Poniższe opracowanie uważam za najbardziej obiektywne. Polecam.
Staniq
Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą historią, okraszoną sensacyjnymi szczegółami, fantazjami i przeinaczeniami, moje domysły, jak wielu innych czytelników szły sensacyjno spiskowym torem. Najbardziej prawdopodobnym wydawało się, że może istotnie turyści trafili w nieodpowiedni czas i miejsce, gdzie testowano broń. Może był to przypadkowy upadek resztek rakiety?
Może rozwścieczony wtargnięciem na swój teren Yeti lub pułkownik KGB? Teren był bezludny, a przez to teoretycznie dogodny na przeprowadzanie dowolnych dopuszczalnych fantazją testów i eksperymentów.
fot/planetagor/ Jedno ze zdjęć z aparatu diatłowców,
koronny dowód hominologów na śledzenie
i zaatakowanie grupy przez Yeti.
Były jednak w takim podejściu luki, które trudno było wypełnić. Podstawową, o której trzeba wspomnieć, nim przystąpi się do rekonstrukcji zdarzeń, jest powtarzanie fałszu, jakoby turyści wpadli w panikę i uciekli w popłochu. Owszem, rozcięcie namiotu nożem, by jak najszybciej się z niego wydostać, wskazuje na panikę.
Ślady na śniegu, jakie odnaleźli ratownicy poniżej namiotu, świadczą już o czymś zupełnie innym. Turyści odchodzili w dół małymi krokami, powoli i w zorganizowanym, na wzór szeregu, szyku. Jest to mocno poświadczone w aktach śledztwa i o żadnej ucieczce w panice nie ma mowy. Była to jedna z największych zagadek śledztwa.
Dlaczego więc w opisach tragedii grupy Diatłowa, jak mantrę powtarzane jest zmyślenie o ucieczce turystów w panice do lasu? Prawdopodobnie tylko dlatego, że większość teorii, bazujących na przerażeniu turystów przez UFO/Yeti/eksplozje, bez tego przeinaczenia, kolokwialnie mówiąc, nie trzyma się kupy.
Zanim przejdziemy do rekonstrukcji wydarzeń wypada zdemistyfikować inne ważne przeinaczenia i legendy jakimi obrosła, a ściślej mówiąc, jakimi starano się ubarwić tę historię.
Otorten czyli Góra-nie-idź-tam. Odnalezienie, kto pierwszy wymyślił takie tłumaczenie nazwy góry, to pole do popisu dla naprawdę wytrwałego bibliografa. Może jest to nawet nieumyślne zniekształcenie, wynikające z zeznań Patruszewa, który pytany o Otorten, mówił diatłowcom, "nie idźcie tam".
Prawda jest taka, że nazwa Otorten nie ma w sobie nic tajemniczego. Jest to zniekształcona przez rosyjskich kartografów mansyjska nazwa Wot-Tartan-Siachył, która na dodatek odnosi się do szczytu znajdującego się 5km na północny wschód. W języku mansyjskim znaczy to "góra puszczająca wiatry", co wynika z osobliwego ukształtowania grzbietów w tej okolicy, powodującego częste wichury ( za: Т. Д. Слинкина: МансийскиеоронимыУрала. Ханты-Мансийск, ОАОИД "НовостиЮгры",2011г. ) .
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało.
Jego rzeczywista mansyjska nazwa to Łunt-Chusap-Siachył czyli Góra Gęsiego Gniazda. U jej stóp znajduje się górskie jeziorko Łunt-Chusap-Tur, czyli "jezioro gęsiego gniazda", z którego początek bierze rzeka Łozwa ( za: А.К. Матвеева, ГеографическиеназванияУрала. Топонимическийсловарь; Екатеринбург, "Сократ", 2008г. ) .
Dla pełnego wyjaśnienia, sformułowanie "nie idź/cie tam", w języku mansyjskim brzmiałoby "tuł uw minen". Tuł - tam, minen - liczba poj. lub mn. w drugiej osobie czasownika "iść", uw - zaprzeczenie imperatywu. Żadna taka nazwa w okolicy nie występuje.
Chołatczachl czyli Góra Umarłych. Prawdziwie mrożąca krew w żyłach nazwa (zwłaszcza post factum), ale i w tym przypadku mamy do czynienia z wielorakimi przeinaczeniami. Do momentu tragedii, nie ma rzetelnych danych o nazwie tej góry. Jedynie na jednej z map, z przełomu XIX i XX wieku, występuje dla niej nazwa Auspi-Tump, a dla niewielkiego wierzchołka w jej wschodnim ramieniu, po przeciwnej stronie obecnej przełęczy Diatłowa, МаньХола-Чахль- Mała Góra Choła (obecnie wierzchołek 905m n.p.m).
W 1959 roku, podczas akcji poszukiwawczej, miejscowi Mansowie pytani o górę, podali nazwę Wwierchauspii. Obecnie wiadomo, że nazwa Auspii-Tump odnosi się do wyspowego wierzchołka na południe od rzeki Auspii. Niezależnie od tego, czy feralna góra nosiła miano Chołatczachl, jeszce przed tragedią, czy też poprzez sąsiedztwo przeniesiono na nią, tak "atrakcyjną" dla poszukiwaczy anomalii i mistyków, nazwę mniejszego wzniesienia, to nie należy jej tłumaczyć jako Góra Umarłych.
