma niewielką wartość komercyjną. Szkoda, bo wcale nie jest mniej dramatyczna i tragiczna, niż wszystkie wydumane bzdurne historie na jej temat. Turyści wystawieni na najcięższą próbę stoczyli heroiczną walkę o przetrwanie, w najtrudniejszych  momentach nie sprzeniewierzając się wyższym wartościom i walcząc o ratunek przede wszystkim dla rannych, w myśl dewizy sowieckich turystów: "Sam giń, a towarzysza ratuj!"

Autor:  Andrzej  Szaga

 

Co o tym myślicie?


  • 3

#157

abnormal.
  • Postów: 129
  • Tematów: 0
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

przekonująca argumentacja


  • 0

#158

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Całkiem przekonujące, ale dobrze by było jeszcze podlinkować oryginał abyśmy mogli zobaczyć wspomniane zdjęcia i rysunki, bo po samym tekście trudno ocenić.


  • 0



#159

kuba9449.
  • Postów: 320
  • Tematów: 3
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Strona ze zdjęciami:

http://www.planetago...I-rekonstrukcja


  • 0

#160

Ana.
  • Postów: 1
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Wypowiem się o jednej sprawie, która tutaj się przewija nieustannie. Mianowicie... ludzie przebywający w górach na wycieczkach i wyprawach śpią w śpiworach, i w zależności od nich, niemożliwe jest zwykle wejscie w ubraniu do środka (są bardzo wąskie, przylegają do ciała), można zmieścić się mając na sobie coś cienkiego (koszulka i spodnie z neoprenu lub właśnie bielizna). Jeśli śpiwory były przeznaczone do tak niskich temperatur, to po prostu spali w bieliźnie.
  • 0

#161

Staniq.

    In principio erat Verbum.

  • Postów: 6687
  • Tematów: 774
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 28
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

W czasach, kiedy wydarzyła się ta historia, nie było ciuchów z neoprenu. To po pierwsze. Po drugie, śpiwory kiedyś były na tyle obszerne, że można było nawet spać parami. Sam miałem taki, jak w latach '80 jeździłem na obozy harcerskie. Tak naprawdę, to można było do niego wleźć, nawet w ubraniu zimowym. 

Bez bólu.

Kiedyś nie szyto takich wąskich śpiworów, jak teraz.





#162

Neluka.
  • Postów: 24
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

TAJEMNICA PRZEŁĘCZY DIATŁOWA – HIPOTEZA MAMADU


Choć niosą o nas wieść przeróżną
To nikt nie ginie tu na próżno

Włodzimierz Wysocki


Tekst ten dedykuję pamięci Jurija Alieksiejewicza Doroszenko, Igora Alieksiejewicza Diatłowa, Zinajdy Alieksiejewny Kołmogorowej, Rustiema Władimirowicza Słobodina, Gieorgija (Jurija) Alieksiejewicza Kriwoniszczenko, Nikołaja Władimirowicza Tibeaux-Brignolle, Ludmiły Aleksandrowny Dubininej, Siemiona (Aleksandra) Alieksiejewicza Zołotariowa i Alieksandra Siergiejewicza Koliewatowa.

Było ich dziewięcioro: dwie dziewczyny, sześciu młodzieńców i jeden mężczyzna, który w ostatniej wojnie walczył na froncie. Niektórzy z nich mogli zostać wśród żywych, lecz złożyli najwyższą ofiarę po to, aby spróbować ocalić rannych przyjaciół. Niestety, szanse przeżycia członkowie grupy mieli niewielkie, o wiele większą była natomiast szansa by umrzeć. W rezultacie zginęli wszyscy. Mimo to diatłowcy nie mogli postąpić inaczej i pozostawić przyjaciół na rzecz własnego wybawienia. Byli wszak prawdziwymi przyjaciółmi, prawdziwymi turystami i prawdziwymi ludźmi epoki radzieckiej. Uważam ich za bohaterów – uzasadnienie znajdziecie na końcu tego artykułu.

