Przyznaję się od razu, mam 18 lat w tym roku, ale odczuwam podobne rzeczy, jak te które opisujecie. Może i dziwne, ale tak czuję. Pamiętam siebie gdy byłam dzieckiem - wiecznie latająca po podwórku dziewczynka, która po zjedzeniu śniadania wylatywała na podwórko i czekała aż koledzy z dołu do niej dołączą, czasem było na odwrót że to oni czekali. Wracałam z niechęcią na obiad, potem znowu mnie nie było aż do późnego wieczora (pewnie dziś to dla mnie wczesna godzina, ale wiadomo jak wyolbrzymione były niektóre rzeczy jak było się dzieckiem). Wracałam na kolację i czasami jeszcze miałam ochotę wyjść i po tym, ale koledzy musieli też już wracać. Ścigaliśmy się kto szybciej biega, robiliśmy na podwórku "mieszkania" z piasku z kanapami, telewizorami (to pochłaniało nam całe dnie), jeździliśmy rowerami na pobliskich ulicach, szliśmy po deszczu na największą kałużę w okolicy, uciekaliśmy w podwórka żeby dotrzeć w miejsca, gdzie nie puszczali nas samemu rodzice... To było tak ekscytujące dla nas, że aż się sobie dziwię że kiedyś mogłam aż tak odczuwać. W ogóle w dzieciństwie miałam może tylko jedna koleżankę z przedszkola z którą czasem się bawiłam u niej lalkami; denerwowała mnie w gruncie rzeczy i zostało tak do dziś, nie cierpię jej i jakby było mało, jestem dziś z nią już drugi rok w klasie licealnej. Oprócz niej i koleżanek w przedszkolu spędzałam całe dzieciństwo z chłopakami, moimi sąsiadami, więc długo byłam chlopczycą. Potem przyszły już inne czasy, więcej koleżanek, gimnazjum... Którego nie wspominam za dobrze, to była szkoła w której zaczęłam tracić złudzenia i zmieniłam się bardzo. Nie wspominając o liceum... Teraz nie poznaje samej siebie. Nie ma we mnie już energii, stałam się apatyczna, nie mam ochoty na nic, wszędzie mi daleko (a kiedyś byłam w stanie chodzić na spacery przez cały dzień), cieszyłam się z tego, że moknę w ulewie patrząc w okno ukochanego chłopaka, a dziś drażni mnie myśl, że mogłabym pokręcić sobie wyprostowaną rano grzywkę w choć troche wilgotnym powietrzu... Nie wiem jak nazywa się taka zmiana, nie wiem jak nazwać swój stan w tym momencie. W tej chwili myślę tylko o tym co będzie kiedyś, o pracy, studiach, jak to będzie wyglądało, zeby zarabiać i "być szczęśliwą". Mówią, ze teraz jest najlepszy czas w zyciu, ale co z tego że wiem o tym, skoro nic z tego nie wynika? Przyzwyczaiłam się już do miażdżącej monotonii tego życia.
Wolę nie wiedzieć co będzie gdy będę pracować, chyba stane sie jeszcze gorszym człowiekiem niż jestem w tej chwili. Jeśli ktoś zna lekarstwo na stagnację życia, może mi podpowiedzieć
Ciągle czekam na jakies przebudzenie, ale ono nie nadchodzi. Tak to mniej więcej wygląda... Ta młodość - "najlepszy czas życia"... Długo by mówić, ale nie jestem chyba ująć wszystkiego w słowa tak jakbym chciała.
Gratuluje temu co wytrwał do końca