Tak, czytałem ten artykuł. Jak powiedziałem, teoria deski śnieżnej ma swoje mocne strony. Jednak jak każda teoria nie wyjaśnia wszystkiego. A jej autor wolał niewygodne fakty po prostu przemilczeć. Pomijam już denerwujące mnie dyskredytowanie wszystkiego, co ustalili obecni na miejscu alpiniści i ratownicy. Na jakiej podstawie pan Bujanow uważa, że po latach wie lepiej niż fachowcy, którzy wtedy tam byli i widzieli to na własne oczy? I dlaczego – skoro wiatr miał zatrzeć ślady po lawinie – nie zatarł śladów podróżników czy choćby nie zasypał tej nieszczęsnej latarki, która jest dla niego koronnym argumentem? Podobno warunki pogodowe były złe? Jednak jest dużo bardziej prawdopodobne, że warunki na zboczu (śnieg, wiatr) wcale nie były takie złe, skoro przybyłe 25 dni później ekipy zastały wszystko praktycznie w niezmienionym stanie. No ale mniejsza. Wątpliwe, jednak mogło tak się zdarzyć.
Widzę jednak w tej teorii znacznie więcej luk i spekulacji, których udowodnić się nie da. Na przykład nie da się na podstawie śladów stwierdzić, w jakim stanie psychicznym znajdowały się osoby, które je pozostawiły. Dlaczego autor teorii twierdzi, że podróżnicy wycofywali się w sposób spokojny i zorganizowany? Dla mnie byłoby tak, gdyby schodzili gęsiego, jeden za drugim. Tak się chodzi w głębokim śniegu, zwłaszcza jeżeli nieśli rannych. Tymczasem ślady biegną chaotycznie, równolegle, schodzą się i rozchodzą. To raczej świadczy o czymś przeciwnym. Jednak przede wszystkim ustalono tam ponad wszelką wątpliwość ślady dziewięciu lub przynajmniej ośmiu osób, wychodzi więc na to, że rzekomo ranni szli na własnych nogach. Czy da się przejść (nawet przy pomocy kolegów) półtora kilometra w zawiei i głębokim śniegu ze zmiażdżoną głową? Albo z połamanymi dziesięcioma żebrami? Życzę powodzenia. Autor teorii woli jednak przemilczeć ten fakt albo zbywa go ogólnikami. Pomysł, że Thibeaux-Brignolle, Zołotariow i Dubinina odnieśli rany jeszcze na stoku, zupełnie mnie nie przekonuje.
Kolejna sprawa to pośpieszne opuszczenie namiotu, które tłumaczy się potrzebą zapewnienia rannym lepszych warunków. Lepszych warunków? Nawet ja wiedziałbym, że pozostawiając sprzęt, buty i ciepłe ubrania na stoku, skazuję zarówno tych rannych, jak i siebie, na pewną i szybką śmierć. A to byli przecież doświadczeni podróżnicy. Na co mogli liczyć? Że zostawią ich półnagich na śniegu i wrócą po rzeczy, jak się uspokoi? Najpierw półtora kilometra w jedną stronę, potem półtora w drugą i z powrotem. Przy dwudziestostopniowym mrozie? Nonsens.
Podróżnicy wdrapywali się na tę wysoką sosnę właśnie w celach obserwacyjnych. Prawdopodobnie był już ranek, a zamieć to tylko domysły autora teorii. Tak naprawdę nikt nie wie jaka była wówczas pogoda. Wiadomo za to na pewno, że obserwowali namiot. Po tym, iż z drzewa została usunięta akurat ta część gałęzi, która zasłaniała widok na niego, tworząc swego rodzaju okienko obserwacyjne. Gdyby chodziło tylko o opał, to były łatwiejsze możliwości jego pozyskania niż pięciometrowa wspinaczka. Autor artykułu zresztą wspomina o tym, ale zbywa ten fakt wzruszeniem ramion. A moim zdaniem to ważne.
Dlaczego nie znaleziono pozostałości po platformie, na której rzekomo ułożono rannych w jarze? Przynajmniej ja nie natrafiłem na to w żadnym źródle. Nie rozumiem też, dlaczego grupa nie trzymała się razem? Gdybym ja miał rannych, to logicznym byłoby, że trzymałbym ich blisko. Tam, gdzie rozpaliłem ognisko, u licha, a nie wynosił daleko w las. A jeżeli w jarze panowały lepsze warunki, to właśnie tam urządziłbym bazę i rozpalił ognisko. A tak Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzą przy ogniu przy wielkiej sośnie, a Kalewatow (który notabene miał ranę skroni aż do kości) biega między nimi a jarem niczym jakiś posłaniec. Przecież to bez sensu.
Mocno naciągane jest też to wyjaśnienie obrażeń Zołotariowa i Dubininy. Ciała leżały pod trzymetrową warstwą śniegu, więc jakie lisy u diabła? Wokół 15-20 stopni mrozu, strumień pewnie zamarznięty, to Ural, nie dżungla. A oni leżeli tam tylko trzy miesiące. Za krótko na zmiany przy takich warunkach. Zresztą badania wykazały krew w żołądku Dubininy, co wskazuje, że obrażenia twarzy i gardła musiała odnieść jeszcze za życia. Autor nie wspomina w ogóle o tym fakcie, a jest on przecież dostępny w źródłach.
Podsumowując, czy mogło być tak, jak chce pan Bujanow oraz autor tego artykułu? Owszem. Na upartego wszystko da się wyjaśnić. Jest tu jednak zbyt wiele wątpliwości, zbyt wiele naciągania i przemilczania niepasujących faktów, żeby uznać tę wersję za w pełni wiarygodną.
edit: Co do napromieniowania ubrań ofiar. Po pierwsze trudno dziś znaleźć cokolwiek co nie zostałoby w jakimś tam stopniu napromieniowane. A według źródeł, napromieniowane było tylko ubranie Kriwoniszczenki (które później pozostali podzielili między sobą) i to w niewielkim stopniu (2-3 razy powyżej normy). Pracował on w rejonie objętym niegdyś skażeniem, więc ten fakt raczej nie dziwi. Według innych źródeł do niewielkiego napromieniowania mogło też dojść na politechnice substancją potas-40, niestosowaną w wojskowości. Mnie przynajmniej te wyjaśnienia zadowalają.