Krótki opis zdarzeń. W  lutym 1959 roku dziewięcioosobowa grupa turystów ruszyła na ekspedycję narciarską, w ówczesnej skali trudności klasyfikowaną jako „3” – najtrudniejszą. Wybrali się w góry Uralu, by już z nich nie wrócić. Trasa pierwszej części ekspedycji przebiegała wzdłuż zamarzniętych rzek i przebiegła bez żadnych przygód. Na zboczu pierwszej na trasie góry wydarzyła się jednak na pierwszy rzut oka tajemnicza tragedia, która od dziesięcioleci stymuluje wyobraźnię ludzi i rodzi dziesiątki odpowiedzi na pytanie: co tak naprawdę się stało? Zginęło dziewięciu członków grupy Diatłowa. Z nieznanych przyczyn podczas noclegu na zboczu góry turyści sami rozcięli i rozerwali w kilku miejscach od środka swój namiot. Następnie przez powstałe otwory wyszli na zewnątrz i bez odzieży ani obuwia przeszli 1500 metrów w dół zbocza. Tam też wszyscy w ciągu kilku godzin zmarli, niektórzy z wychłodzenia, niektórzy z innych przyczyn. Trzy osoby były śmiertelnie ranne, jedna osoba była ciężko ranna, jedna z dziewczyn była pozbawiona oczu i języka, a wszyscy z nich mieli liczne lżejsze obrażenia zewnętrzne. Na miejscu tragedii można było odnaleźć ślady rozpaczliwej walki diatłowców z warunkami atmosferycznymi, wiatrem, śniegiem i mrozem, walki w której stawką było ich własne życie. Łamali grube gałązki cedru, rozpalali ognisko, kopali w śniegu schronienia, a w jednym z nich nawet udało im się urządzić posłanie czy też dach z młodych drzewek, ściętych przy pomocy fińskiego noża. Trzech spośród nich starało się wrócić do namiotu, ale nie udało im się przebyć 1500 metrów – odnaleziono ich w pozycjach, świadczących o tym, że czołgali się w tamtą stronę, w odległościach 1180, 1000 i 850 metrów od namiotu. Duża ilość faktów, ujawnionych współcześnie, pozwala na stawianie hipotez i rozbudowanych teorii o przyczynach zguby grupy Igora Diatłowa. Namiot i całe wyposażenie pozostały na miejscu, nietknięte (za wyjątkiem uszkodzeń namiotu) nawet po trzech tygodniach, kiedy ostatecznie odkryto miejsce tragedii. Nie odnaleziono dowodów na zejście lawiny. Liczni zawodowi i niezawodowi poszukiwacze, miejscowi myśliwi, śledczy i prokuratorzy nie znaleźli śladów wskazujących na napaść czy atak ze strony:

• dzikich zwierząt (niedźwiedzi, wilków, łosi czy rosomaków);
• zbiegłych więźniów (bliskość obozów pracy);
• ludności lokalnej (Mansowie według wielu niezależnych opinii są najpoczciwszym ludem pod słońcem);
• poszukiwaczy złota lub włóczęgów (kraj był aktywnie cywilizowany);
• wojska lub oddziałów specjalnych (Związek Radziecki maksymalnie rozwijał swój potencjał atomowy, rakietowy i kosmiczny);
• agentów zagranicznych (którzy zawsze czegoś chcieli od naszego kraju);
• świecących, inteligentnych kul i kosmitów (czyżby ci również czegoś od nas chcieli?);

W mojej opinii tajemnica zagłady grupy Igora Diatłowa powinna zostać rozwiązana za wszelką cenę, a dusze zmarłych bohaterów powinny ostatecznie spocząć w pokoju.

---

Tekst © 2013 [email protected]
Tłumaczenie © 2016 [email protected]

---

Jest to wstęp do znacznie obszerniejszego artykułu, który będę sukcesywnie - w odcinkach - publikował na łamach niniejszego tematu. W mojej opinii jest to bardzo dokładna analiza zdarzeń, a autor przedstawia wiarygodną hipotezę, popartą mocnymi dowodami. Nie zmienia to jednak faktu, że oficjalnie przyczyna śmierci dziewięciu turystów pozostaje zagadką.