W języku mansyjskim śmierć, w odniesieniu do człowieka, to "sorum", a umrzeć to "sorumi patungkwe", dosł. "wpaść w śmierć". W odniesieniu do świata przyrody ożywionego i nieożywionego odpowiadającego na pytanie "co", a nie "kto", słowo padać, zdychać, kończyć się, to "choołungkwe". Co do znaczeń słowa "chooła", wspomniana T . Д. Слинкина, podaje jeszcze, że może oznaczać stare szczątki, znalezione po długim okresie czasu, miesiącach, latach, w stanie rozkładu, zmumifikowania, szkielety. "Chooła" w odniesieniu do zmarłego człowieka jest słowem tabu, a użyte w kłótni stanowi jedną z najcięższych obraz.
Szukając analogii w języku polskim, narzuca się zestaw słów związany ze zwierzętami, jak padlina, zdechnięcie (obraźliwe: "ścierwo", "obyś zdechł"), które także w naszym języku, w odniesieniu do zmarłego człowieka, są określeniami tabu. Określenie "chooła" jest dość często używane w toponimii mansyjskiej w odniesieniu do wierzchołków, jezior, polan itp., i zazwyczaj oznacza paskudne miejsce, gdzie środowisko naturalne jest nieprzyjazne, gdzie wszystko padło, zmarniało i z punktu widzenia człowieka do niczego sie nie nadaje. Podsumowując, przez porównanie to, tak jakbyśmy próbowali nazwę Morze Martwe przekuć w Morze Umarłych.
Z innych zniekształceń przytaczanych przy opisach historii Diatłowa, wyjaśnijmy te dotyczące braku gałek ocznych i języka u niektórych ofiar. Protokół sekcji wprost stwierdza, że był to efekt zmian pośmiertnych wynikających z wielotygodniowego pozostawania zwłok w nurcie strumienia. Wspominanie o tym fakcie w aurze sensacji, ma ubarwić i zwiększyć tajemniczość całej historii. Wypada też wspomnieć, że potok ten nie płynie w żadnym wąwozie, do którego można by pospadać odnosząc poważne obrażenia. Jego stoki są łagodnie nachylone. Przytaczany "fakt" ma za zadanie łatać dziury logiczne w teoriach, które nie potrafią wytłumaczyć przyczyny poważnych obrażeń wewnętrznych ofiar.
fot/planetagor/ Miejsce odnalezienia zwłok turystów w dolinie potoku.
Rekonstrukcja:
Śledztwo, bo tak trzeba to nazwać, które wyjaśniło przebieg tragedii, zawdzięczamy w głównej mierze Jewgenijowi Bujanowowi, mistrzowi sportu w turystyce z Klubu Alpinistów "Sankt-Petersburg". Trwało ono kilka lat, w trakcie których Bujanow dzielił się swoimi ustaleniami w Internecie oraz ze specjalistami z różnych dziedzin.
Pozwoliło to na uściślenie wielu faktów i sprawdzenie hipotez, na których gruncie stanęła ostateczna wersja przyczyn wydarzeń. Bujanow poszedł tropem jednej z mniej rozważanych hipotez, a mianowicie lawiny. Hipoteza ta została odrzucona zaraz na początku śledztwa w 1959 roku, z tego względu, że uczestnicy akcji ratunkowej, doświadczeni turyści i alpiniści, nie dopatrzyli się śladów po lawinie. Uznali też, że namiot został rozbity w terenie bezpiecznym pod tym względem.
Pierwszym, który w połowie lat 90-tych podniósł kwestię lawiny, jako przyczyny tragedii, był jeden z uczestników i głównych kierujących akcją ratowniczą w 1959 roku, M. Akselrod. Stało się to, za przyczyną ujawnienie akt śledztwa z 1959 roku. Tak doświadczony turysta i alpinista od razu dostrzegł w urazach trójki najbardziej poszkodowanych turystów, typowe obrażenia dla ofiar lawin. Jego hipoteza nie została jednak szerzej przyjęta, gdyż nie tłumaczyła porzucenia sprzętu i śladów radiacji na odzieży.
W grupie Diatłowa prowadzono dziennik wyprawy, dzięki któremu znamy przebieg zdarzeń do dnia poprzedzającego tragedię. Osobne dzienniki prowadzili także Kołmogorowa oraz Zołotariow (w tym przypadku autorstwo nie jest w 100% pewne, ale najbardziej prawdopodobne).
Styczność z cywilizacją grupa utraciła 27 stycznia, gdy z ostatniego zamieszkałego osiedla dowieziono im plecaki do porzuconego osiedla zwanego 2-Siewiernyj. Sami turyści przeszli ten kawałek, na lekko, na nartach.
Nad ranem sanie odjechały razem z chorym Judinem. Turyści ruszyli na nartach wzdłuż rzeki Łozwy i Auspii. Marsz utrudniała słabo zamarznięta rzeka. Musieli często się zatrzymywać by czyścić narty z mokrego śniegu. Pierwsza noc w namiocie była ciepła, zwłaszcza że mocno grzał piec.
W praktyce zimowych wypraw turystycznych w Rosji, używano wieloosobowych namiotów i małych składanych piecyków, których komin wyprowadzano przez dach lub ściankę namiotu. Pozwalało to każdego dnia wysuszyć ubrania, a rano rozmrozić i nałożyć buty. Stopniowo robiło się coraz zimniej od -8 stopni na starcie do -26 nocą trzeciego dnia marszu. Zaczął też wiać wiatr.
31 stycznia turyści zaplanowali podejście pod przełęcz zwaną obecnie przełęczą Diatłowa, by na skraju lasu pozostawić depozyt żywności. Stąd czekało ich dwudniowe powrotne przejście ku północy na Otorten. Trasa tego dnia okazała się bardzo ciężka. Turyści podchodzili pod przełęcz, przez las, długim trawersem w głębokim na 2 metry śniegu.
O trudzie marszu świadczy sposób przecierania szlaku. Prowadzący zrzucał w śnieg plecak i torował przez 5 minut. Następnie zawracał do plecaka, odpoczywał 10-15 minut i doganiał grupę. W ten sposób poruszali się z prędkością 1,5-2km na godzinę.
Gdy dotarli pod przełęcz, na granicę lasu, napotkali przenikliwy, zwalający z nóg wiatr. Wobec braku dobrego miejsca na zostawienie depozytu i silnego zmęczenia, zdecydowali się na zejście z powrotem do lasu w dolinie Auspii. Tu znaleźli zaciszne miejsce. W dzienniku Diatłow zanotował, że trudno sobie wyobrazić podobną wygodę noclegu, gdzieś na grzbiecie przy wyciu przenikliwego wiatru. Jest to ostatni zapis w dziennikach turystów. Resztę zdarzeń możemy rekonstruować w oparciu o znalezione ślady.
fot/planetagor/ Mapa szczytu Chołatczachl, dolina Auspii w prawym dolnym rogu, zaznaczono miejsce ostatniego biwaku i depozytu, miejsce znalezienia namiotu i miejsce przy cedrze w dolinie dopływu Łozwy, gdzie znaleziono ciała.
Następnego dnia 1 lutego, w miejscu noclegu, turyści zostawili 55 kg depozytu. W drugiej połowie dnia, jak można wnioskować ze zdjęć, ruszyli do góry na grzbiet Chołatczachl, by po około jednej, dwóch godzinach marszu rozbić namiot na odkrytym stoku północnowschodniego grzbietu góry.
Dlaczego zdecydowali się na biwak w tak niedogodnym miejscu, wystawionym na porywy mroźnego wiatru? Wszak w śledztwie, leśnik z Wiżaju zeznał, że rozmawiając z Diatłowem i Kołmogorową uprzedzał ich o śmiertelnym niebezpieczeństwie wiatrów na odkrytych skłonach. Ci jednak odpowiedzieli: "Eto dla nas, "pierwyj klass"". Trzeba nadmienić, że tylko Diatłow miał doświadczenie w biwakowaniu powyżej granicy lasu, wyniesione rok wcześniej z udziału w wyprawie na Ural Subpolarny.
Wszystko wskazuje na to, że celem tego noclegu było przećwiczenie takiego biwaku całą grupą. Wybór miejsca mógł być podyktowany bliskością poprzedniego, dobrego miejsca biwakowego, co zapewniało możliwość łatwego odwrotu w przypadku jakichkolwiek problemów. Plusem było też to, że do trudnego biwaku przystępowali w dobrej formie, niezmęczeni, i po poprzednim wygodnym noclegu.
fot/planetagor/ Trójwymiarowa prezentacja masywu Chołatczachl na podstawie zdjęć satelitarnych z zaznaczonymi miejscami zdarzeń, jak na mapie powyżej.
Z ostatnich zdjęć wykonanych przez turystów na podejściu i podczas rozbijania namiotu wynika, że widoczność była mocno ograniczona i wiał wiatr powodujący tzw. niską zamieć. Stok w większości wywiany był do kamieni, a tylko w większych zagłębieniach i przełamaniach stoku pokrywa była grubsza sięgając głębokości nawet do dwóch metrów.
By postawić swój namiot, mający długość 4,5m turyści musieli znaleźć odpowiednio rozległe, równe miejsce. Znalezienie takiej platformy na stoku jest praktycznie niemożliwe. Jak przypuszczał Akselrod, po znalezieniu mniej więcej równego miejsca, turyści wykonali platformę wkopując się w śnieg, przy czym w tylnej części znacznie głębiej, na głębokość około jednego metra (punkt 2 na zdjęciu).
fot/planetagor
Był to stok zawietrzny (4) o nachyleniu nieco powyżej 20 stopni (5). Północnozachodni wiatr na stoku pokrytym tzw. gipsem, odkładał kilku/kilkunastocentymetrową warstwę świeżego śniegu (3 - plecak postawiony w luźny śnieg). Oprócz zadania wyrównania platformy pod namiot, wkopanie się w stok miało chronić go przed porywami wiatru. Z przodu postawili ściankę z bloków śnieżnych co dodatkowo miało chronić przed wiatrem. Namiot ustawiony był tyłem do wiatru z wyjściem skierowanym ku przełęczy. Na platformie ułożyli narty wiązaniami w dół, a na nie postawili namiot.
Dno namiotu wyścielili waciakami i plecakami, a na to rozłożyli dwa koce. Od góry przykryli się kocami i kurtkami. Śpiworów nie posiadali, gdyż klub śpiwory wydawał tylko na wyprawy alpinistyczne. Położyli się głowami od stoku z butami koło nóg. Dwie osoby w przedniej części spały głowami do stoku. Przy wyjściu znajdowały się piła, 3 siekiery i piec załadowany przyniesionym z doliny drewnem (co świadczy o tym, że biwak powyżej granicy lasu został z góry zaplanowany). Pieca nie rozpalali, decydując się na mroźną noc, by nad ranem móc się ogrzać, rozmrozić buty i natopić wody.
W nocy pogoda zaczęła się pogarszać. Bujanow we współpracy z meteorologami, na podstawie archiwalnych pomiarów z najbliższych stacji meteorologicznych oraz archiwalnych map pogodowych stwierdzili, że od północy nadszedł gwałtowny front arktyczny. W najbliższej wydarzeniom stacji Burmantowo, 1 lutego temperatury spadły od -5 stopni w dzień, do -29 między godziną 5 a 7 rano następnego dnia. Skok w dół temperatury, w przeciągu feralnej nocy wyniósł 19 stopni.
