Głodni Amerykanie
W każdy piątek nauczyciele szkół podstawowych w pewnym zakątku najbogatszego kraju świata wkładają do uczniowskich tornistrów masło orzechowe, owoce i musli. Tyle, by dzieci nie były głodne przez weekend, zanim od poniedziałku znów będą mogły jeść obiady w szkole. Ani uczniom, ani rodzicom nie mówi się o tej akcji – mimo że w Wirginii Zachodniej rośnie liczba rodzin, które muszą korzystać z takiej pomocy, wielu ludzi wstydzi się tego przed znajomymi i sąsiadami.
– Nauczyciele domyślają się, które dzieci są niedożywione, na ogół te z rodzin żyjących w trudnych warunkach – mówi Carla Nardella, szefowa banku żywności rozdzielającego za darmo produkty spożywcze i wydającego posiłki dla ubogich. – To są dumni ludzie, dlatego nauczyciele postępują dyskretnie. W tym roku zaczęliśmy dawać dzieciom dodatkowe paczki z jedzeniem, bo sytuacja staje się coraz trudniejsza. Zaczęliśmy od 400 dzieci. Mamy nadzieję, że kiedyś taki program będzie działał w każdej szkole Wirginii Zachodniej, ponieważ dzieci potrzebujące pomocy są u nas wszędzie. Widok głodnego dziecka jest ogromnie przykry.
Fot. Getty Images/FPM
Dotyczy to nie tylko dzieci. Jedna szósta z 1,8 miliona mieszkańców tego stanu otrzymuje kupony żywnościowe – jeden z najwyższych odsetków w kraju – a liczba ta rośnie z każdym tygodniem.
W kolejkach po pomoc żywnościową stoją też ludzie starsi, których emerytury zdmuchnął krach na giełdzie, rodziny doprowadzone do nędzy przez wydatki na opiekę medyczną, bo nie stać je na ubezpieczenie, i wielu ludzi w sposób stały uzależnionych od pomocy społecznej w tym jednym z najbiedniejszych stanów USA. Ale większość osób otrzymujących kupony żywnościowe nie jest w stanie z tego wyżyć i musi korzystać z rozdawanych paczek i odwiedzać jadłodajnie dla ubogich.
Nardella, która pracuje w banku żywności w Wirginii Zachodniej od 25 lat, twierdzi, że z jego pomocy korzysta 260 000 ludzi miesięcznie, a coraz częściej szukają jej całe rodziny.
– Kilka lat temu pracowałam w pewnej jadłodajni dla ubogich i wówczas przychodziło tam niewielu ludzi. To byli bezdomni. Teraz pojawiają się całe rodziny. Rodzice przyprowadzają swoje dzieci, żeby je nakarmić. To bardzo dla nich trudne – mówi, a rozmawiamy w siedzibie Mountaineer Food Bank w miasteczku Gassaway leżącym w centrum stanu. – Ludzie, którzy przychodzą do takich jadłodajni ze swymi rodzinami, nigdy wcześniej nawet nie myśleli, że mogą być do tego zmuszeni.
Jedna z takich rodzin mieszka w drewnianym domku, stojącym przy drodze biegnącej za Gassaway ku wzgórzom. Ze ścian obłazi biała farba. Na podwórzu leżą rowery. To rowery dzieci, które chodzą do szkoły podstawowej. Na ścianie wisi tekst hymnu narodowego, a na podjeździe stoi zdezelowany, blisko 30-letni samochód. Mieszkający tu ludzie mówią, że sąsiedzi znają ich trudną sytuację i pomaga im lokalny kościół. Ale wolą zachować anonimowość, żeby nie oskarżano ich o to, że są darmozjadami.
– O takich, którzy korzystają z pomocy, ludzie mają wyrobioną opinię. Uważa się, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają – mówi ojciec, który pracuje w barze z fast-foodem. – Do pracy muszę jechać 60 mil. Wykończyła nas cena paliwa. Benzyna podrożała i wtedy zdrożała też żywność. Zarabiam 6 dolarów na godzinę i nagle okazało się, że brakuje nam pieniędzy. Nigdy nie myślałem, że będziemy prosić o jedzenie, ale jeśli chcę zachować swoją pracę, muszę wydawać pieniądze na benzynę. Muszę płacić rachunki. To, co zostaje, idzie na żywność, a trzeba wykarmić cztery osoby. I nie starcza nam, opowiada. – Powiedzieliśmy o tym pastorowi, a on zorganizował nam pomoc żywnościową.
Takie historie słyszy się w tych dniach w całej Wirginii Zachodniej. Ritchie Roach jest burmistrzem Gassaway, miasteczka liczącego 950 mieszkańców, choć było ich dwa razy więcej, zanim nie zamknięto zakładów naprawy taboru kolejowego w latach 60. Roach ma również restaurację i jest miejskim przedsiębiorcą pogrzebowym. – Nikt nie chce być burmistrzem małego miasta – mówi. – Nie jest to łatwe, bo nie ma żadnych przychodów.
Roach mówi, że o ile niektórzy mieszkańcy znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji na skutek likwidacji miejsc pracy w lokalnym przemyśle drzewnym, większość tych, którzy muszą korzystać z kuponów żywnościowych i innej pomocy, wciąż ma pracę.
– Wszystkiemu winna jest cena benzyny. Kiedy półtora roku temu doszła do 4 dolarów za galon, odczuli to wszyscy. Wzrosły wtedy też koszta żywności i inne opłaty. Ludzie pracują całymi dniami, a mimo to nie zarabiają tyle, by opłacić rachunki – mówi. – Z cenami jedzenia można sobie jakoś radzić, ponieważ ludzie mogą uprawiać własne ogródki. Mogą upolować jelenia, lisa. Da się zjeść nawet szopa. Ale cena paliwa uderza we wszystkich. Benzyny nie da się samemu wyprodukować.
W miasteczkach Wirginii Zachodniej z pomocą spieszą często Kościoły. Barbara Accord z Kościoła prezbiteriańskiego, współpracująca z koalicją różnych Kościołów w United Christian Food Pantry, by udzielać pomocy żywnościowej ubogim, mówi, że rozpaczliwe położenie zmusiło niektóre rodziny do porzucania swych domów i zamieszkania z innymi, żeby zaoszczędzić pieniądze. – Rodziny sprowadzają się do innych rodzin, bo nie są w stanie utrzymać samodzielnego gospodarstwa. Porzucają swoje domy, ponieważ już nie stać ich, by je utrzymać. Są też tacy, którzy przyjeżdżają z innego stanu, bo stracili pracę, a stąd pochodzą – opowiada. Accord twierdzi, że jej organizacja pomaga około 150 rodzinom w Gassaway i okolicy, a każdego miesiąca przybywa ich około dziesięciu.
W hrabstwie Tucker mieszka Roxanne Tusing, która udziela pomocy żywnościowej coraz większej liczbie ludzi starszych. – Starsi ludzie coraz częściej korzystają z możliwości zjedzenia w południe ciepłego posiłku – mówi. – Oszczędności emerytalne niektórych z nich wyparowały na skutek załamania gospodarki. Nie stać ich na utrzymanie, bo ich emerytury znikły na giełdzie.
Ci, którzy udzielają pomocy, mają różne opinie na temat tego, czy ludzie bardziej współczują korzystającym z pomocy teraz, gdy tak wielu z nich wciąż ma pracę. Nardella i Tusing mówią o hojności wielu zwykłych ludzi, którzy robią, co mogą, by pomóc sąsiadom. Ale zdaniem Accord wielu odnosi się do tego krytycznie.
– Wykształciły się pewne postawy wobec korzystających z różnych form pomocy. Wynika to z protestanckiej etyki pracy, bardzo silnej w południowych stanach USA. Dominuje przekonanie, że każdy sam powinien o siebie zadbać. Znam wielu naprawdę ubogich ludzi, którzy wolą cierpieć, niż skorzystać z pomocy – wyjaśnia.
Burmistrz widzi więcej zrozumienia. – Ludzie mają teraz inny stosunek do tych, którzy pracują, a mimo to muszą liczyć na innych. Rozumieją, że jeśli żona nie może znaleźć pracy, a w domu jest dwójka albo trójka dzieci, a do roboty trzeba jeździć codziennie 40 mil, to nie da się związać końca z końcem – podkreśla.
Nardella mówi, że marzy o dniu, w którym nie będzie miała już pracy, ponieważ banki żywnościowe przestaną być potrzebne, i że źle świadczy to o USA, iż w tym najbogatszym kraju świata są głodni ludzie. – Uważam, że to wstyd, ponieważ ten kraj ma wiele zasobów. Gdyby choćby odrobinę równomierniej rozkładały się jego bogactwa, nie mielibyśmy głodu – stwierdza. Czy sądzi ona, że doczeka tego za swego życia? – Chyba nie.
Źródło: www.onet.pl