~ Neluka


  • 2

#163

zico4you.
  • Postów: 11
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Chciałbym odświeżyć temat. O incydencie na Przełęczy Diatłowa dowiedziałem się stosunkowo niedawno, ale mocno mnie on zaintrygował. Przeczytałem, co się dało przeczytać; obejrzałem, co się dało obejrzeć; pograłem nawet w grę Kholat, żeby poczuć klimat. :) Mam natomiast pytanie o dość znany film "Zagadka rosyjskiego Yeti". Znaczy się sam film jak film - nachalnie robiony pod z góry ustaloną tezę - ale chodzi mi o to, na ile można uznać za wiarygodne przedstawione tam dowody? Np. zdjęcie postaci wyglądającej zza drzewa czy rzekomo znaleziona w namiocie kartka z zapisem "człowiek śniegu istnieje". W żadnych innych źródłach nie spotkałem się z tymi materiałami.


  • 0

#164

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Zdjęcie postaci pojawia się na kliszy znalezionej w namiocie, jest jednak generalnie zamazane a sądząc po kolejności zdjęć, zrobiono je kilka dni wcześniej, a więc w zupełnie innym miejscu, i zapewne przedstawia jedną z osób z wyprawy przebijającą się przez śnieg. O spotkaniu z yeti nie wspominają dzienniki członków wyprawy, a przecież gdyby zobaczyli go na tyle blisko aby sfotografować, to pewnie coś by o tym wspomnieli.


  • 0



#165

zico4you.
  • Postów: 11
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Czyli ta rzekomo znaleziona w namiocie kartka z notatką „człowiek śniegu istnieje” to wymysł filmowców? A może jednak nie?

 

Fotografia jak fotografia. Może i przedstawia członka ekipy. Jednak wygląda na zrobioną w pośpiechu, autor nie ustawił właściwej odległości. Po co miałby się tak spieszyć, gdyby chciał tylko cyknąć Kołmogorową filującą zza drzewa?

 

Nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Jestem poważnym człowiekiem, autorem fantastyki publikującym w takich pismach jak „Nowa Fantastyka” i zawsze staram dobrze się przygotować do tematu. Tu jednak mam kłopot. Paradoksalnie teoria ataku yeti lub UFO najlepiej tłumaczy wszystko, co tam zaszło. Rzecz w tym, że jak każdy autor fantastyki jestem sceptykiem. W yeti wierzę niespecjalnie a w UFO w ogóle. Łatwiej już wyrokować co tam nie zaszło na pewno.

 

Moim zdaniem zdecydowanie można odrzucić wszelkie teorie wojskowo-szpiegowskie. Pomijając już gorące zapewnienia przedstawicieli radzieckiej armii, to w promieniu 600 km nie było żadnej bazy lotniczej, a takowa jest niezbędna przy tego typu ośrodkach. Zresztą nowe bronie testuje się w miejscach co prawda odludnych, ale w miarę łatwo dostępnych, jak pustynie czy stepy. Jeżeli coś nam spadnie z nieba, to nikt nie będzie tego szukał po zasypanych śniegiem graniach i przełęczach. No i pamiętajmy, co to był za kraj i jakie czasy. Gdyby sowieccy wojskowi naprawdę chcieli coś ukryć/zatuszować to do dzisiaj nikt by nie słyszał nie tylko o Diatłowie i jego ekipie, ale nawet o osadzie Wiżaj. Mieli ku temu środki i możliwości. Jest też teoria, jakoby niektórzy członkowie ekipy byli agentami KGB i wykonywali tajne zadanie. Pozostaje tylko z politowaniem postukać się w czoło. To nie amerykański film, w którym dwudziestolatkom powierza się supertajne misje szpiegowskie. Sprawa od początku miała cywilne znamiona i dlatego stała się tak głośna. Wbrew spiskowym teoriom nic też nie było utajniane ani ukrywane. Akta sprawy były i są jawne oraz ogólnie dostępne. Swoją drogą, jeżeli ateistyczny sowiecki reżim podsumował śledztwo „działaniem nieznanej siły”, to komisarze musieli mieć niezłego zonka.

 

Między bajki można też włożyć teorię o naruszeniu świętych miejsc Mansów i związanej z tym zemście plemienia. Po pierwsze nie ma tam żadnych świętych miejsc Mansów. Okolice Chołatczachl i Otorten były i są ogólnie dostępne dla podróżników oraz zwykłych turystów. Nazwa tej góry wcale też nie oznacza „Góra Umarłych”, ale „Martwa Góra”. Niewielka różnica, ale zasadnicza. Jak „Morze Martwe” a „Morze Umarłych”. Po drugie Mansowie to pierwotne plemię myśliwych, a nie uczniowie amerykańskiego koledżu, którzy bawiliby się w takie mistyfikacje. A Menk to była dla nich równie realna postać, jak dla nas diabeł w średniowieczu. Nie wywołuje się wilka z lasu i nie kpi z niego. Gdyby naprawdę mieli jakieś poważne rachunki z tymi studentami, to po prostu zastrzeliliby ich albo zadźgali nożami.

 

Zdecydowanie można też darować sobie teorię z infradźwiękami. Naukowo ma to pewne podstawy (żeby wspomnieć tylko halny wiatr, który przyprawia górali o depresję), ale to tak nie działa. Żadne infradźwięki nie sprawią, że jednocześnie cała grupa dziewięciu doświadczonych podróżników wybiegnie z bezpiecznego namiotu i pogna półnago na spotkanie pewnej śmierci. Zresztą, gdyby faktycznie coś takiego miało tam miejsce, to trafiałoby się i później. Wbrew pozorom to dość często odwiedzana okolica. Była tam niedawno i polska wyprawa młodych podróżników, której zapis można znaleźć na youtube.

 

Zdecydowanie więcej sensu ma teoria o lawinie, czy raczej o podcięciu przez ekipę Diatłowa deski śnieżnej, bo klasyczną lawinę wykluczyli już wtedy przybyli na miejsce specjaliści, a ja nie mam powodów ani wystarczającej wiedzy, żeby im nie wierzyć. Chołatczachl to nie Himalaje, widziałem te „góry” na filmie w.w. polskich podróżników. Ot, zwykłe płaskie pagórki, jakich w Polsce pełno. Ciężko tam wyobrazić sobie jakąkolwiek lawinę. Niebezpieczeństwo nie tkwi w samych górach, tylko w ekstremalnej pogodzie na zimowym Uralu, kiedy panuje trzaskający mróz, a do najbliższych ludzkich siedzib są dziesiątki kilometrów zawalonych śniegiem bezdroży. A więc w wyniku podcięcia tej deski lodowa płyta miała osunąć się na część namiotu, przygniatając niektórych podróżników i wywołując panikę. Ale powiedzmy sobie szczerze – czy rzeczywiście mogło tak być? Po pierwsze, przybyli na miejsce ratownicy górscy chyba potrafiliby rozpoznać taką przyczynę wypadku? Mamy ich za idiotów i amatorów? Na jakiej podstawie? Po drugie i ważniejsze – dalszy rozwój wypadków na przełęczy zdecydowanie wyklucza taką przyczynę wydarzeń. Gdyby tak było, to dlaczego po uwolnieniu rannych przyjaciół spod zawału, co przecież musiałoby potrwać dłuższy czas, oddalili się od bezpiecznego już namiotu w takim pośpiechu, że nie zabrali nie tylko podstawowego sprzętu ułatwiającego przeżycie (jak np. składany piecyk, którym przecież dysponowali), ale nawet wierzchnich ubrań i butów, bez których ucieczka była właściwie samobójstwem? To wszystko przez panikę? To byli ponoć doświadczeni podróżnicy. Oszaleli ze strachu przed osuniętą taflą ubitego śniegu? Przecież to niepoważne. I dlaczego osoby, które jakoby miały zostać ranne w lawinie (Thibeaux-Brignolle, Zołotariow, Dubinina) zostały znalezione najdalej (zaszły tam z rozbitą czaszką i połamanymi żebrami!?) i zginęły jako ostatnie (wiemy to z faktu, że były najlepiej ubrane i miały na sobie części ubrań martwych już towarzyszy). I skąd u niektórych obrażenia, których z całą pewnością nie mogli odnieść w lawinie? Dwoje z nich miało wyłupione oczy, a Dubinina dodatkowo wyrwaną część twarzy i gardła oraz język.