Na podstawie map pogodowych i zmian ciśnienia meteorolodzy uznali, że przechodzeniu frontu towarzyszył północnozachodni wiatr o prędkości nie mniejszej niż 10-15 m/s. W takich warunkach pogodowych, przy potęgowaniu wiatru, zatrzymanie się turystów pod osłoną grzbietu góry i głębokie wkopanie namiotu jest zrozumiałe. Namiot o takich wymiarach cechowała słaba odporność na wiatr i ryzyko jego porwania.
Wkopując namiot tak głęboko, turyści podcięli stok śnieżny, najpierw usuwając warstwę tzw. gipsu a następnie znajdującego się pod nim luźnego śniegu. Gips często powstaje na powierzchni pokrywy śnieżnej na odkrytych stokach gór. Powstaje z puchu, który stopniowo utwardza się pod wpływem działania sił wiatru i niskiej temperatury.
Gips jest w pierwszej fazie powstawania sypki, z czasem zmienia kolor na matowo mleczny, robi się na powierzchni szorstki i twardy, tworząc zwartą zbitą skorupę, która często jest wyrzeźbiona przez wiatr w bruzdy i fale. Przy nagłych ochłodzeniach bardzo często pod warstwą gipsu tworzą się puste przestrzenie, a od spodniej strony na skutek parowania i rekrystalizacji, tworzy się szron wgłębny z warstewką lodu, w ogromnym stopniu zmniejszającym tarcie i przyczepność.
W efekcie połać zbitego gipsu może się ześlizgiwać po swoim zlodzonym spodzie. Zjawisko takie nazywa się deską śnieżną. Rozmiar takiej lawiny może być bardzo różny w zależności od warunków i nachylenia. Na stromych stokach może porwać ze sobą inne warstwy śniegu tworząc potężne lawiny.
grafika/planetagor
Na zamieszczonym rysunku widzimy, że siły naprężeń są równoważone siłami kompresji. Podcięcie takiego stoku powoduje usunięcie tych sił i zawiśnięcie deski na siłach tarcia. Wg glacjolog Wołodiczewej, schodzenie desek śnieżnych jest możliwe już powyżej 14 stopni nachylenia, a w przypadku lawin mokrych już przy 8 stopniach.
Diatłowcy postawili namiot i ułożyli się spać. W nocy gwałtowne oziębienie osłabiło siły tarcia wzmagając proces rekrystalizacji śniegu. Lawina nie była duża. Jak wspomniałem większość stoku była wywiana do kamieni i śnieg gromadził się tylko w zagłębieniach wyrównując stok.
Doszło do spełznięcia na namiot niedużego pod względem objętości (kilka metrów sześciennych) i powierzchni płata śniegu składającego się z warstwy gipsu grubości 20-40cm (grubość stwierdzona doświadczalnie w warunkach zimowych na Chołatczachl) i luźnego śniegu nawianego przez wiatr oraz znajdującego sie w głębszych warstwach.
Objętość niewielka, ale nie należy zapominać, że 1m sześcienny gipsu waży 0,5 tony z hakiem. Bujanow porównuje to do sytuacji, w której na turystów zsunęłaby się płyta betonowa ok. 6cm grubości. Na poniższym rysunku widzimy schemat obwału wraz z zaspą namiecioną przez wiatr ponad namiotem, która zwiększyła parametr nachylenia stoku i siły naprężeń.
grafika/planetagor
Namiot był ustawiony prostopadle do kierunku wiatru, a nie nachylenia stoku. Największa siła uderzyła w tylnią część namiotu. Pod wpływem uderzenia tylni masz został złamany w dwóch miejscach, zerwany został tylni odciąg oraz przystokowe odciągi w tylnej i środkowej części.
Narta napinająca środek kalenicy od strony stoku, została przerzucona na druga stronę. Przednia część namiotu zniosła lawinę lepiej. Przedni maszt utrzymał się, a odciągi od strony stoku uległy tylko przemieszczeniom. Ludzie śpiący w tylnej części namiotu odnieśli poważne obrażenia, przyciśnięci do twardej podłogi.
Zołotariowowi i Dubininej połamało żebra, a Tibo odniósł poważny uraz głowy wieloodłamkowego wgniecenia czaszki ze złamaniem jej podstawy. Niewykluczone, że podłożył sobie pod głowę jakiś twardy przedmiot. Słobodin miał niewielkie pękniecie czaszki. W przedniej części, mniej przywalonej śniegiem, pozostałym turystom udało się odepchnąć śnieg z zewnętrznej ściany namiotu i z pomocą noża wydostać ze środka by pomóc zasypanym towarzyszom.
grafika/planetagor/ Front obwału śnieżnej deski
Dlaczego ratownicy nie zauważyli śladów po lawinie? Jak uważa Bujanow, wcale ich nie szukali przekonani, że stok był bezpieczny. Natomiast przez 25 dni śnieg i wiatr zatarł te ślady, a pozrywanie odciągów wytłumaczono działaniem wiatrów. Były jednak przesłanki, które mogły dać wskazówki ratownikom.
Zdziwienie wzbudziła latarka Diatłowa, którą znaleziono na namiocie, ale pomiędzy nią a płótnem leżała 10-centymetrowa warstwa śniegu. Gdyby namiot został rozcięty i opuszczony przez turystów bez udziału lawiny, coś takiego nie powinno mieć miejsca. Tłumaczyć to można tylko sytuacją, w której latarka została upuszczona na śnieg, leżący już na namiocie. Ponadto w środku namiotu było mało śniegu, co nie miało by miejsca, gdyby namiot po rozcięciu został tak pozostawiony.
Do środka wiatr namiótłby śniegu, a przy tym do reszty go podarł. Poza tym narta podtrzymująca namiot od strony stoku, powinna była znajdować się na swoim miejscu. Ratownicy nie umieli odpowiedzieć sobie na te pytania, co tylko potęgowało tajemnicę przyczyny wydarzeń.
Poniżej zaprezentowany został schemat zatarcia się śladów po obrywie śnieżnej deski. Na schemacie zaznaczono jasnymi odcieniami koloru podcięty stok, niebieską linią ciągłą profil śniegu po zejściu obwału, a niebieską przerywaną linią nawiany później w zagłębienie nowy śnieg, z wyrównaniem czoła obwału. Kawały zmrożonego śniegu z pokruszonej warstwy gipsu leżące na namiocie, zostały również zawiane śniegiem, a wystające krawędzie wygładzone na tyle, że w chwili nadejścia ratowników niczym się nie różniły od typowych zastrug.
grafika/planetagor
Poniżej na rysunkach Bujanow przedstawił etapy: zejścia deski, sytuacji po jej zatrzymaniu się, a następnie po zawianiu i wyrównaniu stoku, do sytuacji jaką zastali ratownicy. Nartę od przystokowego odciągu, która leżała na zwałowisku śniegu i utrudniała dostęp do namiotu w celu wyciągnięcia towarzyszy, diatłowcy wbili w śnieg nieopodal.
grafika/planetagor
Dalsze zdarzenia łatwo sobie wyobrazić. Turyści działali w dużym pośpiechu, gdyż pozostawanie towarzyszy pod obwałem groziło im uduszeniem. Po wyskoczeniu z namiotu odwalili na ile to możliwe śnieg i wyrwali dwa duże płaty tkaniny ze ściany namiotu, by mieć szerszy dostęp do zasypanych.
Wyciągali ich i zanosili kilkanaście metrów w dół poza obszar zawaliska. Świadczą o tym zachowane na tym obszarze, chaotyczne i skupione w jednym miejscu ślady. Odkopano później tu szereg pogubionych drobnych rzeczy, m.in. kapcie, czapki. To, podobnie jak zgubiona przez Diatłowa latarka, świadczy o tym, że wszystko działo się, co zrozumiałe, w dużym chaosie i pośpiechu. Grupa znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Pozbawiona schronienia, na silnym mrozie i wietrze, który zmniejszał indeks wychłodzenia poniżej -40 stopni.
Jedno z podstawowych pytań, jakie się rodzi to, dlaczego grupa po wydostaniu się z namiotu, nie próbowała odzyskać przynajmniej części sprzętu, tylko w takim stanie w jakim go opuściła, bez butów, w większości bez rękawic i czapek rozpoczęli zejście do lasu?
Odpowiadając na takie pytanie, trzeba wziąć pod uwagę szereg czynników psychologicznych i racjonalistycznych. Z pewnością turyści byli poddani dużemu szokowi i stresowi. W jednej chwili znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu. Nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego co się stało, i jak się stało.
Wiedzieli, że zeszła lawina, ale jaka i skąd? Czy nie zejdzie powtórna? Wszystko odbywało się w całkowitych niemal ciemnościach, gdyż dysponowali już tylko jedną latarką. Ciemności, wycie wiatru, przenikający mróz i siekąca śniegiem po twarzach zamieć, to były czynniki wołające - uciekać, wydostać sie z objęć wichru.
Analogiczne przypadki ewakuacji z zasypanych lawiną namiotów mówią, że akcja taka trwa 5-10 minut. Przy indeksie wychładzania poniżej -40 stopni właśnie tyle czasu trzeba, by skóra odkrytych części ciała uległa odmrożeniom. Przy tym, turyści musieli gołymi rękami odkopywać dostęp do przysypanych towarzyszy, a ranni nie byli w stanie rozgrzewać się ruchem. Niewykluczone, że dodatkowy czas zajęło też przywracanie przytomności rannym. Sprawni członkowie grupy nie mieli możliwości realnej oceny ich stanu. A przecież, w przypadku utraty przytomności lub możliwości poruszania się, grupa musiałaby pozostać na miejscu, co groziło szybką śmiercią.
Te wszystkie czynniki sprawiały, że nakaz odejścia z odkrytego stoku musiał pojawić się natychmiast, gdy grupa stała się to tego zdolna. Odkopywanie zasypanych rzeczy mogło trwać bardzo długo. Godzina spędzona na stoku mogła oznaczać utratę zdolności mobilnych. Ciepłe waciaki znajdowały się pod rozścielonymi kocami, żeby je wydostać, trzeba by odkopać nie jedno miejsce, a całą połać nad kocem przywaloną śniegiem o wadze idącej w setki kilogramów. Buty które leżały od strony stoku były przysypane najbardziej, a przy tym zmrożone mogły nie nadawać się do włożenia.
Niewykluczone też, że jakieś próby odzyskania rzeczy zostały podjęte, ale w tych warunkach, gołymi rękoma, jeśli okazało się to zbyt zajmujące, z powodu przytoczonych wyżej czynników zostało porzucone. W rezultacie grupa ruszyła w dół posiadając zaledwie jeden koc i trzy walonki. Cienka jest granica między życiem a śmiercią w górach. Między bezpieczeństwem a nagłym popadnięciem w śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym przypadku tą granicą okazała się milimetrowa brezentowa ścianka namiotu.
Kolejnym ważkim pytaniem jest kwestia, czy turyści w pełni zdawali sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdują? Czy wiedzieli, że schodzą do obcej sobie doliny, czy też mogli sądzić, że schodzą z powrotem w dolinę Auspii? Ratownicy, którzy podchodzili do namiotu od strony przełęczy, musieli zdjąć narty ze względu na zbyt duże nachylenie terenu.
Może to sugerować , że grupa przekroczyła wododział dolin powyżej przełęczy. Podchodząc z doliny Auspii pod przełęcz, powyżej granicy lasu na twardym śniegu mogli nie dać rady iść wprost i wykonali zakosy. Jeśli tak, to niezauważenie przekroczenia wododziału w warunkach słabej widoczności i niskiej zamieci zacierającej rzeźbę terenu jest bardzo prawdopodobne. To możliwe także, gdyby od granicy lasu szli wprost.
Jeśli sądzili, że schodzą do doliny Auspii i do depozytu, to był to dodatkowy czynnik przyspieszający decyzję o opuszczeniu namiotu. W depozycie było jedzenie, dwie pary butów, zapas drewna przygotowany na ognisko po wróceniu z Otortenu i zapasowe narty. Stąd było 50km po przetartym śladzie w dół doliny do najbliższego zamieszkałego osiedla po pomoc. W tym czasie reszta grupy mogłaby podjąć starania o zorganizowanie tymczasowego schronienia i wysłanie kilku osób z powrotem do namiotu po sprzęt.
Prawdą jest jednak także to, że takie "fotelowe" rozmyślania mogą nie mieć zastosowania do sytuacji grupy, która nie miała czasu i warunków na rozważania wariantów decyzji i mogła ją podjąć półinstynktownie, uciekając z miejsca grożącego lawinami i szybkim zamarznięciem.
Na poniższych mapach przedstawiono hipotetyczne warianty marszruty grupy i możliwości popełnienia pomyłki w lokalizacji. Po lewej współczesna mapa w skali 1:50000, siatka co kilometr. Po prawej mapa Diatłowa w skali 1:500000, powiększona. Kolorem fioletowym i niebieskim hipotetyczne wersje podejścia do miejsca biwaku. Na mapie Diatłowa, te same linie podejść w wariancie w jakim diatłowcy mogli odczytać z mapy swoje położenie.
Czerwona strzałka, kierunek odwrotu. Warto zauważyć, że na mapie Diatłowa nie ma zaznaczonego północnowschodniego grzbietu góry. Podchodząc pod ten grzbiet turyści mogli go więc zinterpretować jako wododział, tym bardziej, że według ich mapy, po przekroczeniu wododziału nie było już żadnych bocznych grzbietów.
Różnicę w azymucie grzbietu w terenie i na mapie mogli interpretować, jako lokalne odchylenie przebiegu wododziału, co przy tej niedokładności mapy i generalizacji było możliwe (1cm=5km). Kierunek odejścia mógł więc być przyjęty na stary biwak z depozytem. Dopiero po obniżeniu się ponad 100 metrów w pionie i dojściu do łożyska potoku, jego północno wschodni azymut uświadomił pomyłkę.
fot/planetagor
Jak wiemy z pozostawionych śladów, schodząc turyści ustawili się w szereg, możliwe że trzymając się za ręce, by nie pogubić się w ciemnościach i zamieci. Dwa ślady początkowo biegły nieco z boku, po ok.50m łącząc się z pozostałymi. Można spekulować, że osoby te transportowały nieprzytomnego Tibo. Ratownicy nie byli zgodni w odczycie, czy na śniegu widnieje 8 czy 9 par śladów.
Turyści zeszli 1500m do początku lasu. Tu napotkali na dwumetrowej głębokości śnieg, w związku z czym nie mogli zbyt głęboko sie schronić i zatrzymali się u dwóch wybitnych cedrów. Wnioskując po licznych śladach wokół ogniska i "tytanicznej" pracy, jak to określili w zeznaniach ratownicy, przy przygotowaniu drewna na ognisko, turyści w tym momencie byli jeszcze razem. Wszelki możliwy suchy opał znajdował się pod śniegiem, z którego wystawały jedynie wierzchołki karłowatych świerków. Turyści wspinali się na cedr, nawet do 5m wysokości, i korzystając z jedynego noża jaki posiadali łamali odrośla.
Praca ta okazała się daremną. Miejsce nie było dosyć zaciszne, a wartość opałowa zmrożonych i ośnieżonych gałęzi mała. Turyści bezskutecznie usiłowali się rozgrzać o czym świadczą oparzenia i przypalenia ubrań większości z nich. Do dobrego funkcjonowania ogniska w takich warunkach, musiało ono osiągnąć odpowiednio dużą moc. Ratownicy ocenili ognisko na małe, o średnicy ok. 30cm. Jak stwierdzili, zgasło nie z powodu braku opału, którego wciąż pozostało sporo, a z powodu zaprzestania dokładania.
Stwierdziwszy bezskuteczność szans na rozgrzanie się ogniem, u turystów musiała pojawić się myśl o konieczności wrócenia po ciepłe rzeczy. Sprawna część grupy podzieliła się na dwie części. Trzy osoby ruszyły z powrotem do namiotu, a trzy zostały z rannymi z zadaniem przygotowania schronienia i podtrzymania ognia, jako orientacyjnego sygnału.
Ta grupa, w pobliżu, w zacisznym łożysku małego potoku wykopała lub wykorzystała naturalne zagłębienie w śniegu. Ułożyła w nim platformę z 14 ściętych pni młodych świerków i wymościła ją świerkowymi gałęziami. Z rannymi został Kolewatow (w jego kieszeni znaleziono środki przeciwbólowe), a Kriwoniszczenko i Doroszenko otuleni kocem zostali przy ognisku.
Trzy osoby, które ruszyły pod górę zdołały pokonać ledwie kilkaset metrów. Było to przedsięwzięcie beznadziejne. Od momentu opuszczenia namiotu minęło około półtorej godziny (10-20 minut przy namiocie, około 20-30 minut zejścia i 30-45 minut walki o ogień). Bujanow szacuje, że w tych warunkach czas aktywnego działania grupy był ograniczony horyzontem 2-2,5 godzin. Po półtorej godzinie prawdopodobnie zaczęły się juz wszystkie objawy hipotermii.
Walcząc z huraganowymi podmuchami wiatru turyści zamarzali w kolejności zależnej od posiadanego ubioru i poniesionych dotąd wydatków energetycznych. Pierwszy zamarzł Diatłow, który jako szef grupy zapewne najbardziej udzielał się przy pomocy, transporcie rannych i pracy przy ognisku. Najdalej, bo na granicę ostatnich karłowatych drzew, dotarła Kołmogorowa.
Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzący przy ognisku, również ponieśli duże straty energetyczne, zwłaszcza przy przygotowaniu platformy dla rannych. W przemoczonych i następnie zamarzniętych ubraniach nie byli w stanie rozgrzać się ogniem, a coraz bardziej niezborne próby prowadziły tylko do poparzeń i przypalania odzieży.
Gdy Kolewatow zauważył, że ognisko zagasło, odszedł od rannych i znalazł martwych kolegów. Jak wynika z akt śledztwa, osoby, które były ranne, były najlepiej ubrane. Na Dubininej znaleziono sweter Kriwoniszczenki, a stopy miała owinięte jego spodniami. Kurtkę Dubininej miał na sobie Zołotariow. Tibo również miał na sobie części ubioru kolegów. U Kolewatowa znaleziono nóż Kriwoniszczenki, który służył do cięcia gałęzi.
Na tej podstawie można wnioskować, że gdy Doroszenko i Kriwoniszczenko zmarli, Kolewatow zabrał ich ubrania, by ocieplić rannych towarzyszy, a zwłoki kolegów nakrył kocem. Tłumaczyłoby to, dlaczego zmarły Kriwoniszczenko leżał na brzuchu twarzą w śnieg. Sweter był pocięty nożem, co może świadczyć, że był tak zamarznięty, że nie dało się go normalnie zdjąć ze zwłok. Możliwe też, że trudno go było nałożyć na Dubininą zwłaszcza, że miała ona połamane większość żeber i wtedy został pocięty. Wyjaśnienie przy tym uzyskuje jeden z urazów, jakie u niej stwierdzono.
Otóż jedno z żeber uszkodziło ściankę serca. Jak stwierdzono w sekcji, z takim urazem Dubinina mogła przeżyć 10, góra 20 minut. Czy więc także Dubininą znoszono w dół nie bacząc na to, że już nie żyła? Przeczą temu przypalenia na jej odzieży, a także sam fakt, że docieplano ją ubraniami po zmarłych kolegach. Bardzo prawdopodobne, że do uszkodzenia serca doszło przy próbach naciągnięcia na nią zamarzniętego swetra. Dubinina zmarła, a Kolewatow jej kurtkę dał Zołotariowowi. Znaleziono ich objętych, Kolewatowa przytulonego piersią do pleców Zołotariowowa, by nawzajem się ogrzewać.
Najprawdopodobniej byli ostatnimi ofiarami. Wiosną podczas roztopów, śnieg powoli spełzał po stoku, a ciała zsunęły się z gałęzi. Mając ciężar właściwy większy niż śnieg, stopniowo przemieszczały się w głąb warstw śnieżnych. Gdy ratownicy odnaleźli ciała, znajdowały się one w potoku w linii spadku platformy.
Rzecz jasna, co do szczegółów rekonstrukcji, to istnieje możliwość wielu drobnych modyfikacji. Np. nie ma pewności czy platformę dla rannych, turyści wykonali po rozdzieleniu się grupy, czy też wspólnie ją wykonali, a następnie trójka z nich próbowała wrócić do namiotu? Takie szczegóły nie są istotne. Ważny jest ogólny zarys wydarzeń i jego pełna zgodność z obrazem zastanym na miejscu przez ratowników.
Jak to się stało, że śledczy nie zdołali dotrzeć do prawdy? Trzeba pamiętać, że prokuratorzy prowadzący śledztwo byli laikami, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu turystyki i zagrożeń lawinowych. W pełni w tej mierze polegali na świadectwach ratowników, którzy nie dopatrzyli sie w ukształtowaniu terenu zagrożenia. Stąd linia śledztwa poszła w błędnym kierunku poszukiwania przestępstwa lub innych niż naturalnych przyczyn.
Śledztwo szybko utknęło w ślepej uliczce badania sprawy świetlistych obłoków. Już podczas prowadzenia poszukiwań, Karelin, kolega Diatłowa z klubu i kierownik wyprawy na górę Iszerim na Uralu Północnym, opowiadał towarzyszom o niespotykanym zjawisku, jakim jego grupa była świadkiem 17 lutego 1959 roku. Rankiem, dwóch jej członków przygotowywało ognisko, gdy zobaczyli świetlisty obłok przecinający niebo. Na ich wołania z namiotu wyskoczyła cała grupa na czele z Karelinem, tak jak byli w namiocie. Boso i samych skarpetach. Zjawisko trwało kilkanaście minut i znikło za horyzontem.
Ta opowieść w oczywisty sposób zdawała się zbieżna z sytuacją diatłowców, w aspekcie nagłego opuszczenia namiotu bez obuwia i ubrania ciepłych rzeczy. W nocy 31 marca 1959 w obozie ratowników poszukujących nadal brakujących turystów, przebywający na zewnątrz wartownik zobaczył identyczne zjawisko. Również w tej sytuacji na jego wezwania, ludzie powybiegali z namiotu w czym spali. Po kilku minutach świetlisty obłok zniknął za górą po czym pojawił sie rozbłysk, jak od wybuchu.
Te dwa zdarzenia, nagłego opuszczenia namiotów wskutek nieznanego świetlistego zjawiska spowodowały, że w środowisku turystów Swierdłowska, zaczęto je wiązać z tragedią grupy Diatłowa. Plotki rozchodziły się po mieście i docierały do prowadzącego śledztwo prokuratora. Rodziny zmarłych zadawały niepokojące pytania. Zaintrygowany, prokurator Iwanow zlecił badanie znalezionych w potoku ciał i ubrań na obecność śladów radiacji.
Wynik był zastanawiający. W przypadku czterech elementów odzieży badania dały pozytywny wynik. Jeden z nich 3-krotnie przewyższał normę promieniowania, a pozostałe trzy dwukrotnie. Prokurator podzielił się swoją wiedzą z II sekretarzem obwodowego komitetu partii. Ten natychmiast zalecił zakończyć śledztwo, a jego akta, zwłaszcza akta ekspertyzy radiologicznej, objąć tajemnicą.
Takie zakończenie sprawy spowodowało, że na dziesięciolecia w pamięci ludzi i rodzin, sprawa grupy Diatłowa pozostała związana ze świetlistymi obłokami. Snuto na ten temat różne domysły i doszukiwano się udziału wojska w wywołaniu tragedii. Rozwiązując sprawę Diatłowa, Bujanow nie mógł uciec od wyjaśnienia zagadki świetlistych obłoków. Nie było to łatwe, mimo, a może dlatego, że od tego czasu minęło 50 lat.
Dopiero po około roku kontaktowania się z różnymi specjalistami z zakresu wojskowości, kosmonautyki i UFO, natrafił na właściwy ślad. Okazało się, że 17 lutego i 31 marca, w porze o której zaobserwowano świetliste obłoki, z kosmodromu Bajkonur na poligon atomowy Kura na Kamczatce, dokonywano pierwszych odpaleń międzykontynentalnych rakiet balistycznych typu R-7. Tym samym zagadka została rozwiązana i okazała sie nie mieć nic wspólnego z wydarzeniami na Chołatczachl.
A co ze śladami radiacji? Okazało się, że odkryto je na elementach odzieży Kriwoniszczenki. Od kilku lat pracował on w kombinacie Czelabińsk-40, kluczowym ośrodku atomowego przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Rejon Czelabińska-40 był objęty skażeniem związanym z katastrofą Kysztymską. Do skażenia odzieży mogło też dojść w pracy.
Także w nienaturalnym kolorze skóry, który podczas pogrzebu ofiar wzbudził plotki, nie ma żadnej tajemnicy. Zjawisko to, to tzw. "rumień mroźny" (plamy Kefersteina), zaczerwienienie skóry u ludzi, którzy zginęli z powodu zamarznięcia. Następuje to w wyniku hemolizy (rozpadu krwinek czerwonych) i uszkodzenia komórek kryształkami lodu. Po rozmrożeniu kolor plam zmienia się w malinowy, a następnie przechodzi w żółtobrązowy i brązowy.
Czy te wszystkie ustalenia zamykają ostatecznie sprawę wyjaśnienia tragedii grupy Diatłowa? Nie należy mieć złudzeń. Dla wszelkich zwolenników teorii spiskowych, anomalii, zjawisk paranormalnych etc., jest to zbyt łakomy kąsek, by zadowolić się tak "banalnym" wyjaśnieniem. Dość przytoczyć, że w 2011 roku na kanwie opublikowania teorii o lawinie, jako przyczynie katastrofy, rosyjski kanał REN TV wyemitował film dokumentalny bazujący na przedstawionych faktach.
W 2015 roku ten sam kanał ponownie poświęcił film dokumentalny sprawie Diatłowa. Nie znalazło sie w nim ani jedno słowo na temat lawiny, natomiast powtórzono w nim wszystkie niedopowiedzenia, przeinaczenia i zmyślenia na kanwie świetlistych obłoków. W 2013 roku Amerykanie nakręcili horror "The Dyatlov pass incident", a Polacy wydali grę komputerową typu survival horror "Kholat". Obserwuje się prawdziwy zalew sensacyjnych artykułów w internecie.
Prawda zaś ma niewielką wartość komercyjną. Szkoda, bo wcale nie jest mniej dramatyczna i tragiczna, niż wszystkie wydumane bzdurne historie na jej temat. Turyści wystawieni na najcięższą próbę stoczyli heroiczną walkę o przetrwanie, w najtrudniejszych momentach nie sprzeniewierzając się wyższym wartościom i walcząc o ratunek przede wszystkim dla rannych, w myśl dewizy sowieckich turystów: "Sam giń, a towarzysza ratuj!"
Autor: Andrzej Szaga
Skróty: Staniq