I tutaj mam pewne zastrzeżenie. To prawda, że początkowo ludzie byli niedouczeni i podatni na wpływ 'mądrzejszych', ale mimo to posiadali swoje własne wyobrażenia na temat świata czy własnej egzystencji. Konsultując je ze sobą dochodzili do wspólnych wniosków, nie zebranych jeszcze w jedną ideologię. Tak rodziły się podwaliny religii - niezależnie od siebie, w różnych częściach świata, niemal wszystkie kultury mówią - Bóg jest w "niebie",wysoko; jest nieosiągalny i niematerialny.
Nie chodzi mi o samą kwestię niedouczenia, bo prawdę mówiąc jeszcze pod koniec XIX wieku ludzie bywali uzależnieni od czyjegoś zdania. Często nawet dzisiaj nie są w stanie wykrzesać z siebie odrobiny inicjatywy, by zapoczątkować własną, niezależną myśl. Przecież taki pozytywizm notorycznie ukazywał nasze ograniczenia przez pryzmat szaroburej rzeczywistości. Zwróć także uwagę na to, kiedy pojawiło się słowo Bóg. Jeśli wierzyć w akt stworzenia, Ogród Eden, to człowiek wówczas poznał własną słabość i niedoskonałość. Zatem wszystko, czego nie byliśmy w stanie ówcześnie pojąć, prawie natychmiastowo stawało się nieosiągalne i niemożliwe. Burze, deszcze, błyskawica, która inicjowała jakiś zapłon. To byli pierwsi BOGOWIE. I tutaj nie ma absolutnie żadnego fundamentu, na którym można by zbudować podwaliny wiary czy też obcowania z nadnaturalnym bytem. W późniejszym okresie weźmy pod lupę rolę kościoła. Wyprawy krzyżowe, zastraszanie inkwizycją (która pomimo swojej nadzwyczajnej humanitarności bywała brutalna), indeksy ksiąg zakazanych. Dlaczego kapłani tak bardzo buntowali się, by ludzie nie czytali niektórych dzieł? Odpowiedź jest bardzo prosta. Bali się rozdarcia metafizycznego nieba, ukazującego prawdę. Zrobili z ludzi nieme marionetki, które to oni pociągali za sznurki, a wtórowała im beznamiętnie głoszona idea. Gdzie zatem owa wolność wyboru, niezależność obiecana Nam rzekomo przez samego Boga? Dlaczego już na początku jego słudzy postanowili się zbuntować, hm?
Podobnie czynił Kościół katolicki, już u zarania. Strach przed Bogiem, jego gniewem, groźba piekła pozwalała papieżom trzymać 'ciemny' lud w ryzach. Wysyłać na krucjaty, walki z poganami. Palić na stosie.
I w 100% zgadzam się z tym, że wiara została spaczona przez ludzi. Mnie również to boli, też mam o to żal.
Zatem zadajmy sobie pytanie, kim jest papież? Człowiekiem, który prowadzi lud do Boga, ukazując mu jakieś prawdy czy raczej istotą, która żeruje na naiwności swoich fanatyków? Gdzie w tym wszystkim ta piękna i idylliczna wizja? Wiem, że ciężko komukolwiek jest odpowiadać za błędy jego poprzedników z przeszłości, aczkolwiek... nie odnosisz czasem wrażenia, że cała religia jest opowieścią, którą stworzono do bardziej przyziemnych celów? Kiedy ja odsunę od siebie wizję nieśmiertelności i wprowadzę się w poczucie, które idealnie opisuje cytat : '
vanitas, vanitatum et omnia vanitas' oraz przeświadczenie swojej maluczkości w obliczu całego wszechświata - boję się, zwyczajnie i po ludzku, że jesteśmy tylko igraszką w rękach 'szatanów' (innych ludzi). Że wszystko wokół jest złudzeniem, którym byliśmy karmieni od wieków.
Oczywiście można uznawać, że piekło to tak naprawdę nasz świat, materialny.
Jednak mówiąc że nie ma Piekła miałem na myśli tezę o istnieniu wiecznego miejsca kaźni do którego człowiek trafia na wieki, bez szans na litość i łąskę. Takiego miejsca nie ma, człowiek nie zostanie w taki sposób ukarany.
Piekło-Ziemia nie jest takim miejscem, jest to świat który sami kreujemy. Jest to 'piekło' innej rangi.
Wiesz co byłoby największym piekłem dla mnie samego? Wieczna utrata świadomości. Taniec śmierci, podczas którego przepadnę w bezkresnej otchłani. Wpadając w nią coraz głębiej i głębiej... Takie chwilowe poczucie, że całe moje życie było tylko ułamkiem wieczności w historii niezmierzonej materii i przestrzeni. Że z chwilą, gdy zamknę powieki jedyne co będę widział, to nieprzenikniona ciemność, której wtórować będzie poczucie bezsensownej pustki. Nikt nie musi Cię smażyć przez całą wieczność w kotłach ze smołą. Nie musisz spoglądać w oczy swoim największym lekom, szkaradnym istotą sprawującymi pieczę nad królestwem przeklętych. Ujmę to w taki sposób. Jeśli istnieje bezgraniczna pustka, która miałaby kończyć nasze istnienie, to z całą pewnością zasługuje ona na miano piekła.
Ale czy właściwie został uznany za symbol zła? Czy jego postać nie jest wykreowana po to by stać się kozłem ofiarnym? Po to by zrzucić z ludzi winę za własne czyny. Po to by ludzie poczuli się "lżej'? "Bo szatan mną kierował..."
Podobno istotą człowieczeństwa jest właśnie możliwość kształtowania swego istnienia. Staliśmy się kowalami własnych losów, obdarzonymi sumieniem, duszą, sercem i rozumem. Myślę, że nie trzeba w to mieszać jeszcze diabła. Jeśli ktoś jawnie grzeszy, błądzi lub popełnia jakąś zbrodnie, to winy należy szukać w innym miejscu. Emocjach tlących się w umyśle czy sercu albo w osobistym wyborze właśnie takiej ścieżki. Jeśli zaś chodzi o kozła ofiarnego. Cóż, świat jest zbudowany z przeciwieństw. Praktycznie wszystko ma swoje pejoratywne oblicze. Jaki sens miałby zatem świat bez równie potężnego przeciwnika Naszego stwórcy? Zwróć uwagę, jak przedstawiany jest szatan. Stał się wiecznym kusicielem, który pragnie byśmy zbłądzili i zeszli z drogi miłosierdzia, szacunku i wybaczenia. Bez wątpienia jest zatem symbolem zła. Zresztą nie jedynym. Choć sprawa symboliki jest kwestią nieco zawiłą.
Jak, w takim wypadku, Bóg mógłby skazać ludzi na wieczną mękę, skoro ich grzechy są tak naprawdę sprawką Szatana? Przecież to jawna niesprawiedliwość.
Szatan nie ma prawa ani możliwości kierować naszymi czynami. A to, że jest Boskim stworzeniem do tej pory nie ukaranym najcięższą z kar - unicestwieniem (a kto jak nie Szatan, zło wcielone, zasługuje na taką karę?) - oznacza, że Bóg nie skreślił go i pokłada w nim plany i nadzieję. Nam nieznane. I póki wciąż jest on stworzeniem, nie powinniśmy darzyć Go nienawiścią.
Racjonalizm, a nawet empiryzm wykluczy zdecydowaną większość kandydatów do resocjalizacji. Ktoś kto zabił raz, prawdopodobnie jest w stanie zrobić to ponownie. Nie znam boskiego planu, ale jeśli miałbym spojrzeć na to ze zdrowym rozsądkiem... pokładanie planów i nadziei w kimś takim jest dosyć...hm, odważne? Zanim jednak doświadczymy chwili, w której Bóg rozedrze niebo, ukazując Nam prawdę, pozostaje chyba cieszyć się własnym życiem i być przygotowanym na ewentualny koniec ; )
Chodzi o to, że nie powinniśmy wymagać dowodów. Przybywamy ze sfery, w której "przechadzaliśmy się z Bogiem po rajskich ogrodach" (metafora), wszelkie dowody są zbędne. Nie zostaliśmy stamtąd wyrzuceni - posiadając wolną wolę wybraliśmy życie na tym świecie. Życie poszukiwaczy, bowiem dla człowieka ważniejsze okazało się poszukiwanie odpowiedzi, doświadczanie uczuć, a nie trwanie w nich w świecie duchowym.
Sama inicjatywa nie wypłynęła z Naszej strony. Był jeszcze on - kusiciel, za sprawą którego odrzuciliśmy wszelkie łaski i zostaliśmy w pewien sposób na lodzie. Pozbawieni pewności, możliwości ciągłego obcowania ze stwórcą.
Powtarzam, że nie chodzi o to żeby Bóg nas nawracał cudami, objawieniam - na siłę. W takiej sytuacji bylibyśmy jego zabawkami. A nie jesteśmy. Dostaliśmy wolną rękę, a Bóg może tylko patrzeć co robimy z jego darem. Zostaniemy z tego rozliczeni, ale w sposób w jaki rodzic wytyka błędy dzieciom. Co musi zrobić dziecko aby jego rodzice go wyklęli, wyrzekli się go? Trudno powiedzieć, zależy od rodziców... Ale pamiętajmy, że Bóg jest 'rodzicem' o doskonałej, nieskończonej miłości. Naprawdę ciężko wyobrazić sobie co musiałoby się stać aby 'Doskonały Rodzic' wyrzekł się swojego dziecka, skazując go na unicestwienie.
Ależ mnie nie chodzi absolutnie o jakiekolwiek nawracanie. Miałem na myśli jakiś dowód tego, że naprawdę istnieje. Tak, by każdy człowiek mógł sobie powiedzieć w duchu : "Tak, mój stwórca jest jednak prawdziwy.' Masowe nawracanie sam uważam za absurd, ale czy nie sądzisz, że taka próba własnej woli byłaby czymś całkiem niezłym? Upewniasz się o Jego istnieniu i stajesz na rozstaju dróg. Jedna z nich to wiara, a druga to ateizm. Nadal masz wolną wolę i możesz pójść GDZIEKOLWIEK.