 

Myślę, że kluczem do zrozumienia tego, co tam zaszło (do zrozumienia - nie do wyjaśnienia, bo tego raczej nigdy na pewno się nie dowiemy) jest sam przebieg wypadków, który z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przecież odtworzyć.
Nad ranem, w namiocie lub w jego pobliżu, ma miejsce coś, co wprawia grupę Diatłowa w przerażenie i zmusza do ucieczki. Nie wiem, co to było. Może ukazał im się szatan, może UFO zaczęło krążyć nad namiotem, może yeti zaczął dobijać się do środka. A może faktycznie zeszła na namiot mini-lawina, która przeraziła rzekomo doświadczonych podróżników do tego stopnia, że wycinali na oślep dziury w jedynym schronieniu, jakim dysponowali, aż wreszcie przez rozprutą ścianę namiotu, jak który stał, porzuciwszy sprzęt i ubrania rzucili się do bezładnej ucieczki ku ścianie pobliskiego lasu. Gdy dotarli pod stojącą na skraju wielką sosnę (lub jak kto woli cedr syberyjski), podzielili się pozostałymi ubraniami i próbowali rozpalić ognisko. Każdy, kto próbował dokonać tej sztuki na śniegu, z nieprzesuszonego drewna, zgrabiałymi rękoma, dzwoniąc przy tym zębami z zimna, może się domyślić, jak łatwo było to zrobić i ile z takiego ogniska mogło być ciepła. Ale najbardziej niepokojące jest to, że wspinali się też na tę sosnę (ponoć na wysokość 5 metrów), żeby obserwować z niej porzucony namiot. Czego się obawiali? Co chcieli tam zobaczyć? Czy lawina wciąż schodzi? Dla mnie oczywistym jest, że obserwowali czy to, co wygnało ich z namiotu, wciąż tam jest i czy nie idzie za nimi. To nie była żadna sytuacyjna panika ani wynikająca z niej bezmyślność. Oni musieli uciekać. A teraz dobrze wiedzieli, że ten namiot i jego zawartość to ich jedyna szansa na przeżycie. I skoro mimo tego przez tak długi czas do niego nie wracali, to naprawdę musieli czuć potworny strach. W końcu jednak hipotermia dała o sobie znać i zaczęli umierać (Kriwoniszczenko i Doroszenko). Musieli podjąć jakieś działanie, choćby nie wiem jak się bali. Zapewne Diatłow, Słobodin i Kołmogorowa postanowili mimo wszystko zaryzykować powrót do namiotu, natomiast pozostali chcieli skryć się w głębszym lesie. Być może liczyli, że uda im się dotrzeć do pozostawionych wcześniej zapasów na drogę powrotną? Tak czy inaczej daleko nie zaszli i to tam właśnie musieli odnieść te obrażenia. Czy dopadło ich to, przed czym uciekli z namiotu? Być może. Ale mógł to być też po prostu wybudzony ze snu zimowego niedźwiedź (notabene ślady niedźwiedzi często bywają brane za ślady yeti). Takie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza że zwłoki znaleziono w jarze, a niedźwiedzie często zimują w jarach. Wyjaśniałoby to też obrażenia podróżników. Taki niedźwiedź bez trudu potrafi zmiażdżyć człowiekowi klatkę piersiową niczym prasa hydrauliczna. Mógłby też ich trochę poobgryzać, miękkie tkanki to przysmak dla niedźwiedzia.

 

Oczywiście wszystko to tylko spekulacje. Mam za mało danych, żeby silić się na coś więcej. A spośród tych, które mam, trudno oddzielić wymysły od prawdy. Podobno Kołmogorowa przed śmiercią odgryzła sobie język. Nie jestem fachowcem, ale to chyba nie jest typowy objaw hipotermii? Podobno… podobno… Moim zdaniem najwięcej szkody dla prawdy obiektywnej robią tzw. dziennikarskie śledztwa, które nigdy niczego nie wyjaśniają, a tylko mnożą plotki i fałszywe tropy. Tak jest i w tym przypadku.


  • 0


 

Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych