Udało mi się znaleźć tą górę na innej mapie:
Znalazłem też inny tekst na
http://paranormalne....u-grupy-diatowa. Zacytuję ciekawy fragment:
"Teorii jest wiele.
Jedna z pierwszych, którą starali się zgłębić na początku śledczy w sprawie dotyczyła morderstwa ze strony miejscowego ludu Mansów za naruszenie ziemi świętej. Przypuszczenia takie nie były bezpodstawne, gdyż incydent z lat 30-tych mógł dobrze zachować się w pamięci śledczych. W tym okresie szaman Mansów rzekomo utopił geolożkę, która wspięła się na górę uważaną za zakazaną przez jego lud. W przypadku grupy Diatłowa ani jedna ani druga góra nie były jednak ważne dla Mansów, nie stanowiąc miejsc świętych ani zakazanych. Zdumiewającym zbiegiem okoliczności może być to, że nazwa Ortoten oznacza w miejscowym języku „nie idź tam”, zaś Cholatczachl tłumaczy się jako „Góra śmierci”. W każdym razie nazwy te mogą dla wędrujących Mansów mieć raczej praktyczne aniżeli jakiekolwiek inne zastosowanie. Ponadto najbliższa wioska ludu znajdowała się w odległości ok. 100 km, zaś oni sami utrzymywali raczej przyjazne stosunki z Rosjanami i nie zapuszczali się w zimę w okolice, w które wybrali się studenci, gdyż nie wiązały się one ani z ich terenami łowieckimi ani pastwiskami. Jakiś czas potem teorię o zemście Mansów odrzucono z racji braku dowodów. Inne sugestie mówiły, że Diatłow i jego ludzie mogli natknąć się na przebywającą w okolicy grupę przestępców albo też zostali oni przypadkowo wzięci za zbiegłych więźniów przez strażników z miejscowego obozu.
Jakiś czas potem mówiono nawet, że więźniowie obozu śpiewali piosenkę opartą na słowach wiersza Diatłowa, choć mało prawdopodobne jest, aby ten jakiekolwiek pisał. Historia ta jest raczej zmienioną wersją faktu, że podczas noclegu w Wiżaj grupa Diatłowa spotkała się z ekipą geologów, od których nauczyli się wielu „zakazanych piosenek”, co odnotowała w swym dzienniku Dubinina. Nie wiadomo, czy były to piosenki polityczne czy też zwyczajne „złodziejskie ballady”.
W każdym razie wszystkie teorie dotyczące interwencji ludzi w sprawę śmierci członków grupy nie odpowiadały faktom, bowiem w okolicach ostatniego obozu ani też przy ciałach nie odnaleziono innych niż pozostawione przez nich śladów stóp. Co więcej, dr Borys Wozrożdenny, który badał ich ciała orzekł, że według jego opinii żaden człowiek nie mógł spowodować u nich podobnych obrażeń, bowiem siła z jaką je zadano była tak wielka, że zniszczeniu nie uległy tkanki miękkie.
- Był to efekt porównywalny z tym, co dzieje się w czasie wypadku samochodowego – mówił.
Ale jeśli nie ludzie spowodowali śmierć narciarzy, to co za nią stoi?
Owe tajemnicze obrażenia zgodnie z opinią rosyjskiego kryptozoologa Michaiła Trachtengertza wyglądały tak, „jak gdyby ktoś za mocno ich uścisnął”. Inni fotelowi teoretycy sugerowali, że ucieczkę narciarzy z namiotu spowodował widok 3-metrowej wysokości potwora, który wyłonił się ze śniegu.
Obserwacje „śnieżnych ludzi” i innych stworzeń przypominających wyglądem himalajskiego Yetiego są w Rosji powszechne, jednak jeśli te stworzenia rzeczywiście ukrywają się gdzieś w głuszy, robią to aby skryć się przed ludzkimi oczyma.
Trachtengertz twierdził również, że tworzona przez nich „gazetka” zawierała oświadczenie napisane wielkimi literami: „Od dziś wiemy, że ludzie śniegu istnieją.” W dalszej części czytamy: „Można ich spotkać na Północnym Uralu, niedaleko Ortotena.” Jednakże biorąc pod uwagę raczej satyryczny ton gazetki, której zadaniem było jednoczenie grupy można odnieść wrażenie, że studenci odnosili ten zapis raczej do siebie nie zaś do nieznanych nauce istot. Oprócz tej pojawiły się także inne sugestie, w tym jedna odnosząca się do ataku podziemnych istot.
Akta w sprawie grupy Diatłowa udostępniono dopiero w latach 90-tych ub. wieku, ale zabieg ten dodał jedynie tajemnic wydarzeniom z lutego 1959 roku. Testy medyczne wykazały znaczne ślady promieniowania na ciałach i ubraniach czwórki narciarzy odnalezionych w rozpadlinie. Wyglądało na to, że albo mieli oni do czynienia z materiałami radioaktywnymi, albo też znaleźli się w skażonej okolicy. Jeden z pierwszych badaczy sprawy, Lew Iwanow opisuje zachowanie licznika Geigera w czasie wizyty w obozie grupy Diatłowa na górskim stoku. Iwanow mówi, że w miarę zbliżania się do miejsca licznik zaczął nagle piszczeć i klikać.
Stwierdził on jednak, że władze regionalne nakazały mu zamknąć dochodzenie i trzymać sprawę w tajemnicy. Władze niepokoiły także liczne doniesienia armii i służby meteorologicznej dotyczące „jasnych latających kul” widywanych nad obszarem, gdzie leży Chylat-Siachyl w lutym i marcu 1959 roku, których obserwacje koncentrowały się wokół 17 lutego.
- Przypuszczałem wówczas i dziś również tak sądzę, że owe latające kule miały bezpośredni związek ze śmiercią członków ekspedycji – powiedział Iwanow jednej z kazachskich gazet.
Akta zawierały zeznania innej grupy turystów, studentów geografii, którzy tej samej nocy, gdy doszło do ucieczki grupy Diatłowa z namiotu stacjonowali w odległości 50 km na południe od nich. Ich lider zeznał, że widzieli wówczas dziwne pomarańczowe kule lub też „kule ognia”, które unosiły się na niebie w okolicach Cholatczachl. Inny z nich odnotował, że widział „jasny okrągły obiekt, który przeleciał nad wioską z południowego-wschodu na północny-zachód. Jasny dysk był praktycznie w rozmiarze księżyca w pełni. Miał niebiesko-biały kolor i otoczony był niebieskawą aurą. Otoczka nieznacznie błyskała, tak jak znajdująca się daleko burza. Gdy obiekt zniknął za horyzontem, niebo w tym miejscu pozostawało jasne jeszcze przez kilka chwil.”
Iwanow spekulował, że jeden z narciarzy mógł feralnej nocy opuścić namiot, zauważyć kulę i zbudzić swymi krzykami innych, co skłoniło ich do pościgu w dół zbocza. W tym czasie kula mogła eksplodować zabijając czwórkę, która odniosła poważne obrażenia, jak i powodując uraz czaszki Słobodina.
- Nie wiem, czym były te kule – czy była to broń czy też obcy, albo jeszcze coś innego, ale jestem pewien, że bezpośrednio wiążą się one z ich śmiercią – dodał Iwanow.
Jurij Judin również myśli podobnie. Tajemnica otaczająca wydarzenie skłoniła go do wniosku, że mogli oni przypadkowo trafić na tajny poligon wojskowy, co tłumaczyłoby ślady radioaktywności na ich ubraniach. Kuncewicz zgadza się z tym wnioskiem dodając, że ważną wskazówką jest odkryta na ciałach opalenizna.
- Brałem udział w pogrzebach pierwszych pięciu ofiar i pamiętam, że ich twarze wyglądały na opalone na głęboki brąz – mówił.
Inne relacje również sugerowały jakoby członkowie rodzin ofiar mówili o nienaturalnym kolorze ich skóry oraz siwych włosach. Ujawnione dokumenty nie zawierają jednak informacji o stanie organów wewnętrznych członków ekspedycji.
- Wiem, że umieszczono je w specjalnych pojemnikach a potem wysłano na badania – powiedział Judin.
Mimo to w okolicach obozu nie natrafiono na jakiekolwiek ślady eksplozji. Dwa lata przed tragicznym finałem wyprawy Rosjanie wystrzelili z Kosmodromu Bajkonur pierwszego satelitę.
Dwa lata po wydarzeniach z 1959 roku Jurij Gagarin z tego samego miejsca udał się w pierwszą podróż kosmiczną. Ale czy radziecki program kosmiczny może mieć jakikolwiek związek z tym, co przytrafiło się grupie studentów?
Podczas gdy rakieta z Bajkonuru mogłaby dotrzeć na północy Ural, nie ma jakichkolwiek zapisków o odbywających się w tym czasie próbach – mówił Aleksander Żelezniakow – historyk rosyjskiego programu atomowego. Drugi leżący jednak znacznie bliżej kosmodrom w Plesiecku otwarto dopiero pod koniec 1959 roku. Rakiety ziemia-powietrze, który mogły być z niego odpalane jeszcze wówczas nie powstały.
Mimo to Jurij Kuncewicz, który w 2007 roku poprowadził w rejon Cholatczachl ekspedycję, trafił tam na ślad „cmentarzyska” metalowych części wskazujących na fakt, że wojsko przeprowadzało tam swego czasu eksperymenty.
Jeden z fragmentów odnalezionych przez Kuncewicza w czasie wyprawy na Ural w 2007 roku dowodzi, że obszar ten stanowił wojskowy teren testowy
- Nie możemy stwierdzić, jaki rodzaj broni testowano, ale katastrofa z 1959 była z pewnością spowodowana przez człowieka – mówi.
Judin wierzy z kolei, że wojsko mogło dotrzeć do namiotu grupy jeszcze przed ratownikami. Dodaje również, że poproszono go o zidentyfikowanie właścicieli każdego ze znalezionych na miejscu przedmiotów, lecz nie udało mu się ustalić przynależności kawałka tkaniny, który wyglądał jak materiał użyty do szycia wojskowych płaszczy, pary nart oraz ich kawałka. Judin miał widzieć również dokumenty, które doprowadziły go do wniosku, że śledztwo w sprawie zdarzenia otwarto już 6 lutego, czyli dwa tygodnie przed znalezieniem namiotu przez ekipę ratunkową.
Inni zwolennicy teorii o wojskowym spisku w sprawie zdarzenia idą jeszcze dalej twierdząc, że narciarze mogli zostać celowo zamordowani po natknięciu się na pewien rodzaj wojskowej tajemnicy. Niezależnie od tego co testowano, prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, że na tym odludziu pośrodku zimy znaleźć się mogą jacykolwiek ludzie. Kiedy natrafiono na ich obecność, priorytetem było zapewnienie tajności poprzez eliminację ocalałych świadków.
Ale ci albo już nie żyli, albo umierali. Eksplozja zabiła troje z nich na stoku i jeszcze dwóch przy ognisku. Czwórka nadal żyła, jednak cierpiała wskutek napromieniowania. Gdy stracili przytomność, wrzucono ich do rozpadliny, co spowodowało znalezione u nich obrażenia. Następnie szczelinę zasypano śniegiem.
Mimo wszystko teoria ta jest trudna do zaakceptowania z racji wspominanego już braku w okolicach obozu jakichkolwiek obcych śladów.
Moisej Akselrod, przyjaciel Diatłowa, podchodzi do sprawy z bardziej przyziemnym spojrzeniem. Jak mówi, według jego opinii na namiot spadła lawina. Część studentów odniosła rany w czasie, gdy śnieg uderzył w ściany namiotu, blokując jednocześnie wyjście, zmuszając ich do wykonania cięcia od środka. Grupa skierowała się do poprzedniego obozu, lecz zabłądzili. Przy ognisku część z nich zdjęła ubrania, aby dać je rannym.
Jewgienij Bujanow oraz Walentin Nekrasow, doświadczeni turyści również wspierają tą wersję mówiąc, że charakter obrażeń odkrytych u studentów zgadza się z tymi jakie odnieść można po zderzeniu z masą śniegu. Czaszka Thibauxa-Brignolle’a pękła w wyniku uderzenia, zaś Dubinina mogła odgryźć sobie język.
Krytycy tej wersji wydarzeń wskazują na fakt, że narciarze opuścili obóz pieszo i przeszli ponad kilometr w temperaturze -30 stopni Celsjusza. Thibeaux-Brignollel mógł być nieprzytomny z racji zmiażdżonej czaszki, jednak mógł być niesiony przez innych (zatem śledczy nie byli w stanie ustalić dokładnej liczby śladów w śniegu). Dubnina i Zołotariew mogli poruszać się mimo złamanych żeber, choć obrażenia, jakich doznała kobieta (której żebro przebiło serce) sprawiały, że było przed nią jedynie kilkanaście minut życia. Zmarłaby zatem przed dotarciem do lasu i rozpadliny. W jaki zatem sposób jej dwaj towarzysze zamarzli na śmierć przed tym nim nastąpił jej zgon? Po raz kolejny pozostaje nam więcej pytań niż odpowiedzi.
Ponieważ w latach 90-tych pojawiło się więcej szczegółów w sprawie wydarzenia, wielu badaczy kontynuowało próbę znalezienia odpowiedzi. Jekaterynburski dziennikarz, Anatolij Gusczin, jedna z pierwszy osób, które dotarły do oryginalnych dokumentów ze śledztwa przeprowadzonego w 1959 roku mówił, że brakowało znacznej liczby stron wymienionych w dokumentacji. W 1999 roku wydał on książkę pt. „Cena tajemnic państwa w dziewięciu żywotach”, gdzie wysuwa on swą własną teorię dotyczącą testów tajnej broni i wojskowego spisku. Lew Iwanow dodał wagi tym twierdzeniom, gdy oświadczył, że nakazano mu milczeć w tej sprawie. Iwanow emeryturę spędził w Kazachstanie, gdzie zmarł cały czas trwając w wierze, jakoby za tragedią grupy studentów stało UFO i obca technologia.
W roku 2000 regionalna stacja telewizyjna nakręciła dokument o incydencie, zaś pisarka Anna Matwiejewa opublikowała na wpół fikcyjną powieść opartą o losy grupy studentów. Od tego czasu założona przez przyjaciela Diatłowa, Jurija Kuncewicza, fundacja mieszcząca się w Jekaterynburgu zajmuje się pielęgnowaniem pamięci o studentach oraz próbą ponownego otwarcia badań nad ich śmiercią.
W 2008 roku sześciu członków oryginalnej ekipy ratunkowej oraz 31 niezależnych ekspertów zgromadziło się na konferencji zorganizowanej przez Uralski Krajowy Uniwersytet Techniczny, Fundację im. Diatłowa oraz kilka organizacji pozarządowych. Doszli oni do wniosku, że za śmierć członków ekipy odpowiada wojsko przeprowadzające testy na obszarze północnego Uralu. Mimo to „brak nam dokumentów, o które prosimy Ministerstwo Obrony, Rosyjską Agencję Kosmiczną oraz FSB i dzięki którym otrzymalibyśmy pełniejszy obraz sytuacji” – czytamy w oświadczeniu jej uczestników.
Co rzeczywiście stało się nocą z 1 na 2 lutego 1959 roku? Odpowiedzi możemy nie poznać nigdy, ale z pewnością ofiary tego incydentu, w tym Diatłow, nie zostaną tak szybko zapomniani. Okolica, w której rozbili swój ostatni obóz została oficjalnie nazwana „Przełęczą Diatłowa”. "
Po przeczytaniu tego tekstu uważam, że to rzeczywiście próby wojskowe spowodowały śmierć załogi.