Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przerażający, nierozwiązany i niepokojący incydent w górach Ural


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
199 odpowiedzi w tym temacie

#181

zico4you.
  • Postów: 11
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

No cóż, pozostaje żałować, że to nie epoka aparatów cyfrowych. Byłoby wiadomo, kiedy wykonano poszczególne fotki, nie mówiąc już o jakości.

 

Jak zaznaczyłem w pierwszym poście, niespecjalnie wierzę w yeti, ale między bzdury go nie wkładam. W yeti wierzy taki człowiek gór jak Reinhold Messner, tajemnicze ślady znaleźli polscy himalaiści pod wodzą Andrzeja Zawady, zastanawiające są też wyniki badań genetycznych włosów domniemanego yeti. Więc kim ja jestem, żeby z perspektywy swego fotela i ciepłych kapci dyskredytować takie tuzy? A zasięg yeti nie ogranicza się tylko do Himalajów. Mansowie mają własny odpowiednik tego stworzenia – Menk.

 

Nie skreślam zupełnie hipotezy o desce śnieżnej, ale mam spore wątpliwości, które tu już przedstawiłem, a przede wszystkim:

– przybyli na miejsce ratownicy niczego takiego nie znaleźli. Można kwestionować ich fachowość, ale nie czuję się do tego uprawniony. Jeżeli nie mam stuprocentowych dowodów na to, że było inaczej, to zawsze ufam oficjalnym ustaleniom.

– namiot młodych podróżników nosi ślady szeregu wewnętrznych rozcięć na całej szerokości ściany, tymczasem na przysypanej połowie nie powinno ich być.

– od namiotu wiodą ślady dziewięciu lub przynajmniej ośmiu ludzi. Świadczy to o tym, że rzekomo ranni szli o własnych siłach. Nie wierzę, że można nocą przejść na własnych nogach półtora kilometra po stromym stoku, w głębokim śniegu, ze strzaskaną wieloodłamkowo czaszką ze złamaniem jej podstawy (Thibeaux-Brignolle) lub połamanymi dziesięcioma żebrami po obu stronach klatki piersiowej (Dubinina). Również rany pozostałej dwójki nie były powierzchowne (Zołotariow połamanych sześć żeber z prawej strony, Kolewatow rana skroni do kości).

– stanowisko obserwacyjne na drzewie. Sosna została „obdarta” ze wszystkich gałęzi do wysokości dwóch metrów. Zapewne poszły na opał. Ale następnie na wysokości pięciu metrów usunięto część gałęzi zasłaniającą widok na pozostawiony namiot. Po co im była ta niewątpliwie wyczerpująca praca?

– dwa „obozy” podróżników. To bez sensu, żeby ciężko rannych umieszczono w obozie w jarze, podczas gdy zdrowa część ekipy nadal obozuje przy ognisku pod sosną. Są tam przynajmniej Kriwoniszczenko i Doroszenko. Dlaczego ciężko ranni nie znajdują się pod ich bezpośrednią opieką?

– Krew w żołądku Dubininy, świadcząca, że rany gardła musiała odnieść jeszcze za życia.

 

Jeżeli ktoś mi wyjaśni we wiarygodny sposób te wątpliwości, to może i uwierzę w tę lawinę. Ale jak uczy życie najprostsze scenariusze są zwykle tymi właściwymi. A najprostszy scenariusz jest taki, że ze stoku ekipa zeszła jeszcze „w całości”, bez tych najcięższych ran. Następnie rozbiła obóz pod wielką sosną, z której obserwowano, kiedy będzie można bezpiecznie powrócić do namiotu. Potem trójka podróżników decyduje się dotrzeć do namiotu, niestety z wiadomym skutkiem. Gdy z wyziębienia umiera Kriwoniszczenko i Doroszenko, a Diatłow i reszta nie wracają, pozostali stwierdzają, że tak marne ognisko w tym miejscu nie zapewni im przeżycia, zabierają część ubrań zmarłych i przenoszą się głębiej w las, gdzie urządzają kolejny obóz w jarze. O początku i końcu tej historii – czyli co wygnało studentów z bezpiecznego namiotu i co zabiło ich w jarze – nie podejmuję się wyrokować. „Działanie nieznanej siły”, jak skonstatowali wówczas śledczy badający tę sprawę. :)


  • 2

#182

Zuzełka.
  • Postów: 194
  • Tematów: 2
  • Płeć:Kobieta
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Kiedyś myślałam, że Mansowie będą stali za tą zbrodnią. Akurat mieli swoje Święto Niedźwiedzia, może chcieli to uczcić ofiarami... Ale teraz myślę, że to nie Mansowie a rządowi, organizacje zajmujące się wtedy tajnymi projektami. Dzieciaki im się napatoczyły, więc trzeba było usunąć. Ale tak sobie tylko myślę sama dla siebie...  :szczerb:


  • 0

#183

Shiver.

    Silent Reaper

  • Postów: 661
  • Tematów: 19
  • Płeć:Nieokreślona
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Temat został znowu "odkopany". Organizacja zajmująca się upamiętnianiem śmierci tzw. grupy Diatłowa twierdzi, że dotarła do dokumentów rzucających nowe światło na sprawę.Grupa ogłosiła, że 2 lutego - w 60. rocznicę tragedii - przedstawią na konferencji w Jekaterynburgu dokumenty, z których wynika, że prokuratura od początku wiedziała o śmierci studentów. Nowe dokumenty mają pochodzić z archiwum byłego śledczego Władimira Korotajewa, które niedawno odkryto.

 

https://www.rmf24.pl...Ly17iNpZ-A9bGXk


  • 0

#184

Staniq.

    In principio erat Verbum.

  • Postów: 6687
  • Tematów: 774
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 28
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Poniższe opracowanie uważam za najbardziej obiektywne. Polecam.

Staniq

 

 

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą historią, okraszoną sensacyjnymi szczegółami, fantazjami i przeinaczeniami, moje domysły, jak wielu innych czytelników szły sensacyjno spiskowym torem. Najbardziej prawdopodobnym wydawało się, że może istotnie turyści trafili w nieodpowiedni czas i miejsce, gdzie testowano broń. Może był to przypadkowy upadek resztek rakiety?

 

Może rozwścieczony wtargnięciem na swój teren Yeti lub pułkownik KGB? Teren był bezludny, a przez to teoretycznie dogodny na przeprowadzanie dowolnych dopuszczalnych fantazją testów i eksperymentów.

 

                                                russian-yeti1_5698396aad442.jpg

                                                fot/planetagor/ Jedno ze zdjęć z aparatu diatłowców,

                                                koronny dowód hominologów na śledzenie

                                                i zaatakowanie grupy przez Yeti.

 

Były jednak w takim podejściu luki, które trudno było wypełnić. Podstawową, o której trzeba wspomnieć, nim przystąpi się do rekonstrukcji zdarzeń, jest powtarzanie fałszu, jakoby turyści wpadli w panikę i uciekli w popłochu. Owszem, rozcięcie namiotu nożem, by jak najszybciej się z niego wydostać, wskazuje na panikę.

 

Ślady na śniegu, jakie odnaleźli ratownicy poniżej namiotu, świadczą już o czymś zupełnie innym. Turyści odchodzili w dół małymi krokami, powoli i w zorganizowanym, na wzór szeregu, szyku. Jest to mocno poświadczone w aktach śledztwa i o żadnej ucieczce w panice nie ma mowy. Była to jedna z największych zagadek śledztwa.

 

Dlaczego więc w opisach tragedii grupy Diatłowa, jak mantrę powtarzane jest zmyślenie o ucieczce turystów w panice do lasu? Prawdopodobnie tylko dlatego, że większość teorii, bazujących na przerażeniu turystów przez UFO/Yeti/eksplozje, bez tego przeinaczenia, kolokwialnie mówiąc, nie trzyma się kupy.

 

Zanim przejdziemy do rekonstrukcji wydarzeń wypada zdemistyfikować inne ważne przeinaczenia i legendy jakimi obrosła, a ściślej mówiąc, jakimi starano się ubarwić tę historię.

 

 

Otorten czyli Góra-nie-idź-tam. Odnalezienie, kto pierwszy wymyślił takie tłumaczenie nazwy góry, to pole do popisu dla naprawdę wytrwałego bibliografa. Może jest to nawet nieumyślne zniekształcenie, wynikające z zeznań Patruszewa, który pytany o Otorten, mówił diatłowcom, "nie idźcie tam".

 

Prawda jest taka, że nazwa Otorten nie ma w sobie nic tajemniczego. Jest to zniekształcona przez rosyjskich kartografów mansyjska nazwa Wot-Tartan-Siachył, która na dodatek odnosi się do szczytu znajdującego się 5km na północny wschód. W języku mansyjskim znaczy to "góra puszczająca wiatry", co wynika z osobliwego ukształtowania grzbietów w tej okolicy, powodującego częste wichury ( za: Т. Д. Слинкина: МансийскиеоронимыУрала. Ханты-Мансийск, ОАОИД "НовостиЮгры",2011г. ) .
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało.

 

Jego rzeczywista mansyjska nazwa to Łunt-Chusap-Siachył czyli Góra Gęsiego Gniazda. U jej stóp znajduje się górskie jeziorko Łunt-Chusap-Tur, czyli "jezioro gęsiego gniazda", z którego początek bierze rzeka Łozwa ( za: А.К. Матвеева, ГеографическиеназванияУрала. Топонимическийсловарь; Екатеринбург, "Сократ", 2008г. ) .

Dla pełnego wyjaśnienia, sformułowanie "nie idź/cie tam", w języku mansyjskim brzmiałoby "tuł uw minen". Tuł - tam, minen - liczba poj. lub mn. w drugiej osobie czasownika "iść", uw - zaprzeczenie imperatywu. Żadna taka nazwa w okolicy nie występuje.

 

Chołatczachl czyli Góra Umarłych. Prawdziwie mrożąca krew w żyłach nazwa (zwłaszcza post factum), ale i w tym przypadku mamy do czynienia z wielorakimi przeinaczeniami. Do momentu tragedii, nie ma rzetelnych danych o nazwie tej góry. Jedynie na jednej z map, z przełomu XIX i XX wieku, występuje dla niej nazwa Auspi-Tump, a dla niewielkiego wierzchołka w jej wschodnim ramieniu, po przeciwnej stronie obecnej przełęczy Diatłowa, МаньХола-Чахль- Mała Góra Choła (obecnie wierzchołek 905m n.p.m).

 

W 1959 roku, podczas  akcji poszukiwawczej, miejscowi Mansowie pytani o górę, podali nazwę Wwierchauspii. Obecnie wiadomo, że nazwa Auspii-Tump odnosi się do wyspowego wierzchołka na południe od rzeki Auspii. Niezależnie od tego, czy feralna góra nosiła miano Chołatczachl, jeszce przed tragedią, czy też poprzez sąsiedztwo przeniesiono na nią, tak "atrakcyjną" dla poszukiwaczy anomalii i mistyków, nazwę mniejszego wzniesienia, to nie należy jej tłumaczyć jako Góra Umarłych.

 

W języku mansyjskim śmierć, w odniesieniu do człowieka, to "sorum", a umrzeć to "sorumi patungkwe", dosł. "wpaść w śmierć". W odniesieniu do świata przyrody ożywionego i nieożywionego odpowiadającego na pytanie "co", a nie "kto", słowo padać, zdychać, kończyć się, to "choołungkwe". Co do znaczeń słowa "chooła", wspomniana T . Д. Слинкина, podaje jeszcze, że może oznaczać stare szczątki, znalezione po długim okresie czasu, miesiącach, latach, w stanie rozkładu, zmumifikowania, szkielety. "Chooła" w odniesieniu do zmarłego człowieka jest słowem tabu, a użyte w kłótni stanowi jedną z najcięższych obraz.

 

Szukając analogii w języku polskim, narzuca się zestaw słów związany ze zwierzętami, jak padlina, zdechnięcie (obraźliwe: "ścierwo", "obyś zdechł"), które także w naszym języku, w odniesieniu do zmarłego człowieka, są określeniami tabu. Określenie "chooła" jest dość często używane w toponimii mansyjskiej w odniesieniu do wierzchołków, jezior, polan itp., i zazwyczaj oznacza paskudne miejsce, gdzie środowisko naturalne jest nieprzyjazne, gdzie wszystko padło, zmarniało i z punktu widzenia człowieka do niczego sie nie nadaje. Podsumowując, przez porównanie to, tak jakbyśmy próbowali nazwę Morze Martwe przekuć w Morze Umarłych.

 

Z innych zniekształceń przytaczanych przy opisach historii Diatłowa, wyjaśnijmy te dotyczące braku gałek ocznych i języka u niektórych ofiar. Protokół sekcji wprost stwierdza, że był to efekt zmian pośmiertnych wynikających z wielotygodniowego pozostawania zwłok w nurcie strumienia. Wspominanie o tym fakcie w aurze sensacji, ma ubarwić i zwiększyć tajemniczość całej historii. Wypada też wspomnieć, że potok ten nie płynie w żadnym wąwozie, do którego można by pospadać odnosząc poważne obrażenia. Jego stoki są łagodnie nachylone. Przytaczany "fakt" ma za zadanie łatać dziury logiczne w teoriach, które nie potrafią wytłumaczyć przyczyny poważnych obrażeń wewnętrznych ofiar.

 

                                                        02mgba_56983c2b53241.jpg

                                                        fot/planetagor/ Miejsce odnalezienia zwłok turystów w dolinie potoku.

 

Rekonstrukcja:

 

Śledztwo, bo tak trzeba to nazwać, które wyjaśniło przebieg tragedii, zawdzięczamy w głównej mierze Jewgenijowi Bujanowowi, mistrzowi sportu w turystyce z Klubu Alpinistów "Sankt-Petersburg". Trwało ono kilka lat, w trakcie których Bujanow dzielił się swoimi ustaleniami w Internecie oraz ze specjalistami z różnych dziedzin.

 

Pozwoliło to na uściślenie wielu faktów i sprawdzenie hipotez, na których gruncie stanęła ostateczna wersja przyczyn wydarzeń. Bujanow poszedł tropem jednej z mniej rozważanych hipotez, a mianowicie lawiny. Hipoteza ta została odrzucona zaraz na początku śledztwa w 1959 roku, z tego względu, że uczestnicy akcji ratunkowej, doświadczeni turyści i alpiniści, nie dopatrzyli się śladów po lawinie. Uznali też, że namiot został rozbity w terenie bezpiecznym pod tym względem.

 

Pierwszym, który w połowie lat 90-tych podniósł kwestię lawiny, jako przyczyny tragedii, był jeden z uczestników i głównych kierujących akcją ratowniczą w 1959 roku, M. Akselrod. Stało się to, za przyczyną ujawnienie akt śledztwa z 1959 roku. Tak doświadczony turysta i alpinista od razu dostrzegł w urazach trójki najbardziej poszkodowanych turystów, typowe obrażenia dla ofiar lawin. Jego hipoteza nie została jednak szerzej przyjęta, gdyż nie tłumaczyła porzucenia sprzętu i śladów radiacji na odzieży.

 

W grupie Diatłowa prowadzono dziennik wyprawy, dzięki któremu znamy przebieg zdarzeń do dnia poprzedzającego tragedię. Osobne dzienniki prowadzili także Kołmogorowa oraz Zołotariow (w tym przypadku autorstwo nie jest w 100% pewne, ale najbardziej prawdopodobne).

 

Styczność z cywilizacją grupa utraciła 27 stycznia, gdy z ostatniego zamieszkałego osiedla dowieziono im plecaki do porzuconego osiedla zwanego 2-Siewiernyj. Sami turyści przeszli ten kawałek, na lekko, na nartach.

 

Nad ranem sanie odjechały razem z chorym Judinem. Turyści ruszyli na nartach wzdłuż rzeki Łozwy i Auspii. Marsz utrudniała słabo zamarznięta rzeka. Musieli często się zatrzymywać by czyścić narty z mokrego śniegu. Pierwsza noc w namiocie była ciepła, zwłaszcza że mocno grzał piec.

 

W praktyce zimowych wypraw turystycznych w Rosji, używano wieloosobowych namiotów i małych składanych piecyków, których komin  wyprowadzano przez dach lub ściankę namiotu. Pozwalało to każdego dnia wysuszyć ubrania, a rano rozmrozić i nałożyć buty. Stopniowo robiło się coraz zimniej od -8 stopni na starcie do -26 nocą trzeciego dnia marszu. Zaczął też wiać wiatr.

 

31 stycznia turyści zaplanowali podejście pod przełęcz zwaną obecnie przełęczą Diatłowa, by na skraju lasu pozostawić depozyt żywności. Stąd czekało ich dwudniowe powrotne przejście ku północy na Otorten. Trasa tego dnia okazała się bardzo ciężka. Turyści podchodzili pod przełęcz, przez las, długim trawersem w głębokim na 2 metry śniegu.

 

O trudzie marszu świadczy sposób przecierania szlaku. Prowadzący zrzucał w śnieg plecak i torował przez 5 minut. Następnie zawracał do plecaka, odpoczywał 10-15 minut i doganiał grupę. W ten sposób poruszali się z prędkością 1,5-2km na godzinę.

 

Gdy dotarli pod przełęcz, na granicę lasu, napotkali przenikliwy, zwalający z nóg wiatr. Wobec braku dobrego miejsca na zostawienie depozytu i silnego zmęczenia, zdecydowali się na zejście z powrotem do lasu w dolinie Auspii. Tu znaleźli zaciszne miejsce. W dzienniku Diatłow zanotował, że trudno sobie wyobrazić podobną wygodę noclegu, gdzieś na grzbiecie przy wyciu przenikliwego wiatru. Jest to ostatni zapis w dziennikach turystów. Resztę zdarzeń możemy rekonstruować w oparciu o znalezione ślady.

 

         501_56984cedafa4c.jpg

         fot/planetagor/ Mapa szczytu Chołatczachl, dolina Auspii w prawym dolnym rogu, zaznaczono miejsce ostatniego biwaku i               depozytu, miejsce znalezienia namiotu i miejsce przy cedrze w dolinie dopływu Łozwy, gdzie znaleziono ciała.

 

Następnego dnia 1 lutego, w miejscu noclegu, turyści zostawili 55 kg depozytu. W drugiej połowie dnia, jak można wnioskować ze zdjęć, ruszyli do góry na grzbiet Chołatczachl, by po około jednej, dwóch godzinach marszu rozbić namiot na odkrytym stoku północnowschodniego grzbietu góry.

 

Dlaczego zdecydowali się na biwak w tak niedogodnym miejscu, wystawionym na porywy mroźnego wiatru? Wszak w śledztwie, leśnik z Wiżaju zeznał, że rozmawiając z Diatłowem i Kołmogorową uprzedzał ich o śmiertelnym niebezpieczeństwie wiatrów na odkrytych skłonach. Ci jednak odpowiedzieli: "Eto dla nas, "pierwyj klass"". Trzeba nadmienić, że tylko Diatłow miał doświadczenie w biwakowaniu powyżej granicy lasu, wyniesione rok wcześniej z udziału w wyprawie na Ural Subpolarny.

 

Wszystko wskazuje na to, że celem tego noclegu było przećwiczenie takiego biwaku całą grupą. Wybór miejsca mógł być podyktowany bliskością poprzedniego, dobrego miejsca biwakowego, co zapewniało możliwość łatwego odwrotu w przypadku jakichkolwiek problemów. Plusem było też to, że do trudnego biwaku przystępowali w dobrej formie, niezmęczeni, i po poprzednim wygodnym noclegu.

 

           0_62.jpg

           fot/planetagor/ Trójwymiarowa prezentacja masywu Chołatczachl na podstawie zdjęć satelitarnych z zaznaczonymi miejscami     zdarzeń, jak na mapie powyżej.

 

Z ostatnich zdjęć wykonanych przez turystów na podejściu i podczas rozbijania namiotu wynika, że widoczność była mocno ograniczona i wiał wiatr powodujący tzw. niską zamieć. Stok w większości wywiany był do kamieni, a tylko w większych zagłębieniach i przełamaniach stoku pokrywa była grubsza sięgając głębokości nawet do dwóch metrów.

 

By postawić swój namiot, mający długość 4,5m turyści musieli znaleźć odpowiednio rozległe, równe miejsce. Znalezienie takiej platformy na stoku jest praktycznie niemożliwe. Jak przypuszczał Akselrod, po znalezieniu mniej więcej równego miejsca, turyści wykonali  platformę wkopując się w śnieg, przy czym w tylnej części znacznie głębiej, na głębokość około jednego metra (punkt 2 na zdjęciu).

 

                                 dyatlov_123.jpg

                                 fot/planetagor

 

Był to stok zawietrzny (4)  o nachyleniu nieco powyżej 20 stopni (5). Północnozachodni wiatr na stoku pokrytym tzw. gipsem, odkładał kilku/kilkunastocentymetrową warstwę świeżego śniegu (3 - plecak postawiony w luźny śnieg).  Oprócz zadania wyrównania platformy pod namiot, wkopanie się w stok miało chronić go przed porywami wiatru. Z przodu postawili ściankę z bloków śnieżnych co dodatkowo miało chronić przed wiatrem. Namiot ustawiony był tyłem do wiatru z wyjściem skierowanym ku przełęczy. Na platformie ułożyli narty wiązaniami w dół, a na nie postawili namiot.

 

Dno namiotu wyścielili waciakami i plecakami, a na to rozłożyli dwa koce. Od góry przykryli się kocami i kurtkami. Śpiworów nie posiadali, gdyż klub śpiwory wydawał tylko na wyprawy alpinistyczne. Położyli się głowami od stoku z butami koło nóg. Dwie osoby w przedniej części spały głowami do stoku. Przy wyjściu znajdowały się piła, 3 siekiery i piec załadowany przyniesionym z doliny drewnem (co świadczy o tym, że biwak powyżej granicy lasu został z góry zaplanowany). Pieca nie rozpalali, decydując się na mroźną noc, by nad ranem móc się ogrzać, rozmrozić buty i natopić wody.

 

W nocy pogoda zaczęła się pogarszać. Bujanow we współpracy z meteorologami, na podstawie archiwalnych pomiarów z najbliższych stacji  meteorologicznych oraz archiwalnych map pogodowych stwierdzili, że od północy nadszedł gwałtowny front arktyczny. W najbliższej wydarzeniom stacji Burmantowo, 1 lutego temperatury spadły od -5 stopni w dzień, do -29 między godziną 5 a 7 rano następnego dnia. Skok w dół temperatury, w przeciągu feralnej nocy wyniósł 19 stopni.

 

Na podstawie map pogodowych i zmian ciśnienia meteorolodzy uznali, że przechodzeniu frontu towarzyszył północnozachodni wiatr o prędkości nie mniejszej niż 10-15 m/s. W takich warunkach pogodowych, przy potęgowaniu wiatru, zatrzymanie się turystów pod osłoną grzbietu góry i głębokie wkopanie namiotu jest zrozumiałe. Namiot o takich wymiarach cechowała słaba odporność na wiatr i ryzyko jego porwania.

 

Wkopując namiot tak głęboko, turyści podcięli stok śnieżny, najpierw usuwając warstwę tzw. gipsu a następnie znajdującego się pod nim luźnego śniegu. Gips często powstaje na powierzchni pokrywy śnieżnej na odkrytych stokach gór. Powstaje z puchu, który stopniowo utwardza się pod wpływem działania sił wiatru i niskiej temperatury.

 

Gips jest w pierwszej fazie powstawania sypki, z czasem zmienia kolor na matowo mleczny, robi się na powierzchni szorstki i twardy, tworząc zwartą zbitą skorupę, która często jest wyrzeźbiona przez wiatr w bruzdy i fale. Przy nagłych ochłodzeniach bardzo często pod warstwą gipsu tworzą się puste przestrzenie, a od spodniej strony na skutek parowania i rekrystalizacji, tworzy się szron wgłębny z warstewką lodu, w ogromnym stopniu zmniejszającym tarcie i przyczepność.

 

W efekcie połać zbitego gipsu może się ześlizgiwać po swoim zlodzonym spodzie. Zjawisko takie nazywa się deską śnieżną. Rozmiar takiej lawiny może być bardzo różny w zależności od warunków i nachylenia. Na stromych stokach może porwać ze sobą inne warstwy śniegu tworząc potężne lawiny.

 

                             wykres.jpg

                             grafika/planetagor

 

Na zamieszczonym rysunku widzimy, że siły naprężeń są równoważone siłami kompresji. Podcięcie takiego stoku powoduje usunięcie tych sił i zawiśnięcie deski na siłach tarcia. Wg glacjolog Wołodiczewej, schodzenie desek śnieżnych jest możliwe już powyżej 14 stopni nachylenia, a w przypadku lawin mokrych już przy 8 stopniach.

 

Diatłowcy postawili namiot i ułożyli się spać. W nocy gwałtowne oziębienie osłabiło siły tarcia wzmagając proces rekrystalizacji śniegu. Lawina nie była duża. Jak wspomniałem większość stoku była wywiana do kamieni i śnieg gromadził się tylko w zagłębieniach wyrównując stok.

 

Doszło do spełznięcia na namiot niedużego pod względem objętości (kilka metrów sześciennych) i powierzchni płata śniegu składającego się z warstwy gipsu grubości 20-40cm (grubość stwierdzona doświadczalnie w warunkach zimowych na Chołatczachl) i luźnego śniegu nawianego przez wiatr oraz znajdującego sie w głębszych warstwach.

 

Objętość niewielka, ale nie należy zapominać, że 1m sześcienny gipsu waży 0,5 tony z hakiem. Bujanow porównuje to do sytuacji, w której na turystów zsunęłaby się płyta betonowa ok. 6cm grubości. Na poniższym rysunku widzimy schemat obwału wraz z zaspą namiecioną przez wiatr ponad namiotem, która zwiększyła parametr nachylenia stoku i siły naprężeń.

 

   dyatlov_95.jpg

   grafika/planetagor

 

Namiot był ustawiony prostopadle do kierunku wiatru, a nie nachylenia stoku. Największa siła uderzyła w tylnią część namiotu. Pod wpływem uderzenia tylni masz został złamany w dwóch miejscach, zerwany został tylni odciąg oraz przystokowe odciągi w tylnej i środkowej części. 

 

Narta napinająca środek kalenicy od strony stoku, została przerzucona na druga stronę. Przednia część namiotu zniosła lawinę lepiej. Przedni maszt utrzymał się, a odciągi od strony stoku uległy tylko przemieszczeniom. Ludzie śpiący w tylnej części namiotu odnieśli poważne obrażenia, przyciśnięci do twardej podłogi.

 

Zołotariowowi i Dubininej połamało żebra, a Tibo odniósł poważny uraz głowy wieloodłamkowego wgniecenia czaszki ze złamaniem jej podstawy. Niewykluczone, że podłożył sobie pod głowę jakiś twardy przedmiot. Słobodin miał niewielkie pękniecie czaszki. W przedniej części, mniej przywalonej śniegiem, pozostałym turystom udało się odepchnąć śnieg z zewnętrznej ściany namiotu i z pomocą noża wydostać ze środka by pomóc zasypanym towarzyszom.

 

                                                                        dyatlov_99.jpg

                                                                        grafika/planetagor/ Front obwału śnieżnej deski

 

Dlaczego ratownicy nie zauważyli śladów po lawinie? Jak uważa Bujanow, wcale ich nie szukali przekonani, że stok był bezpieczny. Natomiast przez 25 dni śnieg i wiatr zatarł te ślady, a pozrywanie odciągów wytłumaczono działaniem wiatrów. Były jednak przesłanki, które mogły dać wskazówki ratownikom.

 

Zdziwienie wzbudziła latarka Diatłowa, którą znaleziono na namiocie, ale pomiędzy nią a płótnem leżała  10-centymetrowa warstwa śniegu. Gdyby namiot został rozcięty i opuszczony przez turystów bez udziału lawiny, coś takiego nie powinno mieć miejsca. Tłumaczyć to można tylko sytuacją, w której latarka została upuszczona na śnieg, leżący już na namiocie. Ponadto w środku namiotu było mało śniegu, co nie miało by miejsca, gdyby namiot po rozcięciu został tak pozostawiony.

 

Do środka wiatr namiótłby śniegu, a przy tym do reszty go podarł. Poza tym narta podtrzymująca namiot od strony stoku, powinna była znajdować się na swoim miejscu. Ratownicy nie umieli odpowiedzieć sobie na te pytania, co tylko potęgowało tajemnicę przyczyny wydarzeń.

 

Poniżej zaprezentowany został schemat zatarcia się śladów po obrywie śnieżnej deski. Na schemacie zaznaczono jasnymi odcieniami koloru podcięty stok, niebieską linią ciągłą profil śniegu po zejściu obwału, a niebieską przerywaną linią nawiany później w zagłębienie nowy śnieg, z wyrównaniem czoła obwału. Kawały zmrożonego śniegu z pokruszonej warstwy gipsu leżące na namiocie, zostały również zawiane śniegiem, a wystające krawędzie wygładzone na tyle, że w chwili nadejścia ratowników niczym się nie różniły od typowych zastrug.

 

            dyatlov_102.jpg

            grafika/planetagor

 

Poniżej na rysunkach Bujanow przedstawił etapy: zejścia deski, sytuacji po jej zatrzymaniu się, a następnie po zawianiu i wyrównaniu stoku, do sytuacji jaką zastali ratownicy. Nartę od przystokowego odciągu, która leżała na zwałowisku śniegu i utrudniała dostęp do namiotu w celu wyciągnięcia towarzyszy, diatłowcy wbili w śnieg nieopodal.

 

          bez_tytua-u_1_569841e60f634.jpg

          grafika/planetagor

 

Dalsze zdarzenia łatwo sobie wyobrazić. Turyści działali w dużym pośpiechu, gdyż pozostawanie towarzyszy pod obwałem groziło im uduszeniem. Po wyskoczeniu z namiotu odwalili na ile to możliwe śnieg i wyrwali dwa duże płaty tkaniny ze ściany namiotu, by mieć szerszy dostęp do zasypanych.

 

Wyciągali ich i zanosili kilkanaście metrów w dół poza obszar zawaliska. Świadczą o tym zachowane na tym obszarze, chaotyczne i skupione w jednym miejscu ślady. Odkopano później tu szereg pogubionych drobnych rzeczy, m.in. kapcie, czapki. To, podobnie jak zgubiona przez Diatłowa latarka, świadczy o tym, że wszystko działo się,  co zrozumiałe, w dużym chaosie i pośpiechu. Grupa znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Pozbawiona schronienia, na silnym mrozie i wietrze, który zmniejszał indeks wychłodzenia poniżej -40 stopni.

 

Jedno z podstawowych pytań, jakie się rodzi to, dlaczego grupa po wydostaniu się z namiotu, nie próbowała odzyskać przynajmniej części sprzętu, tylko w takim stanie w jakim go opuściła, bez butów, w większości bez rękawic i czapek rozpoczęli zejście do lasu?

 

Odpowiadając na takie pytanie, trzeba wziąć pod uwagę szereg czynników psychologicznych i racjonalistycznych. Z pewnością turyści byli poddani dużemu szokowi i stresowi. W jednej chwili znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu. Nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego co się stało, i jak się stało.

 

Wiedzieli, że zeszła lawina, ale jaka i skąd? Czy nie zejdzie powtórna? Wszystko odbywało się w całkowitych niemal ciemnościach, gdyż dysponowali już tylko jedną latarką. Ciemności, wycie wiatru, przenikający mróz i siekąca śniegiem po twarzach zamieć, to były czynniki wołające - uciekać, wydostać sie z objęć wichru.

 

Analogiczne przypadki ewakuacji z zasypanych lawiną namiotów mówią, że akcja taka trwa 5-10 minut. Przy indeksie wychładzania poniżej -40 stopni właśnie tyle czasu trzeba, by skóra odkrytych części ciała uległa odmrożeniom. Przy tym, turyści musieli gołymi rękami odkopywać dostęp do przysypanych towarzyszy, a ranni nie byli w stanie rozgrzewać się ruchem. Niewykluczone, że dodatkowy czas zajęło też przywracanie przytomności rannym. Sprawni członkowie grupy nie mieli możliwości realnej oceny ich stanu. A przecież, w przypadku utraty przytomności lub możliwości poruszania się, grupa musiałaby pozostać na miejscu, co groziło szybką śmiercią.

 

Te wszystkie czynniki sprawiały, że nakaz odejścia z odkrytego stoku musiał pojawić się natychmiast, gdy grupa stała się to tego zdolna. Odkopywanie zasypanych rzeczy mogło trwać bardzo długo. Godzina spędzona na stoku mogła oznaczać utratę zdolności mobilnych. Ciepłe waciaki znajdowały się pod rozścielonymi kocami, żeby je wydostać, trzeba by odkopać nie jedno miejsce, a całą połać nad kocem przywaloną śniegiem o wadze idącej w setki kilogramów. Buty które leżały od strony stoku były przysypane najbardziej, a przy tym zmrożone mogły nie nadawać się do włożenia.

 

Niewykluczone też, że jakieś próby odzyskania rzeczy zostały podjęte, ale w tych warunkach, gołymi rękoma, jeśli okazało się to zbyt zajmujące, z powodu przytoczonych wyżej czynników zostało porzucone. W rezultacie grupa ruszyła w dół posiadając zaledwie jeden koc i trzy walonki. Cienka jest granica między życiem a śmiercią w górach. Między bezpieczeństwem a nagłym popadnięciem w śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym przypadku tą granicą okazała się milimetrowa brezentowa ścianka namiotu.

 

Kolejnym ważkim pytaniem jest kwestia, czy turyści w pełni zdawali sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdują? Czy wiedzieli, że schodzą do obcej sobie doliny, czy też mogli sądzić, że schodzą z powrotem w dolinę Auspii? Ratownicy, którzy podchodzili do namiotu od strony przełęczy, musieli zdjąć narty ze względu na zbyt duże nachylenie terenu.

 

Może to sugerować , że grupa przekroczyła wododział dolin powyżej przełęczy. Podchodząc z doliny Auspii pod przełęcz, powyżej granicy lasu na twardym śniegu mogli nie dać rady iść wprost i wykonali zakosy. Jeśli tak, to niezauważenie przekroczenia wododziału w warunkach słabej widoczności i niskiej zamieci zacierającej rzeźbę terenu jest bardzo prawdopodobne. To możliwe także, gdyby od granicy lasu szli wprost.

 

Jeśli sądzili, że schodzą do doliny Auspii i do depozytu, to był to dodatkowy czynnik przyspieszający decyzję o opuszczeniu namiotu. W depozycie było jedzenie, dwie pary butów, zapas drewna przygotowany na ognisko po wróceniu z Otortenu i zapasowe narty. Stąd było 50km po przetartym śladzie w dół doliny do najbliższego zamieszkałego osiedla po pomoc. W tym czasie reszta grupy mogłaby podjąć starania o zorganizowanie tymczasowego schronienia i wysłanie kilku osób z powrotem do namiotu po sprzęt.

 

Prawdą jest jednak także to, że takie "fotelowe" rozmyślania mogą nie mieć zastosowania do sytuacji grupy, która nie miała czasu i warunków na rozważania wariantów decyzji i mogła ją podjąć półinstynktownie, uciekając z miejsca grożącego lawinami i szybkim zamarznięciem.

 

Na poniższych mapach przedstawiono hipotetyczne warianty marszruty grupy i możliwości popełnienia pomyłki w lokalizacji. Po lewej współczesna mapa w skali 1:50000, siatka co kilometr. Po prawej mapa Diatłowa w skali 1:500000, powiększona. Kolorem fioletowym i niebieskim hipotetyczne wersje podejścia do miejsca biwaku. Na mapie Diatłowa, te same linie podejść w wariancie w jakim diatłowcy mogli odczytać z mapy swoje położenie.

 

Czerwona strzałka, kierunek odwrotu. Warto zauważyć, że na mapie Diatłowa nie ma zaznaczonego północnowschodniego grzbietu góry. Podchodząc pod ten grzbiet turyści mogli go więc zinterpretować jako wododział, tym bardziej, że według ich mapy, po przekroczeniu wododziału nie było już żadnych bocznych grzbietów.

 

Różnicę w azymucie grzbietu w terenie i na mapie mogli interpretować, jako lokalne odchylenie przebiegu wododziału, co przy tej niedokładności mapy i generalizacji było możliwe (1cm=5km). Kierunek odejścia mógł więc być przyjęty na stary biwak z depozytem. Dopiero po obniżeniu się ponad 100 metrów w pionie i dojściu do łożyska potoku, jego północno wschodni azymut uświadomił pomyłkę.

 

                   5060.jpg

                   fot/planetagor

 

Jak wiemy z pozostawionych śladów, schodząc turyści ustawili się w szereg, możliwe że trzymając się za ręce, by nie pogubić się w ciemnościach i zamieci. Dwa ślady początkowo biegły nieco z boku, po ok.50m łącząc się z pozostałymi. Można spekulować, że osoby te transportowały nieprzytomnego Tibo. Ratownicy nie byli zgodni w odczycie, czy na śniegu widnieje 8 czy 9 par śladów.

 

Turyści zeszli 1500m do początku lasu. Tu napotkali na dwumetrowej głębokości śnieg, w związku z czym nie mogli zbyt głęboko sie schronić i zatrzymali się u dwóch wybitnych cedrów. Wnioskując po licznych śladach wokół ogniska i "tytanicznej" pracy, jak to określili w zeznaniach ratownicy, przy przygotowaniu drewna na ognisko, turyści w tym momencie byli jeszcze razem. Wszelki możliwy suchy opał znajdował się pod śniegiem, z którego wystawały jedynie wierzchołki karłowatych świerków. Turyści wspinali się na cedr, nawet do 5m wysokości, i korzystając z jedynego noża jaki posiadali łamali odrośla.

 

Praca ta okazała się daremną. Miejsce nie było dosyć zaciszne, a wartość opałowa zmrożonych i ośnieżonych gałęzi mała. Turyści bezskutecznie usiłowali się rozgrzać o czym świadczą oparzenia i przypalenia ubrań większości z nich. Do dobrego funkcjonowania ogniska w takich warunkach, musiało ono osiągnąć odpowiednio dużą moc. Ratownicy ocenili ognisko na małe, o średnicy ok. 30cm. Jak stwierdzili, zgasło nie z powodu braku opału, którego wciąż pozostało sporo, a z powodu zaprzestania dokładania.

 

Stwierdziwszy bezskuteczność szans na rozgrzanie się ogniem, u turystów musiała pojawić się myśl o konieczności wrócenia po ciepłe rzeczy. Sprawna część grupy podzieliła się na dwie części. Trzy osoby ruszyły z powrotem do namiotu, a trzy zostały z rannymi z zadaniem przygotowania schronienia i podtrzymania ognia, jako orientacyjnego sygnału.

 

Ta grupa, w pobliżu, w zacisznym łożysku  małego potoku wykopała lub wykorzystała naturalne zagłębienie w śniegu. Ułożyła w nim platformę z 14 ściętych pni młodych świerków i wymościła ją świerkowymi gałęziami. Z rannymi został Kolewatow (w jego kieszeni znaleziono środki przeciwbólowe), a Kriwoniszczenko i Doroszenko otuleni kocem zostali przy ognisku.

 

Trzy osoby, które ruszyły pod górę zdołały pokonać ledwie kilkaset metrów. Było to przedsięwzięcie beznadziejne. Od momentu opuszczenia namiotu minęło około półtorej godziny (10-20 minut przy namiocie, około 20-30 minut zejścia i 30-45 minut walki o ogień). Bujanow szacuje, że w tych warunkach czas aktywnego działania grupy był ograniczony horyzontem 2-2,5 godzin. Po półtorej godzinie prawdopodobnie zaczęły się juz wszystkie objawy hipotermii.

 

Walcząc z huraganowymi podmuchami wiatru turyści zamarzali w kolejności zależnej od posiadanego ubioru i poniesionych dotąd wydatków energetycznych. Pierwszy zamarzł Diatłow, który jako szef grupy zapewne najbardziej udzielał się przy pomocy, transporcie rannych i pracy przy ognisku. Najdalej, bo na granicę ostatnich karłowatych drzew, dotarła Kołmogorowa.

 

Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzący przy ognisku, również ponieśli duże straty energetyczne, zwłaszcza przy przygotowaniu platformy dla rannych. W przemoczonych i następnie zamarzniętych ubraniach nie byli w stanie rozgrzać się ogniem, a coraz bardziej niezborne próby prowadziły tylko do poparzeń i przypalania odzieży.

 

Gdy Kolewatow zauważył, że ognisko zagasło, odszedł od rannych i znalazł martwych kolegów. Jak wynika z akt śledztwa, osoby, które były ranne, były najlepiej ubrane. Na Dubininej znaleziono sweter Kriwoniszczenki, a stopy miała owinięte jego spodniami. Kurtkę Dubininej miał na sobie Zołotariow. Tibo również miał na sobie części ubioru kolegów. U Kolewatowa znaleziono nóż Kriwoniszczenki, który służył do cięcia gałęzi.

 

Na tej podstawie można wnioskować, że gdy Doroszenko i Kriwoniszczenko zmarli, Kolewatow zabrał ich ubrania, by ocieplić rannych towarzyszy, a zwłoki kolegów nakrył kocem. Tłumaczyłoby to, dlaczego zmarły Kriwoniszczenko leżał na brzuchu twarzą w śnieg. Sweter był pocięty nożem, co może świadczyć, że był tak zamarznięty, że nie dało się go normalnie zdjąć ze zwłok. Możliwe też, że trudno go było nałożyć na Dubininą zwłaszcza, że miała ona połamane większość żeber i wtedy został pocięty. Wyjaśnienie przy tym uzyskuje jeden z urazów, jakie u niej stwierdzono.

 

Otóż jedno z żeber uszkodziło ściankę serca. Jak stwierdzono w sekcji, z takim urazem Dubinina mogła przeżyć 10, góra 20 minut. Czy więc także Dubininą znoszono w dół nie bacząc na to, że już nie żyła? Przeczą temu przypalenia na jej odzieży, a także sam fakt, że docieplano ją ubraniami po zmarłych kolegach. Bardzo prawdopodobne, że do uszkodzenia serca doszło przy próbach naciągnięcia na nią zamarzniętego swetra. Dubinina zmarła, a Kolewatow jej kurtkę dał Zołotariowowi. Znaleziono ich objętych, Kolewatowa przytulonego piersią do pleców Zołotariowowa, by nawzajem się ogrzewać.

 

Najprawdopodobniej byli ostatnimi ofiarami. Wiosną podczas roztopów, śnieg powoli spełzał po stoku, a ciała zsunęły się z gałęzi. Mając ciężar właściwy większy niż śnieg, stopniowo przemieszczały się w głąb warstw śnieżnych. Gdy ratownicy odnaleźli ciała, znajdowały się one w potoku w linii spadku platformy.

 

Rzecz jasna, co do szczegółów rekonstrukcji, to istnieje możliwość wielu drobnych modyfikacji. Np. nie ma pewności czy platformę dla rannych, turyści wykonali po rozdzieleniu się grupy, czy też wspólnie ją wykonali, a następnie trójka z nich próbowała wrócić do namiotu? Takie szczegóły nie są istotne. Ważny jest ogólny zarys wydarzeń i jego pełna zgodność z obrazem zastanym na miejscu przez ratowników.

 

Jak to się stało, że śledczy nie zdołali dotrzeć do prawdy? Trzeba pamiętać, że prokuratorzy prowadzący śledztwo byli laikami, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu turystyki i zagrożeń lawinowych. W pełni w tej mierze polegali na świadectwach ratowników, którzy nie dopatrzyli sie w ukształtowaniu terenu zagrożenia. Stąd linia śledztwa poszła w błędnym kierunku poszukiwania przestępstwa lub innych niż naturalnych przyczyn.

 

Śledztwo szybko utknęło w ślepej uliczce badania sprawy świetlistych obłoków. Już podczas prowadzenia poszukiwań, Karelin, kolega Diatłowa z klubu i kierownik wyprawy na górę Iszerim na Uralu Północnym, opowiadał towarzyszom o niespotykanym zjawisku, jakim jego grupa była świadkiem 17 lutego 1959 roku. Rankiem, dwóch jej członków przygotowywało ognisko, gdy zobaczyli świetlisty obłok przecinający niebo. Na ich wołania z namiotu wyskoczyła cała grupa na czele z Karelinem, tak jak byli w namiocie. Boso i samych skarpetach. Zjawisko trwało kilkanaście minut i znikło za horyzontem.

 

Ta opowieść w oczywisty sposób zdawała się zbieżna z sytuacją diatłowców, w aspekcie nagłego opuszczenia namiotu bez obuwia i ubrania ciepłych rzeczy. W nocy 31 marca 1959 w obozie ratowników poszukujących nadal brakujących turystów, przebywający na zewnątrz wartownik zobaczył identyczne zjawisko. Również w tej sytuacji na jego wezwania, ludzie powybiegali z namiotu w czym spali. Po kilku minutach świetlisty obłok zniknął za górą po czym pojawił sie rozbłysk, jak od wybuchu.

 

Te dwa zdarzenia, nagłego opuszczenia namiotów wskutek nieznanego świetlistego zjawiska spowodowały, że w środowisku turystów Swierdłowska, zaczęto je wiązać z tragedią grupy Diatłowa. Plotki rozchodziły się po mieście i docierały do prowadzącego śledztwo prokuratora. Rodziny zmarłych zadawały niepokojące pytania. Zaintrygowany, prokurator Iwanow zlecił badanie znalezionych w potoku ciał i ubrań na obecność śladów radiacji.

 

Wynik był zastanawiający. W przypadku czterech elementów odzieży badania dały pozytywny wynik. Jeden z nich 3-krotnie przewyższał normę promieniowania, a pozostałe trzy dwukrotnie. Prokurator podzielił się swoją wiedzą z II sekretarzem obwodowego komitetu partii. Ten natychmiast zalecił zakończyć śledztwo, a jego akta, zwłaszcza akta ekspertyzy radiologicznej, objąć tajemnicą.

 

Takie zakończenie sprawy spowodowało, że na dziesięciolecia w pamięci ludzi i rodzin, sprawa grupy Diatłowa pozostała związana ze świetlistymi obłokami. Snuto na ten temat różne domysły i doszukiwano się udziału wojska w wywołaniu tragedii. Rozwiązując sprawę Diatłowa, Bujanow nie mógł uciec od wyjaśnienia zagadki świetlistych obłoków. Nie było to łatwe, mimo, a może dlatego, że od tego czasu minęło 50 lat.

 

Dopiero po około roku kontaktowania się z różnymi specjalistami z zakresu wojskowości, kosmonautyki i UFO, natrafił na właściwy ślad. Okazało się, że 17 lutego i 31 marca, w porze o której zaobserwowano świetliste obłoki, z kosmodromu Bajkonur na poligon atomowy Kura na Kamczatce, dokonywano pierwszych odpaleń międzykontynentalnych rakiet balistycznych typu R-7. Tym samym zagadka została rozwiązana i okazała sie nie mieć nic wspólnego z wydarzeniami na Chołatczachl.

 

A co ze śladami radiacji? Okazało się, że odkryto je na elementach odzieży Kriwoniszczenki. Od kilku lat pracował on w kombinacie Czelabińsk-40, kluczowym ośrodku atomowego przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Rejon Czelabińska-40 był objęty skażeniem związanym z katastrofą Kysztymską. Do skażenia odzieży mogło też dojść w pracy.

 

Także w nienaturalnym kolorze skóry, który podczas pogrzebu ofiar wzbudził plotki,  nie ma żadnej tajemnicy. Zjawisko to, to tzw. "rumień mroźny" (plamy Kefersteina), zaczerwienienie skóry u ludzi, którzy zginęli z powodu zamarznięcia. Następuje to w wyniku hemolizy (rozpadu krwinek czerwonych) i uszkodzenia komórek kryształkami lodu. Po rozmrożeniu kolor plam zmienia się w malinowy, a następnie przechodzi w żółtobrązowy i brązowy.

 

Czy te wszystkie ustalenia zamykają ostatecznie sprawę wyjaśnienia tragedii grupy Diatłowa? Nie należy mieć złudzeń. Dla wszelkich zwolenników teorii spiskowych, anomalii, zjawisk paranormalnych etc., jest to zbyt łakomy kąsek, by zadowolić się tak "banalnym" wyjaśnieniem. Dość przytoczyć, że w 2011 roku na kanwie opublikowania teorii o lawinie, jako przyczynie katastrofy, rosyjski kanał REN TV wyemitował film dokumentalny bazujący na przedstawionych faktach.

 

W 2015 roku ten sam kanał ponownie poświęcił film dokumentalny sprawie Diatłowa. Nie znalazło sie w nim ani jedno słowo na temat lawiny, natomiast powtórzono w nim wszystkie niedopowiedzenia, przeinaczenia i zmyślenia na kanwie świetlistych obłoków. W 2013 roku Amerykanie nakręcili horror "The Dyatlov pass incident", a Polacy wydali grę komputerową typu survival horror "Kholat". Obserwuje się prawdziwy zalew sensacyjnych artykułów w internecie.

 

Prawda zaś ma niewielką wartość komercyjną. Szkoda, bo wcale nie jest mniej dramatyczna i tragiczna, niż wszystkie wydumane bzdurne historie na jej temat. Turyści wystawieni na najcięższą próbę stoczyli heroiczną walkę o przetrwanie, w najtrudniejszych  momentach nie sprzeniewierzając się wyższym wartościom i walcząc o ratunek przede wszystkim dla rannych, w myśl dewizy sowieckich turystów: "Sam giń, a towarzysza ratuj!"

 

Autor:  Andrzej  Szaga

Skróty: Staniq





#185

Nick.
  • Postów: 1527
  • Tematów: 777
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

AR-190209749.jpg?imageversion=Artykul&la

Foto: domena publiczna

 

Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Prokuratura wznawia śledztwo

 

Rosyjska prokuratura wyklucza, że do śmierci studentów na Przełęczy Diatłowa doprowadziły agencje rządowe. Wznowiono śledztwo w sprawie wydarzenia z 1959 roku.

W lutym 1959 na Przełęczy Diatłowa (nazwa pochodzi od nazwiska jednego z uczestników wyprawy) w północnej części Uralu zginęło dziewięcioro członków studenckiej wycieczki. Przyczyny ich śmierci oraz szczegóły całego zdarzenia do dziś nie zostały wyjaśnione.

 

Jedna z teorii mówi, że udział w tym zdarzeniu miało wojsko lub rosyjskie agencjewywiadowcze. W 60. rocznicę tego zdarzenia, prokuratura generalna Rosji poinformowała o wznowieniu śledztwa w tej sprawie.

 

Do tej pory śledczy spotkali się z 75 teoriami. Najbardziej prawdopodobna z nich dotyczą huraganu lub lawiny śnieżnej.

 

- Duża część z tych 75 teorii spiskowych dotyczy udziały władz. Jest to absolutnie nie do pomyślenia i udowodniliśmy, że 15 teorii łączących śmierć turystów z tajną działalnością służb jest nieuzasadnionych - powiedział Andriej Kuriakow, szef nadzoru nad wymiarem sprawiedliwości w prokuraturze obwodu swierdłowskiego.

 

Kuriakow powiedział, że prokuratura zażądała wszystkich dokumentów, które mają jakikolwiek związek z tym incydentem, bezpośrednio lub pośrednio. Niektóre dokumenty zostały odtajnione 20-30 lat temu, inne nigdy nie zostały sklasyfikowane.

 

Prokuratura sprawdza dokumenty związane z poszukiwaniami turystów. Wśród materiałów są wiadomości wymieniane między prokuraturą a lokalnym klubem turystycznym.

https://www.rp.pl/Sp...a-sledztwo.html


  • 2



#186

niniwczyk.
  • Postów: 70
  • Tematów: 0
Reputacja Kiepska
Reputacja

Napisano

https://www.youtube....nvr7WUc&t=6586s


  • 0

#187

Staniq.

    In principio erat Verbum.

  • Postów: 6687
  • Tematów: 774
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 28
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Chciałbym zobaczyć te przeprosiny w gazecie, które opublikował rzekomo prokurator Lew Iwanow. Nikt nigdzie o tym nie wspomina.

 

Ten właśnie.

                                Untitled1.png

                                screenshot/YoyTube

 

Znalazłbym jeszcze kilka rzeczy, o których nikt nigdzie nie wspomina, ani nie ma śladu o tym w dokumentach.





#188

Kwarki_i_Kwanty.
  • Postów: 510
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 14
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Tragedia na przełęczy Diatłowa, to niemająca jakiejkolwiek logicznej ścieżki wyjścia z opisem tych wydarzeń rozegranych 61 lat temu, z kilkudziesięciodniowym dodatkiem, katastrofa, która miała wtenczas miejsce. Takie zjawiska, tak odrębne zlepki wyjątkowych, absurdalnie niepokojących, zdarzeń, jak uralska tragedia z 1959 roku, naruszają sferę psychicznego bezpieczeństwa człowieka - osoby, która o takiej tragedii dowiaduje się nawet po wielu, wielu latach. To jest tak przesiąknięte niewiarygodną rozpaczą, żalem, łamiącą mury i konstrukty logiki ludzkiego umysłu, wewnętrznym bólem i troską wydarzenie, że, gdy zsumujemy sobie to, co podczas wyprawy Diatłowa miało wtedy miejsce, i dodamy do tego to, że ponad pół wieku po tym jak się ono rozegrało, oficjalnie i nieoficjalnie niewiele wiadomo, co wtedy zaszło w mroźnych, okalanych głęboką warstwą śniegu i gęstych drzew, leśnych odstępach północnego Uralu. Najbardziej wiarygodną teorią w jakiś sposób ,,godzącą te wydarzenia" i je wyjaśniającą jest zaatakowanie 9-osobowej grupy Diatłowa przez Yeti / Człowieka Lodu - ponad 2,5 metrowe humanoidalne stworzenie, przypominające wymarłego już Gigantopiteka. Zwierzę to było rodzajem małpy człekokształtnej, dlatego Yeti z Uralu, powiązane z tą tragedią sprzed 50 lat, mogłoby być odgałęzieniem tego gatunku właśnie, jego bardziej wyewoluowaną odmianą. Nie mam sensownego wytłumaczenia, i nie tylko ja ale i liczni specjaliści w tym temacie ,,siedzący", dla faktu napromieniowanych ciał członków niesławnej już wyprawy Diatłowa. Nawet w filmie dokumentalnym, "Zagadka rosyjskiego Yeti (2014)" wyprodukowanym przez Animal Planet, który to dwa dni temu ze skutkiem pełnego wstrząśniecia psychicznego, obejrzałem, i który szczerze polecam, nikt nie wspomniał, a co dopiero wyjaśnił, to przeraźliwe jeśli jest ono prawdziwe, napromieniowanie ciał członków wyprawy i ich zbrązowienie, oraz fakt nagle posiwiałych włosów tych osób. To tak, jakby otwarły się wrota piekieł i nie można by ich nigdy zamknąć; lęk, niepokój, strach przemykający do formy przerażenia - zamiast znikać, narastają poza skalę. "Tragedia na przełęczy Diatłowa", to niewiarygodna zagadka, nakrapiana niepisanym złem historia, bez względu na to jakie by ono miało formę, i co zabiłoby tę dziewiątkę uczestników ekspedycji.

Użytkownik Kwarki_i_Kwanty edytował ten post 10.03.2020 - 14:44

  • 0

#189

zico4you.
  • Postów: 11
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Mało prawdopodobne. Kręcący się koło namiotu Yeti pozostawiłby jakieś ślady na śniegu. Ślady uczestników ekspedycji zachowały się przecież wyraźnie. Żadnych innych śladów nie było.


  • 0

#190

Kwarki_i_Kwanty.
  • Postów: 510
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 14
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Mało prawdopodobne. Kręcący się koło namiotu Yeti pozostawiłby jakieś ślady na śniegu. Ślady uczestników ekspedycji zachowały się przecież wyraźnie. Żadnych innych śladów nie było.


Każdy ,,wirus spekulacji" rozsiewany na przestrzeni lat wokół przyczyn tragedii, która dotknęła 9-osobową grupę młodych osób, odbywających z początku zwyczajną wyprawę w góry Uralu na przełomie stycznia i lutego 1959 roku, nazwaną później ,,tragedią na przełęczy Diatłowa", przynosi nieliche skutki dla tych ludzi, którzy wyjaśnianiem przyczyn i ustalaniem przebiegu zdarzeń tej katastrofy się zajmują, oraz dla tych, którzy spróbują tamte wydarzenia po prostu zrozumieć. I moja wina, forumowiczu, że po prostu jesteś w błędzie, sądząc, że Yeti, czy jakiekolwiek humanoidalne stworzenie nie mogło przyczynić się do śmierci członków niesławnej już wyprawy sprzed 61 lat, bo nie zostawiło ono fizycznych śladów swej tamże obecności: odciski stóp, ślady owłosienia, okazałe, nienaturalne dla istoty ludzkiej znisczenia krzaków czy innej roślinności wokół obozowiska dziewiątki turystów. Skonstruowałem swoją wcześnieszą wypowiedź niezbyt poprawnie - w tym sensie, że zapomniałem dodać iż Yeti, czy monstrum podobnego pochodzenia, wyglądu, zachowania, którego tubylczy lud w tych rejonach, gdzie miała miejsce ta Uralska tragedia widuje już od wieków, zaatakowało ,,wyprawę Diatłowa"z dala od rozstawionych namiotów, rozłożonego sprzętu ekipy, po czym okrutnie ich okaleczyło i jeszcze brutalniej pozbawiło życia. W tym przypadku ,,hipoteza Yeti" ma według mnie największe ,,logiczne prawo bytu", aby ostatecznie echo wydarzeń z 1959 roku nie docierało do nas w kłamliwy czy niejasny sposób; aby dramat dziewięciu młodych, chwytających życie osób wyjaśnić. Życie potrafi być jak zołza; w sprawie ,,Tragedii na przełęczy Diatłowa" jak zwykle... brakuje ostatecznych dowodów.
  • 0

#191

SzymonG.
  • Postów: 12
  • Tematów: 2
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Bardzo fajna bajka http://www.paranorma...R#/pleased1.gif .

W zasadzie wszystko da sie logicznie wyjaśnić . Uciekali z namiotu bo albo byl strasznie silny wiatr i rzucalo wszystkim , albo myśleli ,że schodzi lawina.

Ciala pod 4 metrowa warstwą śniegu . Złamania Kości i te urazy powstaly w wyniku osuniecia siesprej ilości śniegu na nich ... mieli pecha.. . Jezyka nie bylo bo osoba sobie go odgryzła w skutek uderzenia w glowe przez śnieg.


ortografia.gif

Prawda, poza tym jak osoba umrze z otwartymi ustami to język zgnije najszybciej, mógł nawet wlecieć do gardła lub żołądka.
A jeśli chodzi o układanie choinek to w ten sposób chcieli się schronić przed lawiną lub wiatrem, ognisko rozpalili bo nic nie widzieli, wszystko da się logiczne wyjaśnić, bez teorii spiskowych.

Użytkownik SzymonG edytował ten post 25.04.2020 - 15:21

  • 0

#192

Agnieszka81.
  • Postów: 321
  • Tematów: 29
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Zainteresowanych tematem odsyłam do książki jeszcze świeżutkiej (premiera odbyła się 15 kwietnia 2020 roku) autorstwa Alice Lugen - ,,Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca''

 

diatłow.png

 

Pozwólcie, że podzielę się z Wami drobną refleksją po przeczytaniu książki.

 

Będąc już świeżo po lekturze cóż mogę napisać? Ano na pewno to, że autorka książki utwierdziła mnie w przekonaniu, że przyczyną śmierci dziewięciorga turystów nie było żadne UFO, Yeti czy lawina (tej ostatniej teorii uparcie trzyma się rosyjska prokuratura), a najzwyklej w świecie tajne operacje wojskowe, które miały miejsce na pobliskich (tajnych) poligonach. Być może testowano jakiś rodzaj nowej broni? Być może była to rakieta, która uległa awarii podczas testów i wybuchła w pobliżu miejsca, w którym grupa Diatłowa obozowała? Najczęściej mówi się o radzieckiej rakiecie S-75, w której stosowano stężony kwas azotowy jako utleniacz do paliwa (co wyjaśniałoby żółtobrązowy kolor skóry ofiar). Członkowie rodzin turystów do dnia dzisiejszego są przekonani, że grupa stała się ofiarami prób rakietowych, a ich przyczyną śmierci były urazy spowodowane przez falę uderzeniową i zatrucie chemiczne (na co wskazywałyby poparzenia górnych dróg oddechowych, wskazane w protokołach z sekcji zwłok). Borys Wozrożdiennyj, specjalista medycyny sądowej stwierdził, że u czterech ofiar obrażenia wskazywały na użycie ogromnej siły, jakby w nich coś uderzyło. Porównał to do uderzenia samochodu w człowieka, ale jednocześnie dodał, że równie dobrze takie urazy mogły powstać na skutek fali uderzeniowej (np. na skutek wybuchu rakiety?). Za hipotezą o awarii rakiety mogą też świadczyć dziwne światła widziane na niebie przez świadków (w czasie trwania ekspedycji Diatłowa w odległości kilkudziesięciu kilometrów znajdowały się jeszcze co najmniej dwie grupy turystów). Jedna z grup opowiedziała, że ujrzeli na niebie ogniste kule lub ,,jaskrawe światło’’, a potem usłyszeli potężny hałas.
Faktem też jest, że wojsko radzieckie doskonale wiedziało o wypadku, tzn. może nie spodziewali się na tym terenie ludzi, gdyż były to tereny zamknięte z uwagi na obecność poligonów wojskowych (nikt nie wiedział jaką trasą tak naprawdę idzie grupa Diatłowa, gdyż sam kierownik wyprawy, czyli Igor Diatłow nie przedstawił szczegółowych planów trasy Sekcji Turystycznej, której podlegali, a sam otrzymał mapę Północnego Uralu od przyjaciela, który pracował w placówce państwowej…notabene mapa była tajna).  Kiedy wojskowi tylko znaleźli teren, nad którym rakieta eksplodowała, zobaczyli, że doszło do tragedii. Ekspert medycyny sądowej stwierdził, że niektóre ciała były ruszane po śmierci (na co wskazywały ślady opadowe na ciele niektórych ofiar, które nie pasowały do pozycji, w których te ciała znaleziono). Drugim bardzo ważnym aspektem było znalezienie onucy pod cedrem, gdzie zmarli z wyziębienia dwaj studenci. Nie należała ona do żadnego ze studentów (nie rozpoznał jej Jurij Judin, który odłączył się od wyprawy Diatłowa na wczesnym jej etapie z powodu problemów zdrowotnych). Onuce takie w latach 50-tych były noszone jedynie przez wojsko lub agentów KGB.  Kolejnym istotnym elementem jest data rozpoczęcia śledztwa. Na wszystkich aktach sprawy jako data początkowa widnieje 06.02.1959. Sęk jednak w tym, że 6 lutego nikt jeszcze nie podejrzewał niczego złego, gdyż planowany telegram, jaki Igor Diatłow miał wysłać na uczelnię, na której studiowała większość uczestników wyprawy był przewidziany na 12 lutego lub 13 lutego w razie drobnego poślizgu podczas trasy powrotnej. Tak więc wygląda na to, że wojsko poinformowało władze radzieckie i prokuraturę o wypadku i jego ofiarach, dlatego też pierwszego świadka przesłuchano już 6 lutego (zaznaczę, że oficjalna akcja ratowniczo-poszukiwawcza rozpoczęła się po 20 lutym). Śledztwo bardzo szybko zamknięto, ofiary szybko pochowano, a teren Góry Otorten (na którą wspinali się turyści) zamknięto na kilkanaście ładnych lat. Rodzinom powiedziano, że wszystkie ofiary zmarły w wyniku hipotermii. Akta utajniono, a władze ignorowały prośby rodzin ofiar o wyjaśnienie śmierci ich dzieci, sióstr, braci, przyjaciół…
Nie chcąc już rozwodzić się nad swoimi przemyśleniami i teoriami (odsyłam do lektury), podsumuję tę wciąż tajną sprawę słowami prokuratora Władimira Korotajewa (który jako pierwszy zajmował się tą sprawą), skierowanymi do Borysa Jelcyna, który w początkowym etapie swojej politycznej kariery zainteresował się tragedią ekipy Diatłowa:


,, Proszę pana, to było zabójstwo. […] Państwo ich zabiło. […]’’

Zachęcam do lektury. 


  • 4

#193

Kwarki_i_Kwanty.
  • Postów: 510
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 14
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Niniejsza lektura, o której w poście wyżej mowa, wygląda na co najmniej solidny tytuł: treść, merytoryka i cząstka nauki, faktów i dowodów kosztem jakiegoś meta-paranaukowego przekazu. Za książkę na pewno się zabiorę, kwestia czasu. Tematu tego krutacznie problematycznego incydentu postaram się nie opuszczać, bo jest on jedną z najbardziej intrygujących zagadek XX wieku, i to jeszcze ,,rozegranych" na ziemiach ZSRR. A Wam polecam w niniejszej tematyce dość dobry (po pierwszym odcinku mogę powiedzieć: jest dość odmiennie, z atmosferą mega niepokoju i tajemnicy wiszącej i wiszącej w powietrzu!), zrealizowany z rozmachem atmosfery i ciekawego konceptu, rosyjski serial fabularny w gatunku thrillera, pt. "Martwa Góra. Tragedia na Przełęczy Diatłowa (2020)".

https://www.filmweb....owa-2020-852549

Użytkownik Kwarki_i_Kwanty edytował ten post 10.05.2021 - 09:18

  • 0

#194

Kwarki_i_Kwanty.
  • Postów: 510
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 14
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Post pod postem, no ale cóż... trudno; musiałem akurat zrealizować ten wpis ze względu na to, co mógłby w kontekście Tragedii na Przełęczy Diatłowa on przekazać. Chodzi o pewną hipotezę, o której nie da się nie wspomnieć, a która to jest swego rodzaju tą jedną z wielu teorii rzekomo ,,wyjaśniających" ogólną przyczynę - jeśli tak to można ująć - stojącą za tragiczną śmiercią rosyjskich turystów zdobywających szczyt Otorten i jego okolicę na początku lutego 1959 roku w północnej części gór Ural. Według takowych ,,postulatów" hipotezy, o której teraz piszę, to specyficznie ukształtowane w rejonie Otorten wiatry, wiejące ze skutkiem w postaci emisji fal (na 100% nie jestem pewien czy jest to akurat według tej hipotezy ten rodzaj fal) infradźwiękowych sprowadziły zgubę na śmiałków wyprawy. Fali tych ci młodzi ludie nie mogli usłyszeć; ich uszy jedynie wychwyciły tę częstotliwość, przekazały do mózgu i po układzie nerwowym, czego skutkiem miało być: zaburzenie pola widzenia/wzroku (gałki oczne delikatnie wibrowały, przez co studenci z wyprawy mieli wrażenie, że widzą jakiś niewyraźny kształt/cień ,,cały czas im towarzyszący" przy Otorten), mdłości, wahania nastroju: zaburzenie przepływu serotoniny w mózgu - możliwe nagłe stany lękowe i depresyjne. Dalej, to jak wszystko to się potoczyło, dobrze wiemy z różnych źródeł... Tak słynna wyprawa stała się Tragedią.

Jak widać powyższa hipoteza w skrótowy sposób przeze mnie przedstawiona jakoś, ot tak, wyssana z palca, ze szczytów niedorzeczności nie jest. Akustykiem, meteorologiem, fizykiem nie jestem. Ponoć właśnie te założenia miały mieć solidne podstawy naukowe: dowody potwierdzające hipotezę, ukazane w jakimś artykule.
  • 0

#195

Staniq.

    In principio erat Verbum.

  • Postów: 6687
  • Tematów: 774
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 28
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Po układzie nerwowym drgania nie dotrą do oczu. Jeżeli jest to możliwe, to tylko po kościach czaszki.






 

Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych