Witam ponownie.
W tym wpisie opowiem trochę o bitwach, jakie stoczyli Rzymianie oraz troszkę rozwinę zalety, ale też i wady macedońskiej falangi.
Zacznijmy jednak od uwag kolegi dawniej
Mr. Makbeta, a obecnie
Nihilista.
Tak, jakby nie patrzeć jest to dla mnie znaczące utrudnienie. Opisując daną kwestię nie mam prawie żadnego zdjęcia ilustrującego to o czym się rozwodzę. Bardzo ciężko jest znaleźć jakiekolwiek zdjęcia dotyczące armii macedońskiej a co dopiero dobre zdjęcia. Samo szukanie zdjęć przeważnie zajmuję mi więcej czasu niż opisanie danej sprawy. Jednakże żyję w przekonaniu, iż to nie piksele mówią o armii a słowa, które ją opiewają
Jak najbardziej. Zdjęcia są pomocne, lecz to wciąż tylko dodatek. Równie dobrze mógłbym opisać Rzymian bez ich pomocy, lecz chciałbym aby przy okazji debata ta zaznajomiła czytelników z wyglądem opisywanych przedmiotów, osób i wydarzeń. Wszak nie chodzi mi o wynik naszej dyskusji, lecz o być może nawet zainteresowanie czytelników czasami walecznych Rzymian
Aquila, mówiłeś iż gdyby udało się rozerwać szyk falangi i wedrzeć do środka doszło by do rzezi lekkozbrojnych Macedończyków, otóż ja jestem innego zdania. Weźmy przy tym pod uwagę liczebność takiej falangi, niektóre z nich potrafiły ciągnąć się na kilka kilometrów. W czasie gdy Aleksander wyruszył na wschód, jedna falanga składała się z 8 takseis. Z czego jedno takseis liczyło sobie 1500 żołnierzy. Taka siła nie tylko przetaczała się przez pole walki z łatwością, ale i w momencie rozerwania szyku zalewała przeciwnika liczebnością.
Nie mogę się z tym zgodzić. Liczebność nie ma w przypadku falangi zbyt dużego znaczenia w tej kwestii. To tak, jakbyś stwierdził „popatrzcie, ile w czołgu jest części. Więc nawet, gdy czołg zostanie rozłożony na poszczególne części i tak będzie dalej groźny”. Atutem falangi był jej szyk. Tylko on dawał jej zwycięstwo. Poszczególni piechurzy macedońskiej falangi byli trybikami (tak samo jak i legioniści), ale trybikami niezdolnymi do operowania na polu walki samodzielnie. Owszem,
nec Hercules contra plures, lecz w omawianym przez nas temacie na jednego ciężkozbrojnego legionistę, wyposażonego w idealny miecz, pancerz i tarczę oraz szkolonego do walki wręcz na krótki dystans musiałyby przypadać dziesiątki falangitów uzbrojonych w swe mieczyki i malutkie tarcze, pozbawionych dobrych pancerzy i przede wszystkim – szkolonych jedynie do walki przy pomocy swoich sariss (które, jak już wspomniałem, były bezużyteczne po rozerwaniu szyku) aby zdziałać cokolwiek.
Poza tym wydaje mi się, że lekko przesadziłeś z długością szyku. O ile się nie mylę, w bitwach szerokość frontu falangi wynosiła przeważnie około 300, może do 600 metrów. Nie oszukujmy się – wyszkolenie i utrzymanie falangi było bardzo drogie i wystawienie większej ilości tych wojowników było dość nierealne. Samo ustawienie zaś, wymagające głębokiego szyku, zmniejszało szerokość frontu. Na przykład Filip V, król Macedonii (o bitwach jakie stoczył z Rzymianami opowiem troszkę później) wystawił ok 8000 falangitów i ok 2000 peltastów uzbrojonych w sarissy i linia, jaką utworzyli, miała „zaledwie” 500 metrów szerokości.
No chyba że mowa była o kolumnie marszowej, jednak taka nie ma w ogóle znaczenia w omawianym przez nas przykładzie.
Żeby zaś na wszelki wypadek uniknąć nieporozumień – poprzez „rozerwanie szyku” mam na myśli kompletne załamanie, wdarcie się przeciwników pomiędzy poszczególnych falangitów na odległość miecza. O ile się nie mylę, falanga Aleksandra potrafiła na przykład zrobić w swoim szyku luki, czy też „korytarze”, aby przepuścić nacierające słonie czy też rydwany nieprzyjaciela. To dobry manewr, lecz to nie rozerwanie o którym mówię.
Poza tym – korzystając w pierwszego lepszego źródła wyczytałem, że Aleksander poprowadził na Persję ok 42 000 żołnierzy. To zbliżona liczebność do wojsk rzymskich, więc nie ma mowy o żadnej „przewadze liczebnej” i „zalewaniu liczebnością”. Więcej o tym jednak będzie mowa za chwilę, bo dotykamy tutaj kolejnej miażdżącej przewagi Rzymu nad Macedonią – przewagi, która ma wręcz gigantyczne znaczenie strategiczne.
Warto wspomnieć iż rozerwaniu ulegały tylko falangi, które składały się z słabo wyszkolonych piechurów. Zaś tych w armii Aleksandra się nie zauważymy, gdyż starannie dopierano jej członków.
Skąd taki pomysł? Nie róbmy z „doskonale wyszkolonych falangitów” niemalże niepokonanych herosów podobnych do bohaterów z japońskich kreskówek, którzy potrafią kataną odbijać kule z karabinów maszynowych a potem polizać się w łokieć. Każdy, choćby najlepiej wyszkolony i wyposażony żołnierz jest wciąż tylko człowiekiem. A to oznacza, że może zostać pokonany. Dobrym przykładem jest tutaj chociażby historia komandosów amerykańskich, których otoczyli na wierzchołku góry Talibowie w turbanach na głowie. Cóż z tego, że Amerykanie mieli przewagę ogniową i w dziedzinie wyszkolenia. W beznadziejnie trudnym terenie i w pułapce (na wierzchołku góry a wszędzie dookoła wróg) zostali w końcu wybici do ostatka.
Tak samo jest z falangą – choćby i najlepiej wyszkolona i przygotowana może zostać rozerwana i pokonana.
Co prawda piechurzy macedońscy byli o wiele słabiej opancerzeni od swych greckich pobratymców, gdyż wyposażeni byli tylko w mniejszą tarczę (talamon), która zwieszana była na szyi. Oprócz tego posiadali oni znacznie lżejszy hełm. Co prawda poszczególny żołnierz na polu bitwy był by łatwym celem, lecz wewnątrz falangi takie wyposażenie pozwalało zacisnąć szeregi co uniemożliwiało rozerwanie szyku.
Tutaj na moment w końcu zaczynasz powracać do sedna sprawy (bo opowiadanie o „zalewaniu liczebnością” było dość słabym argumentem, tak jakby pisanym trochę na siłę i w akcie desperacji). Sam przyznajesz, że pancerz (a także i ogólny sprzęt do walki na krótki dystans) był gorszy od rzymskiego. Wyraźnie zgadzasz się także z tym, że poszczególny, pojedynczy falangita byłby beznadziejnie łatwym celem dla opancerzonego legionisty. Na koniec jednak znów wracamy do świata bajek przy stwierdzeniu „uniemożliwiało rozerwanie szyku”. Błąd – falanga popadała w rozsypkę i rozrywane były jej szyki, o czym zaraz wszyscy się przekonamy. Zobaczymy sami jak za sprawą Rzymu owo Mr.Makbetowe (wiem, że nastąpiła zmiana nicka, ale pozwolisz, że zachowam już w tej debacie ciągłość) „niemożliwe” stało się normą.
Co zresztą sam przyznajesz mi już w następnym akapicie:
Jej słabości wynikały przede wszystkim ze słabego wyszkolenia piechurów, lecz w końcu znalazł się przeciwnik kładący kres sławie falangi. Przeciwnikiem tym okazała się armia rzymska, które walcząc w bardziej elastyczny sposób w końcu rozrywały szyk falangi.
Przyznam, że nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Najpierw piszesz, że nawet przy rozerwaniu szyku falangici wciąż „zalewali liczebnością”, chwilę potem, że pojedynczy falangita byłby łatwym łupem. Następnie opowiadasz o „niemożliwości rozerwania szyku falangi”, by za chwilę dodać, że Rzymianom się to w końcu udało.
Prosiłbym o troszkę więcej spójności
(jak się jednak trochę później okaże, choć zatrzymaliśmy się na tym, że „pojedynczy falangita byłby łatwym łupem”, poniżej znowu wrócisz do „zalewania liczebnością”)
Jednakże, nie ma do żadnego odwzorowania w czasach gdy falanga była aleksandryjskim asem.
A czemuż to? Czyżby za czasów Aleksandra żyli inni ludzie? Chodzący Achillesi i Hektorzy?
(Oho, znów zalatuje poziomem rodem z kreskówek)
Falangę cechuje to, że jest praktycznie nie do rozerwania tylko w odpowiednich warunkach (a i nawet wówczas można to zrobić, gdy się dysponuje artylerią). W otwartym terenie zaś już wszystko może się zdarzyć.
Poza tym wydaje mi się, że planujesz wykorzystać różnicę czasową jaka dzieli nasze dwie armie na swoją korzyść. To zła taktyka, a oto dlaczego:
Czas, a co za tym idzie i postęp technologiczny, ma znaczenie dziś, w czasach nowożytnych. Dzisiaj 50 lat oznacza rewolucję w wyposażeniu i taktyce walki poszczególnych armii. Uważam, że dzisiejsza armia Polski (wszak dość słabo uzbrojona i wyszkolona) byłaby w stanie stawić czoła wojskom III Rzeszy (mocarstwa!) z II wojny światowej. Nie oznacza to jednak, że uważam Wojsko Polskie XXI wieku za lepsze od Wehrmachtu i SS z lat 40 XX wieku.
W czasach starożytnych zaś postęp technologiczny posuwał się znacznie wolniej. Miecz czy tarcza to nie komputer, który po paru latach nadaje się już tylko do muzeum albo do gry w Pacmana.
Aleksander prowadził po prostu armię złożoną na modłę macedońską. Starł się z modelem perskim. Nie mógł zaś, niestety, zrobić tego samego z armią rzymską z okresu chociażby Cezara.
W czasach Aleksandra Rzym dopiero nabierał kształtu - powstawał, by dopiero za jakiś czas wyrąbać sobie ogniem i mieczem swoje Imperium. W tym czasie Aleksander byłby może w stanie pokonać Rzymian.
Jednak ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że gdyby Aleksander urodził się zaledwie sto lat później nie byłby w stanie dokonać podobnych czynów. W tym czasie republika rzymska osiągnęła już poziom stabilnego i silnego państwa, które mogło z powodzeniem wkroczyć na arenę międzynarodową. Aleksander być może miałby jakieś tam swoje sukcesy w walce z Rzymianami, jednak byłby z góry skazany na porażkę. Tak samo jak potężna Kartagina, której los przepowiedział Kato Starszy swoim życzeniem
”ceterum censeo Carthaginem esse delendam” („A poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć”), którym kończył każde swoje przemówienie w Senacie. Wielki Hannibal również miał sławę niepokonanego wodza, niesłychanego wręcz stratega i dowódcy najlepszej armii. Historia jednak pokazała, kto stał się ostatecznym zwycięzcą, a kto pokonanym.
Ależ oczywiście, za czasów Aleksandra Wielkiego Macedończycy używali zarówna balisty jak i katapulty, co po pozwalało obrzucać przeciwnika gradem kamieni i ognistych szczał.
Wiem o tym, lecz opowiedziałeś nam w swoim poprzednim wpisie o „używaniu przez Aleksandra machin miotających i to nie w pracach oblężniczych a na polu walki”. To normalne i przewidywalne, że czyniono tak przy obleganiu miast, ale o machinach na polach bitew toczonych przez Aleksandra nie słyszałem nic a nic. Rzymianie stosowali je powszechnie. Oznacza to, że maszerując przez kraj nieprzyjaciela zawsze wozili ze sobą swoją artylerię. Gdy była taka potrzeba, rozstawiano ją szybko w szczerym polu aby prowadzić ostrzał wrogich wojsk.
U Aleksandra, o ile się nie mylę, brakowało tego dość istotnego elementu. Czym innym jest bowiem budowanie machin miotających gdy zajdzie taka potrzeba, czym innym zaś jest stałe wożenie z sobą tychże i rozstawianie ich na polu bitwy.
Miałem nadzieję, że podasz jakiś przykład wykorzystania tychże machin na polu walki (skoro tak napisałeś). Samo „ależ oczywiście, używano ich” jest niezbyt satysfakcjonujące.
Jedną z najbardziej znanych rzymskich formacji było Testudo czyli słynny „żółw” miał on podobnie jak falanga swoje wady jak i zalety. Ustawienie tarcz po bokach i u góry, chroniło usilnie przed łucznikami czy też procarzami. Jednakże sprawa miała się inaczej gdy w takiego „żółwia” uderzała konnica, wtedy to formacja obronna przeradzała się w rzeź legionistów
Tutaj zaś wydaje mi się, że próbujesz znaleźć rzymski odpowiednik „rozerwania falangi i rzezi falangitów”. I tutaj też wygląda na to, że chcesz robić to troszkę na siłę.
Zalety testudo są oczywiste. Ochrona przed pociskami jest bardzo dobra i nawet niska mobilność nie jest tutaj wadą. Jako wadę podajesz jednak... niską odporność na uderzenie kawalerii. Dlaczego taka „wada” jest absurdalna, wyjaśnię za chwilę.
Testudo używano w odpowiednich okolicznościach. Nie jest to odpowiednik falangi – falangici
musieli walczyć w swoim szyku, Rzymianie mogli się obejść bez swojego „żółwia”. To z kolei oznacza, że Rzymianie, w przeciwieństwie do Macedończyków, mogli decydować kiedy chcą, a kiedy nie chcą użyć tejże formacji. Zatem gdy istniało zagrożenie wynikające z możliwości uderzenia jazdy, to zazwyczaj nie używano testudo. I tutaj Twój przykład „wady” traci zupełnie sens. Aby dokładniej to wyjaśnić, postaram się podać przykład „wady” naśladując Twój zaprezentowany powyżej sposób myślenia:
„Typowa szklanka jest fajna, bo można z niej pić rozmaite płyny, lecz ma jednak wielką wadę – jest bardzo mało odporna gdy użyje się jej jako młotka.”
Błąd – to żadna wada, szklanki po prostu
nie używa się jako młotka. Wada zatem znów okazuje się wadą pozorną.
Poza tym Rzymianie umieli walczyć z kawalerią, nawet tą ciężką i nawet wówczas, gdy byli
zmuszeni do użycia testudo. Rozwinę ten wątek już za chwilę. Gdy zaś należało stawić czoła konnicy, używano wtedy zazwyczaj
fulcum – szyku przeciwko kawalerii:
Aby jednak powiedzieć coś więcej na temat testudo i kawalerii podam mały przykład – bitwę pod Carrhae.
Gdy rzymski wódz Crassus najechał Partię doszło w końcu do spotkania obu armii. Surena - dowódca partyjski nakazał przed bitwą swoim katafraktom (ciężkiej, opancerzonej jeździe) ukryć pancerze pod ubraniami ze skóry. Gdy katafrakci zbliżyli się do legionistów, jednocześnie zerwali swoje przebrania i odkryli lśniące zbroje. Zagrywka ta, mająca przerazić Rzymian nie odniosła żadnego skutku, co zaskoczyło pomysłodawcę tego manewru. Widząc liczebność wojsk rzymskich, Surena postanowił jednak nie atakować przy pomocy katafraktów w ich miejsce wysyłając konnych łuczników. Gdy zmuszeni przez to Rzymianie zaczęli formować testudo (co i tak było lepsze, niż dać się wystrzelać), uderzyli katafrakci.
Lecz wbrew temu, co pisze Mr.Makbet, testudo nie załamało się od razu i nie miała miejsca „rzeź legionistów” (mimo, że katafrakci to ciężka kawaleria, nie jacyś tam półnadzy barbarzyńcy na koniach). Choć z dużymi stratami, piechota rzymska wytrwała w walce a następnie zmieniła ponownie szyk z testudo na liniowy. Wtedy katafrakci ustąpili i wycofali się z pola walki.
Choć bitwa ostatecznie zakończyła się pogromem Rzymian (szalę przeważyli konni łucznicy, którzy po wycofaniu się katafraktów rozpoczęli morderczy ostrzał), tak ostatecznie okazało się, że piechota rzymska jest w stanie stawić czoła ciężkiej kawalerii.
Podobnie zrobił Cezar podczas bitwy pod Farsalos (o ile się nie mylę). Wtedy to naprzeciw kawalerii Pompejusza wystawił swoich legionistów używających pilum jako włóczni zamiast oszczepów, co zmusiło w ostateczności konnicę do ucieczki.
W przypadku falangi, liczebność piechurów w ostateczności zalewała napastnika jednakże i tak były straty. O tyle co falanga mogła jeszcze wyjść na prostą o tyle testudo nie miało już tyle szczęścia, żółwia tworzyły małe oddziały wojowników.
I tutaj znów (jak już wyżej zapowiedziałem) powracasz do „liczebności zalewającej”... Otóż nawet gdyby falangitów było dwukrotnie więcej niż legionistów, to i tak ich przewaga liczebna byłaby niczym wobec totalnego braku wyszkolenia falangitów w walce wręcz przy pomocy miecza oraz beznadziejnej ochrony jaką dawały kiepskie tarcze i bardzo słaby pancerz.
Falanga zaś nie mogła, po rozbiciu, „wyjść na prostą”. Nie mam pojęcia skąd wziąłeś taki pomysł. Aby sformować falangę potrzeba czasu i spokojnego miejsca. Falangę można sformować praktycznie tylko przed bitwą, potem nie ma na to ani czasu, ani możliwości. Od momentu spotkania się wrogich wojsk tylko szyk zapewniał falangicie życie (lub ewentualnie szybkie nogi i nadzieja, że wróg nie ma kawalerii do pościgu
) – jego rozerwanie oznaczało klęskę. Gdy legioniści wpadali pomiędzy falangitów, siekli swoimi mieczami na lewo i prawo. Poszczególni żołnierze falangi, gdy utracili już przewagę swoich długich sariss, musieli je odrzucić (nie da się walczyć jeden na jednego gdy masz w ręku sześciometrową włócznię a przeciwnik tarczę i miecz). W walce wręcz przy pomocy mieczy ustępowali legionistom w każdej kwestii (Rzymianie mieli lepszą broń, pancerz, tarcze i przede wszystkim – wyszkolenie). Falangici nie mogli też spokojnie odejść na bok i sformować falangę ponownie, bo ciężko uciekać trzymając przy okazji sześciometrową włócznię.
Co więcej – Rzymianin, nawet po rozbiciu szyku,
zawsze był w lepszej pozycji od falangity. Otóż legionista był wyposażony w sprzęt, który był doskonały zarówno w walce w formacji, jak i w walce jeden na jednego. Rozbicie falangi kończyło się masakrą – rozbity legion zaś mógł wciąż stawiać czoła, ponieważ poszczególny żołnierz nie był uzależniony od żadnej formacji i mógł radzić sobie sam albo w małych grupkach.
Zatem proszę – bez opowieści w stylu „falanga nawet po rozbiciu mogła wyjść na prostą”. Taka rzecz mogłaby mieć miejsce tylko wówczas, gdyby Rzymianie odpuścili i pozwolili falangitom w jakiś sposób uciec i sformować się ponownie w jakimś spokojnym miejscu. Oczywiście starano się do tego nie dopuszczać jak i nie spełnia to wymogów Twojego „wychodziła na prostą w trakcie walki”.
Czyli uściślając - jako że legioniści nie byli uzależnieni od formacji w takim stopniu jak Macedończycy (choć formacja rzecz jasna pomaga w walce, tak legionista był doskonały także w pojedynkach jeden na jednego) to mogli, nawet po złamaniu szyku, utrzymać pola i walczyć dalej z niewiele mniejszą skutecznością.
Kolejną słabością żółwia był jego tył, nie był on osłaniany tarczami co umożliwiało przeciwnikowi podejście legionistów od tyłu.
To argument podobny nieco do „szklanko-młotka”. Coś w stylu „karabin ma bardzo poważną słabość – jest nieskuteczny, gdy trzyma się do lufą w stronę swojej twarzy, a kolbą w stronę przeciwnika”.
Choć są to tylko i wyłącznie spekulacje, gdyż tak jak mówiłem „żółwia” nie używano na otwartym terenie.
Używano, za każdym razem gdy wroga piechota była osłaniana przez łuczników. Do czasu podejścia pod linie wrogiej armii legioniści mogli maszerować pod ochroną testudo. Przed zwarciem formowano szybko normalną linię, lecz taktyka ta sprawiała, że można było bezpiecznie podejść pod wrogie linie nawet będąc pod ostrzałem wrogich łuczników.
Przy pomocy programu graficznego nakreśliłeś nam obraz małych oddziałów ułożonych w kształt szachownicy:
Spodziewam się iż miałeś zamiar zaprezentować nam formację zwaną „Acies Duplex” (Szyk podwójny). W rzeczywistości oddziały żołnierzy nie były rozproszone na wzór szachownicy, a rzeczywiście ją tworzyły.
Oczywiście, jest to tylko mała korekta nie chciałem Cię urazić. Jeżeli coś takiego nastąpiło to przepraszam.
Miałem na myśli acies triplex, wzorując się na tychże rysunkach (w kwestii tego szyku musiałem zaufać internetowi):
( I coh. – I kohorta )
Czy też:
STRONA nr 1STRONA nr 2Otóż uważam iż zarówno mosty jak i drogi, nie mają żadnego powiązania z armią rzymską.
Mogę się jedynie domyślać czemu tak uważasz. Mówisz tak, ponieważ jest to kolejna gigantyczna przewaga rzymskiej machiny wojennej nad tym, co zaprezentował nam w tej kwestii Aleksander. Mógłbyś tak mówić, gdyby budowanie mostów, dróg i umocnionych obozów było czymś wyjątkowym w armii rzymskiej, czymś co miało miejsce na przykład jeden raz, a potem się już nie powtórzyło. Lecz tak nie było – niejednokrotnie budowano takie obiekty podczas wypraw wojennych i było to bardziej normą, niż wyjątkiem. Aleksander, gdy musiał przekraczać rzeki, szukał brodów albo budował tratwy. Owszem – i Rzymianie tak robili, gdy była taka potrzeba. Ale gdy chcieli, to budowali stałe przeprawy wznosząc mosty (więcej o tym – troszkę później) albo wyznaczając swoje własne drogi w krajach, gdzie ich nie było.
Oto jedna z ważniejszych zalet armii Rzymu – zdolności inżynieryjne, niespotykane w ówczesnym świecie. Ale o nich, jak zwykle, trochę więcej opowiem później w tym wpisie.
Ciekawie opisałeś kawalerię macedońską, nie mam zbyt dużej wiedzy na temat armii Aleksandra, więc zaufam temu, co piszesz.
Czym jednak była taka armia (złożona z takich samych oddziałów, podobnie szkolona i mająca podobnych dowódców) i jak stawiała czoła Rzymianom zobaczymy za chwilę.
Co do Tyru jednak, uważam, że nie było to tak wspaniałe oblężenie, jak prezentujesz. Z tego co mi wiadomo, Macedończycy na przykład ustawili na zbudowanej przez siebie grobli dwie potężne wieże oblężnicze, które miały osłaniać pracujących przy sypaniu grobli żołnierzy. Mieszkańcy Tyru jednak przygotowali specjalne okręty wyładowane łatwopalnymi substancjami, które podpalili i nakierowali na owe wieże. W rezultacie obie wieże spłonęły, zaś flota Tyru zniszczyła pozostały sprzęt oblężniczy. Gdy później udało się Macedończykom ukończyć groblę, przygotowali wielki szturm, który jednak nie osiągnął zamierzonych celów. Dopiero atak od strony morza dopełnił dzieła. Oblężenie Tyru było więc dość niezwykłe pod względem samego przeprowadzenia, ale i nie wolne od porażek. Z tego też co słyszałem Aleksander potraktował miasto i jego mieszkańców w ten sposób z powodu frustracji, jakiej owi dzielni obrońcy miasta mu przysporzyli.
To by było na tyle, jeśli chodzi o Twój wpis. Czas, abym pokazał armię rzymską w akcji, bo do tej pory nasłuchaliśmy się jedynie o wyposażeniu, szkoleniu i zdolnościach.
Pierwszą bitwą o której pokrótce opowiem będzie starciem Rzymian z armią kartagińską pod Illipą w Hiszpanii. Miała ona miejsce podczas II wojny punickiej, kiedy to rzymskie wojsko postanowiło uderzyć na Hiszpanię, ówcześnie podległą Kartaginie.
W 206 r. p.n.e. pod miastem Illipa starły się wojska Publiusa Corneliusa Scipio i wodza kartagińskiego – Hazdrubala Giskona.
Rzym wystawił ok 40 000 żołnierzy. Kartagina – ponad 70 000 i 32 słonie bojowe.
Obie armie rozbiły obozy naprzeciwko siebie, lecz początkowo przez kilka dni nie ruszały do boju. Jedyne, co robiły, to ustawiały się w szykach naprzeciw siebie, a potem rozchodziły do obozów, ponieważ żaden wódz nie planował jeszcze bitwy. W istocie rzymski generał wykorzystywał to ustawianie do dokładnego poznania szyku nieprzyjaciela, gdyż ten codziennie ustawiał go tak samo.
Hazdrubal w swoim centrum stawiał swych najcięższych piechurów, na skrzydłach zaś sojuszników iberyjskich, którzy byli jednak słabszymi wojownikami, więc aby ich wzmocnić ustawiane były przed nimi słonie bojowe. Na samym końcu skrzydeł stała zaś kawaleria.
Taki szyk wydawał się rozsądny – ciężki środek i ubezpieczające go skrzydła z lekkozbrojnych. Scipio jednak szybko obmyślił plan jak obrócić taki szyk wroga na swoją korzyść.
Przez cały czas ustawiał swoją armię podobnie – z ciężką piechotą legionową w centrum i iberyjskimi sojusznikami na skrzydłach. Gdy jednak postanowił w końcu ruszyć do ataku, zrobił coś zupełnie innego.
Pewnego dnia bowiem Scipio kazał swoim żołnierzom wstać wcześniej, zjeść porządne śniadanie i być gotowym do walki jeszcze zanim wzejdzie słońce. Po tym śniadaniu rzymscy velites (miotacze oszczepów) i kawaleria zaatakowały wysunięte posterunki wroga. Kartagińczycy ulegli przewadze liczebnej Rzymian i umknęli do obozu, gdzie natychmiast podnieśli alarm. Zaspani Kartagińczycy biegiem rzucili się do ustawiania swoich szyków i zrobili to tak, jak przewidywał Scipio – dokładnie tak samo jak do tej pory, ponieważ wódz kartagiński, w pośpiechu ustawiając wojska, był przekonany, że Rzymianie również ustawią się tak samo jak robili do tej pory.
Gdy Hazdrubal w końcu podszedł bliżej, ze zdumieniem zauważył jednak zmianę.
Scipio ustawił tego dnia swoich żołnierzy odwrotnie – lekkich Iberów w centrum, zaś legionistów na swoich skrzydłach:
Giskon dostrzegł tę zmianę, jednak na reakcję było już za późno – po pierwsze wroga kawaleria i velites bezustannie go nękała, po drugie zmiana szyku całej 70 000 armii wprowadziłaby ogromne zamieszanie, co na pewno wykorzystaliby jego wrogowie.
Jednak mimo to Rzymianie zatrzymali się i przez kilka godzin obie armie stały naprzeciw siebie, podczas gdy dookoła trwała potyczka jedynie kawalerii i oszczepników. To również był podstęp Publiusa, ponieważ wiedział, że zaskoczeni Kartagińczycy nie mieli czasu na śniadanie i teraz dokuczały im coraz bardziej puste żołądki.
W końcu Scipio postanowił ruszyć. Jego 40 000 żołnierzy z zadziwiającą pewnością siebie ruszyło na niemal dwukrotnie liczniejszego przeciwnika posiadającego dodatkowo 32 ówczesne „czołgi” – słonie bojowe.
Kartagińczycy przygotowali się do walki, lecz wówczas im oczom ukazał się niesłychany i nieoczekiwany spektakl – środek armii rzymskiej zwolnił, a skrzydła, złożone z legionów i kawalerii przyspieszyły kroku, wykonały nagle zwrot o 90 stopni i idąc zwrócone bokiem do nieprzyjaciela zaczęły odchodzić z pola walki! Hazdrubal, jak i całe jego wojsko, był kompletnie zaskoczony widokiem tego „baletu”.
Środek rzymskiej armii, czyli lekkozbrojni sojusznicy, pochodził już swoim wolnym krokiem pod kartagińskie linie, gdy nagle... stanął w miejscu. Hazdrubal pojął, co zamierza Rzymianin, ale było już za późno... W tym czasie idące na bok legiony i kawaleria podzieliły się. Legioniści rzucili się biegiem na lekkozbrojnych Iberów i na słonie bojowe a kawaleria pognała dalej grożąc okrążeniem wroga. Legioniści od razu rozbili lekko uzbrojonych Iberów i zmusili do ucieczki spanikowane słonie. Atakowana z obu boków armia kartagińska jednak była zmuszona do stania tam, gdzie stoi – wszelkie manewry były wykluczone, ponieważ gdyby tylko ciężka piechota kartagińska z centrum ruszyła na pomoc swoim sojusznikom na skrzydłach, niemiłosiernie gromionych przez Rzymian, wtedy sama wystawiłaby się na atak wciąż stojących spokojnie naprzeciwko nich Iberów sprzymierzonych z Rzymem. Hazdrubal nie miał wyjścia – jego armia musiała stać w miejscu i walczyć do końca, licząc na swoją przewagę liczebną. Ale to oznaczało w praktyce tylko jedno – ginąć. Gdy legioniści wycięli już Iberów na skrzydłach, rzucili się ze wszystkich stron na ciężką piechotę. Kartagińczycy, miażdżeni z obu stron, porzucili nadzieję i rzucili się do ucieczki. Iberowie, do tej pory stojący bezczynnie a jedynie swoją obecnością wymuszający bezczynność kartagińskiej ciężkiej piechoty, rzucili się ostatecznie na spanikowanych wrogów.
Hazdrubal, widząc klęskę swej armii, rzucił się do ucieczki. Podczas tej ucieczki Rzymianie pojmali 6000 wrogów - sam Hazdrubal Giskon uciekł jednak z zaledwie garstką żołnierzy.
Przyjmuje się, że ok. 60 000 żołnierzy kartagińskich padło tego dnia na polu bitwy. Straty rzymskie wahają się od 200 do 300 zabitych, ponieważ do rozbicia wroga wystarczyło jedynie jedno szybkie natarcie ciężkozbrojnych na słabo wyposażonych Iberów.
To co wydarzyło się na polu pod Illipą uznawane jest jako majstersztyk rzymskiej sztuki wojennej. Jest to przykład nie tylko pomysłowości i swoistego geniuszu Rzymian w dziedzinie wojskowości, ale również i wspaniały przykład tego, co było wielkim atutem wojska rzymskiego i co w przyszłości przechyliło szale zwycięstwa na jego stronę podczas wojen z hellenistycznymi wrogami i ich falangą – niesłychana manewrowość.
Umiejętności Scipiona zostały jednak już zaledwie cztery lata później wystawione na kolejną próbę – ponieważ jemu to powierzono misję w Afryce. Tam też, pod Zamą, Publius Scipio spotkał się z legendą tamtych lat i jednym z najlepszych strategów w historii – samym Hannibalem.
Hannibal nie był już jednak tą samą legendą, co dawniej. Przed bitwą obaj wodzowie spotkali się, a Hannibal zaczął prosić o pokój. Słowa tej rozmowy zachowały się do dziś:
Hannibal rzekł:
„Dla ciebie więc, dającego pokój, będzie ten pokój zaszczytny i dostojny, dla nas proszących jest on raczej konieczny niż chwalebny. (...) Lepszy i bezpieczniejszy jest pewny pokój niż spodziewane zwycięstwo. Pokój jest w twoim ręku, zwycięstwo w rękach bogów. Szczęścia tylu lat nie wystawiaj więc na próbę jednej chwili. (...) Nigdy wynik nie odpowiada oczekiwaniom mniej niż w wojnie.”Jednak odpowiedź Scipiona była prosta:
„Ani przodkowie nasi nie wszczęli pierwsi wojny o Sycylię, ani my o Hiszpanię. (...) Wyście pierwsi zaczęli. (...) Do tego i ty się przyznajesz i bogowie są tego świadkami, którzy już poprzedniej wojnie nadali koniec zgodny z ludzkim i boskim prawem, i tej także dają i dadzą. (...) Gotujcie się do wojny, skoroście pokoju ścierpieć nie potrafili.”Obaj wodzowie wrócili do swoich armii. Scipio wiódł ze sobą ok 32 000 – 35 000 żołnierzy, z czego ok 8000 to kawaleria.
Hannibal miał niewielką przewagę liczebną – jego wojsko liczyło ponad 40 000 żołnierzy plus ok. 80 – 100 słoni bojowych.
Obaj stratedzy ustawili swoje szyki następująco:
Scipio planował okrążyć wroga za pomocą kawalerii, Hannibal miał nadzieję, że frontalny atak słoni rozbije rzymskie szyki a dwie pierwsze linie (najemnicy – w tym i Macedończycy i Kartagińczycy z Libijczykami) zmiotą pierwsze rzymskie szeregi. Wówczas do akcji wkroczyliby stojący w trzeciej linii weterani, który dokończyliby dzieła.
Na rozkaz Hannibala słonie ruszyły do ataku. Rzymianie jednak stali niewzruszeni na widok tych szarżujących kolosów. Gdy słonie zbliżyły się już do rzymskich linii, wówczas wszyscy legioniści na rozkaz swojego dowódcy zaczęli wydawać z siebie rozmaite dzikie okrzyki i uderzać w tarcze, zaś trębacze jednocześnie zadęli w trąby. To spłoszyło wiele niedoświadczonych i młodych słoni. W tym samym czasie velites (oszczepnicy) zaczęli rzucać w te biegnące dalej słonie tak, aby kierować je w stronę „korytarzy”, jakie zrobili między sobą legioniści. Skutek był taki, że wszystkie biegnące dalej słonie zwyczajnie przebiegły przez rzymskie linie nie czyniąc żadnych szkód, reszta zaś spłoszyła się i uciekła. Na nieszczęście Hannibala uciekła wprost na jego kawalerię czyniąc wśród niej dotkliwe straty.
Widząc zamieszanie wśród kartagińskiej kawalerii, której zadały dotkliwe straty własne słonie, Scipio rozkazał swojej konnicy uderzyć na jazdę wroga. Mając przewagę liczebną oraz wykorzystując owo zamieszanie, jazda rzymska ze sprzymierzeńcami pokonała kartagińskich jeźdźców i zmusiła ich do ucieczki. W tym czasie piechota rzymska ustawiła się w normalnym szyku bojowym i ruszyła do frontalnego ataku.
Legioniści od razu rozbili najemników i zmusili ich do ucieczki. Hannibal jednak rozkazał swojej drugiej linii wystawić swoje włócznie i atakować uciekających tak, aby rozgonić ich na boki (chodziło o to, aby uciekająca pierwsza linia nie rozbiła szyku drugiej linii). Rzymianie parli dalej rozbijając i drugą linię, która również uciekła na boki pozostawiając przez legionistami jedynie linię weteranów.
W ten sposób wojska Hannibala utworzyły jedną linię, która była dłuższa od linii rzymskiej. Aby uniknąć oskrzydlenia, Scipio nakazał swoim żołnierzom z tylnych linii przesunąć się na boki, co było łatwe dzięki dużej manewrowości. W tym czasie na tyły Kartagińczyków uderzyła powracająca kawaleria.
Widząc to Hannibal odjechał z pola walki i uciekł do Kartaginy. Zwycięstwo Rzymian było całkowite – stracono ok 1500 żołnierzy, zabito jednak ok. 20 000 a do niewoli wzięto 15 000.
Kartagina, przegrywając tę bitwę, ostatecznie przegrała wojnę.
Przeskoczmy teraz odrobinę dalej w czasie. Jest rok 102 p.n.e. Barbarzyńskie plemiona Teutonów i Ambronów z okolic dzisiejszej Danii dotarły w końcu, po swej długiej wędrówce, nad granice Italii. Nie była to zwykła wyprawa wojskowa, lecz migracja całych plemion. To zaś oznaczało, że na Italię maszerowały setki tysięcy ludzi, z czego aż 140 000 było wojownikami.
Aby odeprzeć tę inwazję Rzym wystawił armię liczącą zaledwie ok. 40 000 żołnierzy.
Na szczęście dla Rzymian Germanie rozdzielili się – Ambronowie szli pierwsi, nieco dalej za nimi szli o wiele liczniejsi Teutoni.
Rzymski wódz, Gaius Marius, wykorzystał ukształtowanie terenu i założył warowny obóz w takim miejscu, że atakujący barbarzyńcy musieli szturmować jego pozycje pod górę i w wąskim wąwozie, co zmniejszało znaczenie ich przewagi liczebnej. Obóz ten był jednak zbyt daleko od strumienia, co sprawiało kłopoty z zaopatrzeniem w wodę. Spragnieni legioniści co chwila błagali swego wodza o wysłanie ludzi po wodę, lecz ten zawsze odpowiadał „najpierw musimy obwarować obóz”.
Jednak w końcu nad strumień udała się, na własną rękę i bez rozkazu, pewna grupa żołnierzy. Gdy do niego dotarli zobaczyli... kąpiących się barbarzyńców. Okazało się, że pewna grupa Ambronów postanowiła ochłodzić się w zimnych wodach strumienia oraz odpocząć na polanie znajdującej się obok. Obie grupy szybko starły się w małej potyczce, ale poszczególni żołnierze nie mieli jednak dobrej broni, więc wyglądało to bardziej jak bijatyka (ludzie idący po wodę nie mieli dobrego uzbrojenia, barbarzyńcy również – wszak szli się wykąpać, nie walczyć). Rzymianie mieli jednak małą przewagę – barbarzyńcy na pobliskich terenach złupili wiele miejscowości i zdobyli tam dużo wina – napoju, którego dotychczas nie znali. Pili je więc na umór i wielu wypoczywających nad rzeczką Ambronów było zwyczajnie pijanych.
Reszta plemienia, zaalarmowana hałasem, zaczęła spieszyć nad wodopój. Rzymianie również, widząc rozwój sytuacji, rozwinęli szyki bojowe i wyruszyli Germanom na spotkanie. Niedługo później rozpętała się bitwa nad wodopojem w wyniku której zostali wybici prawie wszyscy Ambrońscy wojownicy – ok. 30 000 osób. Wszystko to przy minimalnych stratach po stronie rzymskiej.
Choć Rzymianie mieli powód do świętowania, to nie mogli sobie na to jeszcze pozwolić. Ku nim bowiem wciąż maszerowało plemię Teutonów – a co za tym idzie aż 110 000 wojowników.
Tym razem Rzymianie wykorzystali przewagę, jaką dał im wąwóz. Aby dodatkowo zadać przeciwnikowi większe straty, Marius wysłał 3000 legionistów pod wodzą Marcellusa na sam koniec doliny, aby tam ukryli się w lesie i uderzyli w odpowiednim czasie na tyły wspinających się w górę wąwozu Germanów.
Teutonowie, widząc Rzymian na końcu wąwozu i zdając sobie sprawę ze swej miażdżącej przewagi, ruszyli do ataku. Jednak tak wielka ciżba wojowników nie mogła wykorzystać w nim w pełni tej liczebnej przewagi – Germanie mogli posuwać się jedynie długą kolumną. Gdy barbarzyńcy zbliżyli się wystarczająco blisko, Rzymianie cisnęli w nich swoim pilum, a następnie pierwsza linia przyjęła na siebie impet barbarzyńskiego ataku. W tym samym czasie, gdy pierwsza linia walczyła wręcz, pozostałe linie rzymskie rzucały swoim pilum na nacierających Germanów.
Germanowie padali dziesiątkami. Zmęczeni atakiem pod górę i zaskoczeni zastosowaną taktyką (pilum) zaczęli powoli ustępować pola. Jednak problemem wówczas stały się nacierające wciąż pod górę tylne oddziały germańskie, które chcąc wziąć udział w walce wciąż napierały na swoich stojących na przedzie towarzyszy. W tym czasie Marcellus uznał, że czas uderzyć - wyszedł więc z ukrycia wraz ze swoimi legionistami i uderzył na germańskie tyły. To przeważyło szalę. Zamknięci w pułapce Teutonowie (wąwóz miał strome brzegi, zaś oba wejścia zajęli teraz Rzymianie) zostali wycięci do ostatka.
Tego dnia pod Aquae Sextiae poległo od 90 000 do 100 000 Teutonów, zaś mniej więcej 20 000 dostało się do niewoli (Rzymianie uderzyli potem na obóz cywilów i brali do niewoli biorące udział w wędrówce kobiety i dzieci). Straty rzymskie wynosiły jedynie 900 zabitych, co oznacza, że na jednego poległego Rzymianina zginęło około 100 Teutonów. Pojmano też wodza Teutonów – Teutoboda.
Wszystkie ciała poległych barbarzyńców pozostawiono na polu, pozwalając im gnić w gorącym słońcu. Z tego powodu teren ten nazwano
Campi Putridi, czyli „Gnijące Pola”.
Na cześć tego zwycięstwa na pobliskiej górze wybudowano kaplicę Venus Victrix (Wenus Zwycięska) gdzie co roku w rocznicę bitwy pielgrzymowano i świętowano tak przytłaczające zwycięstwo.
Dziś niedaleko tego miejsca znajduje się francuska wioska Pourrières (która wzięła swoją nazwę od francuskiego słowa oznaczającego „gnić”). Co ciekawe, gdy ta część Imperium stała się chrześcijańska, pogańską kaplicę zamieniono na chrześcijańską, zaś jej patronką (w miejsce Venus Victrix) została Św.Wiktoria. Zaś aż do rewolucji francuskiej (1789 r. – wtedy kaplica została zburzona) co roku, 23 marca, francuscy chłopi odbywali pielgrzymki do tej kaplicy a po dotarciu do niej wszyscy radośnie krzyczeli „Zwycięstwo! Zwycięstwo!”.
Lecz mimo to także i tym razem Rzymianie nie mogli pozwolić sobie na świętowanie. Ku nim maszerowali bowiem Cymbrowie, kolejne całe plemię które zamierzało najechać Italię i tam się osiedlić. Dotarli do niej w sierpniu 101 r. p.n.e. i od razu zamierzali połączyć swoje siły z Teutonami (pierwotnie oba plemiona szły razem, ale się rozdzieliły).
Gdy Cymbrowie dotarli do Italii, rozpoczęli od razu poszukiwania swoich sojuszników – Teutonów. Nie mogli jednak ich nigdzie odnaleźć, co wprawiało ich w niemałe zdziwienie. Wszak kilkusettysięczny tłum kobiet, dzieci i mężnych, dumnych wojowników nie mógł zniknąć bez śladu! W końcu od okolicznej ludności zaczęły dochodzić do nich wieści o zagładzie Teutonów. Te wiadomości były dla nich jednak takim szokiem, że nie uwierzyli w nie.
Zadanie powstrzymania Cymbrów powierzono oczywiście pogromcy Teutonów – Gaiusowi Mariusowi. Rzymianie wystawili armię liczącą ok. 52 000 żołnierzy. Cymbrowie wyprowadzili w pole całą swoją potęgę – w zależności od źródła liczba waha się od 150 000 do aż 200 000 wojowników.
Przed bitwą nastąpiło spotkanie obu wodzów. Wódz Cymbrów, Boiorix, zażądał od Rzymian ziemi do osiedlenia się dla siebie i dla ich bratniego ludu. Gdy Rzymianie spytali o jaki lud chodzi, Boiorix odparł, że o Teutonów. Synowie Wilczycy od razu zaczęli śmiać się z niewiedzy Cymbrów, a odpowiedź Mariusa była prosta:
„Zostawcie braci waszych w spokoju. Oni już mają swą ziemię i będą w niej mieszkać na wieki. Otrzymali ją właśnie od nas.”Gdy Cymbrowie wciąż nie wierzyli, przyprowadzono i pokazano im zakutego w kajdany Teutoboda. Wówczas rozwścieczeni Germanie postanowili walczyć.
Miejscem bitwy (co ciekawe wybranym i uzgodnionym przez obie strony) była równina koło Vercellae.
Rzymianie zastosowali typowy szyk manipularny, Germanie zaś, jak zwykle, ustawili się w zbitą masę. Ich front miał ponoć pięć kilometrów szerokości.
Tutaj, podobnie jak Scipio pod Illipą, Rzymianie wstrzymywali się z atakiem. Wiedzieli, że słońce południa nie sprzyja pochodzącym z północy Germanom – w istocie wielu z nich mdlało i padało z wyczerpania. W końcu Boiorix wydał rozkaz, a masy wojowników ruszyły na Rzymian. Na szczęście pierwsze szeregi podniosły tak wielki kurz, że zakrył on liczebność zastępów barbarzyńców, więc oszczędziło to Rzymianom widoku tak straszliwej armii, który sam przecież mógł przerazić.
Pierwsze starcie było chaotyczne. W zamęcie bitwy dowódcy rzymscy mieli trudności z wydawaniem rozkazów (barbarzyńcy nie przejmowali się w ogóle takimi drobnostkami jak wydawanie rozkazów. Ich taktyka polegała na wierze w silne i zmasowane pierwsze uderzenie, wykonywane z niespotykaną furią i siłą), lecz i tutaj ujawniła się kolejna zaleta legionu. Poszczególni żołnierze byli tak wyszkoleni, że sami doskonale wiedzieli co i kiedy robić. Wyrzucane pilum czyniło straszliwe straty w szeregach wroga, a ścisk panujący w szyku Cymbrów uniemożliwiał im swobodną walkę (w przeciwieństwie do Rzymian, którzy ustawieni byli luźniej). Przewaga Rzymian w uzbrojeniu i taktyce była przygniatająca i nawet przewaga Germanów w posturze wojowników (ludy północy były rosłe i muskularne, Rzymianie zaś byli dość nikczemnego wzrostu i muskulaturą nie grzeszyli) nie zdawała się na nic. Tak samo jak w przypadku Aquae Sextiae pierwszy szereg barbarzyńców wpadł w końcu w panikę i rzucił się do ucieczki. Tą jednak uniemożliwiły im ich właśni pobratymcy, którzy chcąc wziąć udział w walce napierali z tyłu a nie wiedzieli, co się dzieje z przodu. W końcu wszystkie szeregi wroga objęła panika, w wyniku której cały tłum wrogów uległ o wiele mniej licznemu przeciwnikowi i zaczął bezmyślną ucieczkę. Wysłana w pościg pogoń dokonała rzezi jeszcze większej, niż rok wcześniej pod Aquae Sextiae.
Ogółem Rzymianie stracili ok. 1000 ludzi. Straty Cymbrów wyniosły ok. 140 000 zabitych i 60 000 pojmanych.
W wyniku tych starć w ciągu dwóch dni (oddzielonych od siebie rokiem) całkowicie zniknęły z kart historii dwa wielkie plemiona (i jedno mniejsze), tak, jakby ich nigdy nie było.
Znów przyspieszmy nieco czas i skierujmy się w czasy chyba najbardziej znanego Rzymianina. Pierwszy wiek przed naszą erą dochodzi zbliża się do swojej połowy. Drogę do swojej światowej sławy rozpoczyna właśnie Gaius Julius Caesar.
Postać Cezara idealnie pasuje do tej debaty z kilku powodów. Po pierwsze – był on zafascynowany dziełami Aleksandra Wielkiego. Podobno będąc już w okolicach czterdziestki strasznie przeżywał fakt, że Aleksander w wieku 30 lat podbił świat, zaś on, Cezar, nie dokonał jeszcze niczego godnego zapamiętania. Dodatkowo Cezar, podobnie jak Aleksander, był wybitnym strategiem i taktykiem. Cezar też, tak samo jak Aleksander, wyruszył na wielką wyprawę wojenną wraz ze swoimi zaufanymi żołnierzami, przemierzył znaczną część świata (podobnie jak Aleksander, Gajusz walczył na aż trzech kontynentach – w Europie, Azji i Afryce, choć udział Aleksandra w walkach w Europie i Afryce był dość nikły), pokonał rzesze wrogów praktycznie nie znając słowa „klęska” i na koniec przeszedł do historii.
Różnicą zaś jest to, że Cezar potrafił pozostawić po sobie stabilne państwo (zamiast Imperium, które natychmiast zostało rozszarpane pomiędzy „generałów”) oraz lubił działać, zamiast opłakiwać utracone dzieciństwo i rozmyślać o tym, czy do Zeusa mówić „Tato jeden” a do Amona „Tato dwa”, czy też na odwrót
Nasza opowieść o tym człowieku zaczyna się w czasie, gdy był on prokonsulem w prowincji Galia Narbońska (dzisiejsza południowa Francja). Wtedy to, naciskane między innymi przez Germańskie plemię Swebów, ruszyło w swoją wędrówkę w poszukiwaniu nowej ziemi plemię celtyckie – Helwetowie (do których dołączyli Bojowie, Tulingowie, Latobrygowie i Raurakowie). Liczba migrujących była równie imponująca co za czasów Teutonów i Cymbrów – Helwetów maszerowało ok. 263 000, pozostałych odpowiednio (w kolejności takiej, jak wymienione powyżej) 32 000, 36 000, 14 000 i 23 000. Ogółem tę wielką wędrówkę podjęło ok. 368 000 osób. Helweci (ich traktował będę, jako najbardziej liczną grupę, jako „przywódców”) spalili w swojej ojczyźnie 12 swoich miast i 400 wiosek (jako znak, że nie planują wracać) i planowali przejść przez rzymską prowincję aby osiedlić się w barbarzyńskiej części Galii. Problem w tym, że namiestnikiem tej prowincji był, jak już wspomniałem, Cezar. Dodajmy, że żądny wojskowej sławy Cezar.
Otóż Cezar nie wydał pozwolenia na przemarsz. Helwetowie postanowili więc je sobie wywalczyć.
Bitwa, jaka się wobec tego wywiązała, całkowicie spełniła oczekiwania Cezara – bój, który trwał cały dzień i noc zakończył się totalną klęską Celtów. Przy życiu pozostało jedynie ok. 110 000 z nich, a więc około jedna trzecia. Tych Cezar nie sprzedał jednak w niewolę – zamiast tego nakazał im powrót na swoje ziemie (aby tych z kolei nie zajęli Germanie, którzy graniczyliby wtedy z prowincją rzymską). Helweci posłusznie spełnili to polecenie i osiedlili się w Alpach, gdzie mieszkają do dziś. Ich państwo zwie się dziś oficjalnie Confoederatio Helvetica (Konfederacja Helwecka), choć my znamy je pod nazwą „Szwajcaria”. Dlatego też szwajcarskie samochody mają znaczek „CH” a adresy szwajcarskich stron internetowych kończą się na „ .ch ”.
Cezar nie spoczął jednak na laurach – postanowił zainterweniować w sprawy wewnętrzne plemion galijskich mieszkających poza rzymską Prowincją, w tym głównie plemienia Eduów – sojusznika Rzymu. Galia była wówczas zagrożona przez Germanów. Cała ta sytuacja sięga jeszcze kilkanaście lat wstecz, gdy plemię Sekwanów, walczące z Eduami o hegemonię, wezwało na pomoc najemników germańskich. Na wezwanie odpowiedział Ariowist – wódz Swebów. Owszem, przybył na pomoc Sekwanom i pokonał Eduów, lecz niedługo potem sam zniewolił tych, którzy go zaprosili. Germanie, przybywszy z nieurodzajnych rejonów na których rosły jedynie nieskończone puszcze, byli oszołomieni bogactwem Galii i urodzajnością tych terenów. Dlatego też raz zaproszeni, nie zechcieli już opuścić tych ziem.
Cezar, proszony przez wysłanników z Galii o interwencję, wyruszył na Ariowista na czele 21 000 legionistów i 4000 konnicy galijskiej. Ariowist dysponował 22 000 piechoty i 6000 wyśmienitej jazdy germańskiej. Bitwa ponownie zakończyła się zwycięstwem Cezara – Germanie, którzy rzucili się do ucieczki, zostali w końcu wycięci w pień albo pojmani. Hańba Ariowista (który zbiegł) była dotkliwa – dwie jego córki zginęły, a trzecia dostała się do niewoli. On sam uciekł na drugą stronę Renu w przypadkowo znalezionej łódce.
Galia, dzięki Rzymianom, była wolna od widma germańskiego najazdu. Nie mogła się jednak cieszyć – pojawiło się bowiem nowe, jeszcze groźniejsze. Stawało się jasne, że nie ma mowy o „oswobodzeniu Galów”, tylko o zmianie okupanta. Galowie zaś pojęli, że sami wpuścili wilka do owczarni. Jak widać historia z Ariowistem niczego ich nie nauczyła.
W tym momencie pokrótce opiszę wojowników galijskich.
Galowie byli Celtami. Nie posiadali jednego państwa, lecz podzieleni byli na wiele plemion. Niestety plemiona te były prawie zawsze skłócone, co tylko ułatwiało Cezarowi sprawę. Choć plemiona nie mogły wielokrotnie dojść do porozumienia, całą Galię jednoczyła kasta kapłanów – druidów. Oni to byli tak jakby „ponadplemienni” mieli ogromną władzę i oni, jak domniemywał Cezar, kierowali w istocie sprawami Galii.
Poszczególni Galowie byli prości, uwielbiali jednak przechwalać się swoimi zaletami i odwagą – to, w połączeniu z wiarą w reinkarnację, sprawiało, że Galowie walczyli mężnie i starali nie okryć się hańbą. Jednak ogromna religijność sprawiała także, że widząc niepowodzenie Gal wpadał w panikę, ponieważ wg niego oznaczało to, że bogowie sprzyjają wrogom.
Galowie nie znali też prawie w ogóle taktyki. Wszystkie ich bitwy polegały na sile pierwszego uderzenia. Zasada była prosta – należało zgromadzić wielkie rzesze wojowników, a potem rzucić wszystkich do ataku w jednej fali, bez pozostawiania jakichkolwiek rezerw. Obojętność na niebezpieczeństwa oraz chęć zdobycia sławy sprawiała, że Galowie szarżowali z ogromną siłą i impetem. W walce jednak nie byli zbyt dobrzy – choć niezwykle silni i wytrzymali, oraz roślejsi od Rzymian, walczyli dość niezgrabnie i bardzo siłowo – przeważnie unosili miecze do góry i uderzali z ogromną siłą jakby młotem. Choć znano proste bitewne manewry jak atak z tyłu, flankowanie czy też wykorzystywanie rozmaitych okazji podczas walki, tak już gdy pierwszy atak się załamał, Galowie zaczynali okazywać brak pomysłu na dalszą walkę. Ponawiano wtedy bezsensowne ataki które jedyne co dawały, to większe straty własne albo rzucano się do panicznej ucieczki.
Jednak nie należy patrzeć na Galów jak na łatwą zdobycz. Siła fizyczna i nieustraszone szarże (przynajmniej początkowe) były, w przypadku dużej liczebności Galów (co było raczej normą) straszliwe w działaniu. Zapewniam, że nikt z nas na pewno nie chciałby znaleźć się na drodze takich barbarzyńców.
Wracając do opisu samych Galów – poszczególne uzbrojenie każdego wojownika było rozmaite. W przeciwieństwie do Rzymian, gdzie armia była zawodowa i otrzymywała sprzęt od państwa, Galowie dzielili się na rozmaite grupy – najbogatsi potrafili sprawić sobie broń i pancerze jakością przewyższające rzymski ekwipunek (Galowie byli mistrzami jeśli idzie o kopalnie żelaza, jak i mistrzami w dziedzinie kowalstwa), najbiedniejsi zaś mogli sobie pozwolić jedynie na włócznię i wiklinową tarczę. Choć wielu Galów z arystokracji plemiennej (a więc ci bogaci i żądni sławy) było doskonale wyposażonych, duża część wciąż walczyła półnago. Istniały też grupy fanatyków, którzy rzucali się w wir bitewny całkiem nago, co najwyżej z
torquesem na szyi – rodzajem magicznego amuletu. Ta nagość miała pokazywać pogardę dla życia i odwagę graniczącą z szaleństwem. Miało to psychologiczne działanie – sojusznikom imponowało i dodawało odwagi, przeciwnikom osłabiało zaś morale (oglądać arystokratę w kolczudze to nic nowego, ale widzieć bandę golasów wywijających mieczami jakby byli w bitewnym transie i jakby kompletnie nie bali się śmierci – to mogło przerazić). Ci fanatycy mieli podobny wpływ na ludzi (po obu stronach konfliktu) jak ich germański odpowiednik –
berserk („niedźwiedzia koszula/skóra” – ponieważ wojownicy ci uważali, że zakładając skórę niedźwiedzia i wpadając w bitewny szał przejmowali jego siłę lub nawet... zamieniają się w niego).
(Z braku zdjęć - obrazek galijskiego wojownika prawdopodobnie z modu Europa Barbarorum albo Rome Total Realism (lub podobnych) do gry albo Rome: Total War albo Medieval II: Total War, wykonywany jednak przez ludzi niesłychanie dbających o realizm historyczny)
(Tutaj widać dwa przedmioty charakterystyczne dla Galów – symbol danego zwierzęcia ustawiony na drzewcu był znakiem poszczególnych pagów, czyli grup plemiennych, obok zaś widać carnyx - trąbę bojową zakończoną głową potwora, która wydawała ochrypłe dźwięki)
( I na koniec nadzy fanatycy. Na obrazku wszelka poprawność została zachowana )
Zostawmy jednak Galów i wróćmy do Cezara.
Plemiona galijskie żyjące na terenie dzisiejszej Belgii postanowiły działać. Zaplanowały uderzenie wyprzedzające – przy czym miało być one potężne. Po 60 000 wojowników wystawiły plemiona Bellowaków i Nerwiów. 50 000 – plemię Suessjonów. Inne plemiona dodały swoje, mniejsze kontyngenty. Ogółem na Cezara ruszyło 300 000 wojowników pod wodzą Suessjona - Galby . On sam miał zaledwie 40 000 legionistów.
Zwycięstwo Cezara nad owymi Belgami (dwukrotne) było znów całkowite. Spacyfikowano wszystkie belgijskie plemiona a senat rzymski, zaskoczony szybkością działań Cezara ogłosił piętnastodniowe modły dziękczynne – nagroda, jaką do tej pory nie wyróżniono nikogo.
Choć Galowie od czasu do czasu buntowali się przeciw Rzymianom, nie byli w stanie sprostać legionistom. Wojska bądź to Cezara, bądź to wyznaczonych przez niego dowódców, pacyfikowały plemiona jedno po drugim. Jedynie plemiona nadmorskie (żyjące na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego) okazały się większym wyzwaniem. Posiadały bowiem dużą flotę (utrzymywały się z handlu i połowów) i za każdym razem, gdy Cezar przybywał do ich kraju, oni uciekali na okręty i odpływali w inne miejsce. Cała ta wojna wyglądała więc jak zabawa w kotka i myszkę, aż w końcu Cezar stracił cierpliwość i nakazał swoim legionistom wybudować własną flotę (legioniści, jak już było wspominane, posiadali niesłychane umiejętności inżynieryjne – potrafili budować nie tylko wszelkiego rodzaju umocnienia, drogi, mosty i machiny, ale również... okręty). Dzięki zaś użytemu podstępowi udało mu się w jednej bitwie całkowicie pokonać zaprawionych w morskim rzemiośle Celtów. Otóż okręty galijskie były napędzane jedynie za pomocą żagli. Rzymska flota zaś używała i żagli i wioseł. Dlatego też piechotę rzymską na okrętach wyposażono w sierpy na długich żerdziach, które posłużyły do przecinania lin na barbarzyńskich statkach. Bez tych lin zaś okręt tracił zdolność sterowania żaglem, co oznaczało całkowite unieruchomienie. Wtedy statki rzymskie, wyposażone w wiosła, miały przewagę. Bitwa ta oznaczała nie tylko pokonanie i ostateczne ujarzmienie plemion nadmorskich, ale była też pierwszą poświadczoną przez dokumenty bitwą morską na Oceanie Atlantyckim.
Cezar cieszył się względnym spokojem (z małymi przerwami) do 52 r. p.n.e. Wtedy to młody arystokrata z plemienia Arwernów – Vercingetorix, stanął na czele powstania, które z czasem miało objąć prawie całą Galię.
(Vercingetorix na monecie. Istnieje też pomnik Vercingetorixa, lecz twarz na pomniku to twarz Napoleona III, który kazał ten pomnik postawić)
Vercingetorix wiedział, że nie sprosta legionom w polu, nawet jeżeli będzie miał przewagę liczebną. Zamiast tego zaplanował wojnę partyzancką – miał zamiar nękać Rzymian przy każdej sposobności a przede wszystkim odciąć od posiłków z Italii – a tym samym także i od przebywającego akurat w Rzymie Cezara. Bez posiłków i bez dowódcy armia mogłaby być łatwiejszym łupem, a zjednoczone plemiona galijskie mogły w końcu wywalczyć sobie wolność.
Cezar miał trudne zadanie – Galowie szybko odcięli mu drogę do swoich wojsk w Galii (które na dodatek były rozproszone). Gal jednak, wyruszając na wojnę, wyprowadził ze swojej ojczyzny prawie wszystkich wojowników. Cezar postanowił to wykorzystać. Przeprawił się z wszelkimi posiłkami jakie mógł zebrać i przeszedł przez góry Sewenna wprost do kraju Arwernów. Tak jak wszyscy słyszeliśmy o bohaterskim zimowym przemarszu Hannibala przez Alpy, tak już nie słyszy się (zazwyczaj) o równie bohaterskim zimowym marszu (przez zaspy wysokie na dwa metry) Cezara przez góry Sewenna. Zaskoczenie było całkowite (góry te uznawane były za „nie do przejścia zimą”) i Cezar wdarł się do kraju Vercingetorixa. Wódz powstania miał zatem tylko dwa wyjścia – mógł albo skupiać się dalej na swoich działaniach, wtedy jednak straciłby honor i szacunek, bo pozwoliłby na pustoszenie swego kraju przez wroga, mógł też ruszyć na pomoc swoim rodakom, ale wtedy Cezar błyskawicznie by wymanewrował swego przeciwnika i miałby drogę wolną do połączenia się ze swoją armią. Cokolwiek zatem młody Arwern by nie zrobił i tak było po myśli Cezara.
Vercingetorix, pod presją swoich rodaków, wycofał się ze swojej pozycji i ruszył na odsiecz. Cezar zaś zrobił dokładnie to, co zamierzał - mając wolną drogę połączył się ze swoimi wojskami. Główne zamierzenie powstańców zatem właśnie legło w gruzach. Od tej pory postanowili oni stosować taktykę spalonej ziemi. Palili wszystkie miasta, wsie i spichlerze na drodze Rzymian i liczyli na to, że w końcu uda im się zmusić ich głodem i zmęczeniem do kapitulacji.
Galowie, mający świadomość niższości swojej piechoty nad legionistami wiedzieli, że muszą mieć i dużą przewagę liczebną i muszą osłabić swoich wrogów aby wygrać. Planowali zatem zagłodzić Rzymian (na polach nie było już zboża, więc żywność dla armii można było łupić jedynie ze spichlerzy), lecz również tutaj popełnili wielki błąd. Jedno z warownych miast galijskich – Avaricum, posiadało gigantyczny spichlerz. Vercingetorix chciał wywieźć tyle zboża, ile się tylko dało, resztę zaś spalić, aby nie wpadło w ręce Rzymian. Jednak jego doradcy wymusili na nim pozostawienie Avaricum, a on musiał się na to zgodzić aby nie spowodować rozpadu koalicji plemion galijskich. Zgodnie z jego obawami miasto wpadło jednak w ręce Rzymian, a wraz z nim ogromne zapasy żywności. Kolejny plan spalił na panewce. Ciekawostką jest fakt, że przy zdobywaniu galijskich miast Rzymianie spotykali się z nieznaną im metodą (która mimo wszystko chyba raczej się im podobała
) – mianowicie kobiety galijskie rozrywały wówczas swoje szaty i... pokazywały swoje wdzięki. Zachowanie to miało podłoże mitologiczne – na przykład w jednej z legend celtyckich pewnemu wojownikowi po walce przyjaciele musieli pokazać nagie kobiety, bo dopiero to uspokoiło jego do tej pory nieokiełznany szał bitewny.
Lecz mimo to sytuacja Rzymian była beznadziejna – znajdowali się w środku kraju ogarniętego powstaniem, który to kraj na dodatek zdolny był wystawić wielką armię wojowników. Aby wygrać (i przeżyć) legioniści musieli dopaść wodza powstania. Zgodnie z mentalnością celtycką gdy zginie lub zostanie pojmany wódz, wtedy całe powstanie prawdopodobnie również się rozpadnie.
Szansa na to zdarzyła się już niebawem. Vercingetorix, wciąż depczący Rzymianom po piętach, postanowił w końcu dokonać ataku z zaskoczenia na rzymską kolumnę marszową i jej tabory. Zebrał dużą liczbę jazdy i wybrał miejsce zasadzki. Galowie, przekonani o swoim zwycięstwie, przysięgli sobie, że
„nie może być przyjętym pod dach, ani mieć dostępu do dzieci, rodziców i żony ten, kto nie przecwałuje dwukrotnie przez nieprzyjacielską kolumnę”. Jednak warunkiem powodzenia było zaskoczenie Rzymian. Tego jednak nie osiągnięto. Cezar spostrzegł atakujących i błyskawicznie wysłał swoją jazdę aby powstrzymała nacierających Galów. Ona też przyjęła na siebie impet galijskiego uderzenia i co najważniejsze dała piechocie czas na swobodne ustawienie się w szyku bojowym i otoczenie taborów szczelną ochroną. W tym momencie bitwa już była dla Galów przegrana. Oni jednak, związani straszliwą przysięgą (jak się teraz okazało) wciąż ponawiali bezskuteczne ataki (Galowie byli niezwykle religijni, a przysięga była święta).
Jako ciekawostkę podam, że w trakcie tej bitwy Cezar musiał osobiście brać udział w walce i że musiał znaleźć się w niezłych tarapatach, ponieważ w pewnym sanktuarium galijskim znajdującym się w kraju Arwernów wisiał później, niczym w muzeum, miecz – ponoć samego Cezara, zdobyty w tej potyczce. Cezar, odwiedzając później to miejsce, oglądał go uśmiechając się przy tym. Gdy towarzysze poradzili mu, aby go zdjął i zabrał, Cezar nie pozwolił im na to stwierdzając, że jest to rzecz poświęcona.
Zrezygnowany Vercingetorix nakazał odwrót. Ścigany jednak przez Cezara zmuszony był zamknąć się w pierwszym lepszym napotkanym przez siebie
oppidum, czyli warownym mieście. Padło na Alezję.
Alezja wzięła swoją nazwę od celtyckiego słowa
palesia, które oznaczało stromy stok. W istocie – miasto to było wybudowane na górze wznoszącej się na ok. 160 metrów ponad otaczającą równinę znajdującą się w widłach dwóch rzek. Oprócz tego otoczona była solidnym murem typu galijskiego, który zbudowany był i z drewna i z kamieni. Kamienie wykluczały podpalenie, drewno zaś amortyzowało uderzenia tarana i wykluczało rozbicie muru. Aby więc zdobyć to oppidum Cezar musiał użyć broni, która w takich przypadkach jest straszliwsza i bardziej niebezpieczna od jakiejkolwiek innej – głodu.
Aby szczelnie zamknąć miasto Cezar postanowił wykorzystać inżynieryjne zdolności swoich żołnierzy. Rozkazał natychmiast wybudować dookoła Alezji
circumvallatio – palisadę wraz z fosami i wspomnianymi we wcześniejszych wpisach pułapkami. Było to tym bardziej ważne, ponieważ w mieście schroniło się ok. 120 000 osób (80 000 żołnierzy Vercingetorixa i ok. 40 000 Mandubiów – mieszkańców Alezji, z których część też była wojownikami) mieszkańców , sam Cezar miał w tym czasie ok. 60 000 żołnierzy.
Galowie co chwila dokonywali wypadów z oppidum aby utrudnić Rzymianom prowadzenie prac polowych, jednak te ataki nie zdawały się na nic. W pewnym momencie Galowie wysłali konnicę, aby przeszkodzić Rzymianom, Cezar jednak w porę uderzył swoją kawalerią ponownie przejmując impet natarcia i pozwalając piechocie pracować dalej. W wyniku tego starcia Galowie rzucili się do ucieczki tratując się wzajemnie. Widząc to, Cezar rozkazał swoim legionistom wolnym od pracy ruszyć w stronę muru (mimo, że nie chciał atakować). Ruch ten spełnił oczekiwania Cezara – Galowie wpadli w jeszcze większą panikę i stratowali wielu swoich rodaków, zaś ludzie stojący nawet na murach Alezji wpadli w popłoch i histerię.
W ten sposób w niedługim czasie otoczono Alezję szczelnym wałem z drewnianą palisadą o łącznej długości ok. 16 - 18 kilometrów i ustawiono na nim straże. Skoro zaś już jesteśmy przy straży i, co za tym idzie, nocnych zmianach – w armii rzymskiej wszelkie odstępstwa od regulaminu surowo karano. Jednym z największych występków było zaspanie na warcie, oddalenie się z posterunku bez poważnej przyczyny, nieznajomość hasła (które codziennie wymyślał dowódca a które było rozprowadzane wśród żołnierzy za pomocą glinianych tabliczek) albo spóźnienie się na zmianę warty – karą za to była śmierć. Z tego powodu jeden z antycznych autorów nie bez przesady pisał, że „rzymską straż cechuje niezwykła punktualność”.
Zanim jednak udało się ukończyć budowanie muru, Vercingetorix słusznie doszedł do wniosku, że kawaleria niezbyt przyda mu się w obleganym mieście i odesłał ją z nakazem, aby poszczególni żołnierze udali się do wszystkich plemion Galii z prośbą o wsparcie. W nocy jeźdźcy wymknęli się przez nieukończone jeszcze mury i pognali co koń wyskoczy w bezkresne pola i lasy Galii.
Cezar, zrozumiawszy co się święci, musiał teraz ochronić swoje wojska przez niewątpliwie nadciągającą odsieczą. Aby to zrobić wybudował drugi pierścień murów –
contravallatio (ok. 21 – 23 km długości) , tym razem zewnętrzny, który miał chronić jego żołnierzy od przybywającej armii Galów.
Alezja i umocnienia Cezara. Ciągła linia to umocnienia, które chroniły Cezara przed wypadami z miasta, przerywana to linia umocnień, które chroniły go od nadciągającej odsieczy. Sam Cezar od tej pory stacjonował pomiędzy obiema liniami wałów i palisad. Nie wiem tylko dlaczego na obrazku obie linie są nazwane odwrotnie.
Alezja obecnie. Zdjęcie z Google Earth. Dziś miasteczko znajduje się na zachodnim skraju wzgórza i zwie się Alise-Sante-Reine.
Alezja jest jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym, pokazem mistrzostwa Rzymian w dziedzinie oblegania miast i budowania fortyfikacji.
Oprócz fortyfikacji, przygotowano także wspomniane wcześniej pułapki. Jako że chcę rozwinąć troszkę ten temat, oddam głos samemu Juliuszowi Cezarowi:
Ścinano więc pnie drzew albo dość grube konary, następnie okorowywano je i zaostrzano na końcach, a także kopano nieprzerwanie ciągnące się rowy, głębokie na pięć stóp. Owe pale tu wpuszczone i u dołu powiązane, aby nie można było ich wyrwać, wystawały na
zewnątrz na wysokości gałęzi. Było pięć takich rzędów wzajemnie ze sobą
połączonych i splecionych; ci, którzy by tu weszli, sami by zawiśli na bardzo
ostrych palach. Nazywano je „nagrobkami". Przed nimi w skośnych rzędach w
kształcie pięciokąta rozstawionych, wykopano doły głębokie na trzy stopy o
zwężającej się z lekka ku dołowi pochyłości. Wygładzone pale grubości uda, u
góry dobrze zaostrzone i mocno nadpalone wbijano tutaj tak, żeby wystawały z
ziemi nie więcej niż na cztery palce; równocześnie dla wzmocnienia ich i nadania
im stateczności każdy z nich u samej podstawy na głębokość stopy ubijano ziemią,
pozostałą część dołu przykrywano, dla zamaskowania zasadzki, łoziną i chrustem.
Tego rodzaju szeregów biegło osiem i były od siebie oddalone na trzy stopy.
Nazywano je „liliami" przez podobieństwo do tego kwiatu. Przed nimi zakopywano
w ziemi pręty długie na stopę z przymocowanymi do nich żelaznymi hakami i w
niewielkich od siebie odstępach wszędzie je rozmieszczano; nazywano je
„bodźcami".
Gaius Julius Caesar, Commentarii de Bello Gallico VII 73Tak przygotowany Cezar oczekiwał nadejścia odsieczy. Znów oddajmy mu głos:
Podczas gdy to się działo pod Alezją, Gallowie na zwołanym
zgromadzeniu naczelników plemiennych postanowili nie powoływać pod broń
wszystkich, jak uważał Vercingetorix, zdolnych do służby wojskowej, ale
każdemu plemieniu wyznaczono określoną ilość, ażeby po zejściu się tak wielkich
mas nie stało się niemożliwością ani utrzymanie porządku, ani odróżnianie swoich,
ani zaopatrzenie w zboże. Eduom i ich klientom Segusjanom, Ambarrom,
Aulerkom brannowickim i Blannowiom wyznaczono 35 000 ludzi; taką samą
liczbę Arwernom razem z Eleutetami, Kadurkami, Gaballami i Wellawiami, którzy
wszyscy zwykle znajdowali się pod władzą Arwernów; Sekwanom, Senonom,
Biturygom, Santonom, Rutenom i Karnutom po 2000; Bellowakom 10 000; tyle
samo Lemowikom; po 8000 Piktonom, Turonom, Paryzjom i Helwetom; po 6000
Andom, Ambianom, Mediomatrykom, Petrokoriom, Nerwiom, Morynom i
Nicjobrogom; 5000 Aulerkom cenomańskim, tyle samo Atrebatom; 4000
Weliokassom; Ezuwiom i Aulerkom eburowickim po 3000; Raurakom i Bojom po
2000; 30 000 wszystkim plemionom mieszkającym nad brzegami Oceanu,
określanym, wedle ich zwyczaju, jako aremoryckie, a do których zaliczają się
Koriosolici, Redonowie, Ambiwariowie, Kaleci, Ozysmowie, Wenetowie,
Leksowiowie i Wenellowie. Spośród nich tylko Bellowakowie nie wnieśli udziału,
ponieważ oświadczyli, że na własną rękę i wedle własnego uznania będą prowadzić
wojnę z Rzymianami i nie zamierzają podporządkować się czyjejkolwiek władzy;
uproszeni jednakże przez Kommiusza ze względu na jego układ o gościnności
posłali 2000.
Cezar korzystał, jak przedtem podaliśmy, w ciągu ostatnich lat z pomocy i
wiernych oraz pożytecznych usług owego Kommiusza w Brytanii; za te usługi
kazał zwolnić jego plemię od wszelkich danin, przywrócił prawa i przywileje, a
ponadto podporządkował mu Morynów. Jednakże w całej Galii tak wielka
panowała jednomyślność w sprawie odzyskania wolności i przywrócenia dawnej
sławy wojennej, że nie wzruszały ich uzyskane dobrodziejstwa czy układy o
przyjaźni, i wszyscy całym sercem i majątkiem przykładali się do tej wojny.
Wystawiono 8000 jeźdźców i blisko 250 000 piechoty, w kraju Eduów dokonano
ich przeglądu i obliczenia, wyznaczono dowódców. Naczelne dowództwo
powierzono Atrebacie Kommiuszowi, Eduom Wirydomarowi i Eporedorixowi
oraz Arwerneńczykowi Werkasywelaunowi, stryjecznemu bratu Vercyngetorixa.
Przydzielono im jako radę wojenną wyznaczonych przedstawicieli plemion.
Wszyscy ochoczo i pełni ufności ruszyli do Alezji i nie było pomiędzy nimi
nikogo, kto by uważał, że można by wytrzymać nawet sam widok tak wielkiego
tłumu, a zwłaszcza podczas boju na dwa fronty, kiedy by się walczyło z wypadem
oblężonych z miasta, a na tyłach ukazałyby się tak wielkie wojska konne i piesze
Commentarii de Bello Gallico VII 75 – 76W tym momencie, aby trochę lepiej uzmysłowić siłę takiej armii odbiegnę nieco od historii:
200 000 osób na marszu w Waszyngtonie
300 000 osób na marszu w Kabulu
200 000 osób na przemówieniu Baracka Obamy w Berlinie. Na zdjęciach widać tylko część tłumu.
No i dwie sceny z filmu, których chyba wszyscy znamy doskonale:
http://www.youtube.com/watch?v=nUPhA2BasWg
http://www.youtube.com/watch?v=bAG5vBKmvcA
Warto porównać te sceny do Alezji. Na Cezara maszerowało tam 250 000 piechoty i 8000 jazdy. Z obleganego miasta wypadu mogło zrobić dodatkowe 80 000 piechoty.
W powyższych scenach z „Władcy Pierścieni” zostało użytych zaś „zaledwie” 200 000 komputerowych modeli orków i 6000 takich samych modeli Rohirrimów.
(przy okazji w jednej z tych scen – z wersji rozszerzonej, jest rozwiązana zagadka laski Gandalfa, która w wersji kinowej znika nagle podczas bitwy, by pojawić się dopiero na samym końcu filmu
).
Wracając do Galów i Cezara - zbieranie tak wielkiej liczby wojowników z całej Galii musiało trwać trochę czasu. Tymczasem w Alezji zaczynały się kończyć zapasy żywności. Sytuacja była tak trudna, że na zgromadzeniu przemówił wówczas tymi słowami Krytognatus, którego cytuje sam Cezar:
„Nie mam zamiaru cokolwiek mówić na temat propozycji tych, którzy określają
nazwą poddanie się najpodlejszą niewolę, i sądzę, że nie należy uważać ich za
współobywateli i nie powinni brać udziału w zgromadzeniu. Moja wypowiedź
nawiązuje do tych, którzy przystają na wypad; we wniosku ich widać, z czym się
sami zgadzacie, pamięć dawnej dzielności. Jest to jedynie słabość charakteru, a nie
męstwo, kiedy nie potrafi się znieść trochę niedostatków. Łatwiej można znaleźć
takich, którzy dobrowolnie naraża się na śmierć, niż takich, którzy cierpliwie
zniosą niedolę. I nawet ja pochwaliłbym to stanowisko, tak wiele u mnie znaczy
godność, jeślibym widział w tym jedynie poświęcenie naszego życia; ale przy
podejmowaniu decyzji miejmy wzgląd na całą Galię, którą podnieciliśmy do
pomocy dla nas. Gdyby na jednym miejscu padło osiemdziesiąt tysięcy
wojowników, jaki duch — waszym zdaniem — zapanuje wśród naszych krewnych
i bliskich, jeśli nieomal na samych trupach będą musieli walczyć? Nie pozbawiajcie
waszej pomocy tych, którzy dla waszego ocalenia poniechali własnego
bezpieczeństwa, i nie ściągajcie waszą głupotą oraz brakiem rozwagi, czy słabością
charakteru zguby na całą Galię i nie wydawajcie jej na wieczną niedolę! Czy może
wątpicie w ich wierność i stałość, ponieważ nie zjawili się w oznaczonym dniu? A
zatem? Czy przypuszczacie, że Rzymianie dla rozrywki męczą się codziennie przy
budowie tak daleko sięgających umocnień? Jeżeli wskutek zamknięcia wszelakiego
dostępu nie możecie nabrać otuchy przez wiadomości od tamtych, to skorzystajcie
z Rzymian jako świadków zbliżania się tamtych; ogarnięci z tego powodu
strachem, dniem i nocą uwijają się przy robocie. Jaka jest zatem moja rada?
Zróbmy tak, jak zrobili nasi przodkowie w wojnie z Cymbrami i Teutonami,
bynajmniej nie takiej jak obecna; spędzeni do miast i nękani podobnym brakiem
żywności, utrzymywali się przy życiu trupami tych, którzy ze względu na wiek
wydawali się nieprzydatnymi do wojny, i nie poddali się wrogom. Gdybyśmy nie
mieli przykładu na takie postępowanie, to, jednak ze względu na wolność
uznałbym je za najgodniejsze do wprowadzenia i przekazania potomnym. Czy
tamta wojna była podobna do obecnej? Cymbrowie po splądrowaniu Galii i
zadaniu klęski wreszcie jednak odeszli z naszych dziedzin i udali się do innych
krajów, a prawa, ustawy, pola i wolność nam pozostawili. Czy Rzymianie do
czegoś innego rzeczywiście dążą lub czegoś innego chcą, jeśli nie tego, by pod
wpływem zawiści osiedlić się w krainach i miastach tych, o których słyszeli jako o
uwielbianych z powodu sławy, a także jako o sprawnych na wojnie, i w dodatku
narzucić im wieczystą niewolę? Z żadnych innych bowiem powodów wojen nie
prowadzili. Jeżeli więc nie wiecie tego, co działo się u dalekich ludów, to spójrzcie
na sąsiednią Galię, która obrócona w Prowincję, po zmianie prawa i ustaw oddana
na pastwę toporów trzymana jest w jarzmie wieczystej niewoli".
Commentarii de Bello Gallico VII 77Krytognatus przypomniał czasy, gdy Galowie byli zmuszeni do aktów kanibalizmu gdy Cymbrowie i Teutonowie podczas swojej wędrówki wdarli się do Galii. Germanie w końcu odeszli na południe, gdzie wiemy już co ich spotkało.
Tym razem jednak nie zgodzono się na takie rozwiązanie. Aby jednak ocalić resztkę zapasów tak, aby starczyła na jak najdłużej, Vercingetorix postanowił wypędzić z miasta wszystkich niezdolnych do walki. W ten sposób tysiące starców, kobiet i dzieci zostało wygnanych z własnych domów. Vercingetorix miał nadzieję, że Rzymianie przyjmą ich do siebie lub chociaż przepuszczą przez swoje linie (ciekawe po co – skoro na polach i tak nie było zboża a okoliczne osady zostały bądź spalone, bądź splądrowane), lecz Cezar stanowczo odmówił jakiejkolwiek pomocy, bo sam miał już niewiele żywności. W obliczu tego Mandubiowie zaczęli z powrotem dobijać się do bram swojego miasta, lecz nikt im nie odpowiadał. Przez wiele następnych dni, aż do czasu ostatecznej bitwy, tysiące Galów umierało z głodu i pragnienia tuż pod murami swego własnego domu, na „ziemi niczyjej” znajdującej się między murami Alezji a umocnieniami Cezara.
Położenie 60 000 Rzymian też nie było do pozazdroszczenia. Zamknięci byli pomiędzy dwiema liniami umocnień – za jedną z nich przebywało 80 000 Galów, za drugą – odsiecz licząca 250 000 wojowników. I Cezar i Vercingetorix wiedzieli to samo:
wszystko rozstrzygnie się właśnie teraz.
Znów posłuchajmy Cezara:
Tymczasem Kommiusz i pozostali wodzowie, którym zostało powierzone
naczelne dowództwo, przybyli z wszystkimi siłami pod Alezję i po obsadzeniu
wyniosłego wzgórza zajęli stanowiska nie dalej niż tysiąc kroków od naszych
umocnień. Następnego dnia , po wyprowadzeniu z obozów jazdy, zapełnili całą tę
równinę, o której wspominaliśmy, że rozciągała się na długość trzech tysięcy
kroków, a oddziały piesze ustawili na wyżej położonych stanowiskach oddalonych
od tego miejsca. Z Alezji roztaczał się widok na tę równinę. Na widok tych
posiłków oblężeni poczęli się zbiegać; wymieniali wzajemnie życzenia i
wszystkich ogarnęła radość. Wyprowadziwszy więc wojsko zajęli stanowiska przed
miastem i zaczęli najbliższy rów zarzucać faszyną i zasypywać ziemią oraz
gotować się do wypadu i wszelakich zdarzeń.
Cezar rozmieścił całe wojsko po obu stronach umocnień, aby, jeśli zajdzie
potrzeba, każdy zajmował swoje stanowisko i je znał, a konnicę rozkazał
wyprowadzić z obozu i wszcząć bitwę. Z wszystkich obozów, które zajmowały
zewsząd najwyższe pasmo górskie, roztaczał się widok na dół tak, że wszyscy
żołnierze w napięciu wyglądali wyniku starcia. Gallowie rozmieścili z rzadka
pomiędzy jeźdźcami łuczników oraz lekkozbrojnych piechurów, którzy swoim
ustępującym śpieszyli z pomocą, a ataki naszych jeźdźców powstrzymywali. Wielu z naszych, nieoczekiwanie przez nich ranionych, wycofało się z walki. Kiedy
Gallowie nabrali wiary, że ich wojownicy górują w walce, i widzieli, iż nasi są
przytłoczeni ich przewagą liczebną, z wszystkich stron, zarówno ci, którzy byli
zamknięci w obrębie umocnień, jak i ci, którzy przybyli z odsieczą, dodawali
swoim otuchy przez okrzyki bojowe i dzikie wrzaski. Ponieważ bitwa rozgrywała
się na oczach wszystkich i nie można było ukryć czynu ani chwalebnego, ani
haniebnego, jednych i drugich zagrzewała do męstwa tak żądza sławy, jak i obawa
przed hańbą. Gdy walka toczyła się ze zmiennym szczęściem od południa aż
prawie do zachodu słońca, Germanie (najemna jazda germańska służąca jako straż przyboczna Cezara) uderzyli z jednej strony w zwartych szeregach
na nieprzyjaciół i odpędzili ich; po zmuszeniu ich do ucieczki, łuczników okrążono
i wybito. Również i z innych stron ustępujących nasi ścigali aż pod obozy i nie dali
im możności pozbierania się. Tymczasem ci, którzy wyszli z Alezji, postradawszy
niemal nadzieję na zwycięstwo, zrozpaczeni powrócili do miasta.
Gallowie, po jednodniowej przerwie i po sporządzeniu podczas niej
wielkich ilości wiązek faszyny, drabin i haków murowych, wyszli o północy
cichaczem z obozu i zbliżyli się do umocnień na równinie. Podniósłszy wielki
wrzask — a po tym znaku oblężeni w mieście mogli się dowiedzieć o ich nadejściu
— poczęli rzucać, faszyny, spędzać naszych z wału procami, strzałami oraz
kamieniami i przygotowywali wszystko inne, co dotyczyło oblężenia. W tym
samym czasie, Vercingetorix usłyszawszy wrzask dał swoim sygnał trąbą i
wyprowadził z miasta. Nasi, tak jak każdemu było przydzielone w ostatnich dniach
jego stanowisko, wstąpili na umocnienia; odpędzali Gallów miotaczami funtowej
wagi pocisków i zaostrzonymi kołami, które porozkładali byli na szańcach, oraz
ołowianymi kulami; wiele pocisków wyrzucali z machin miotających. Z braku
widoczności spowodowanej ciemnościami było wielu rannych po obu stronach.
Tymczasem legaci Marcus Antonius i Gaius Trebonius, którym przypadły do
obrony te odcinki, tam, gdzie dostrzegli, że nasi są w ciężkim położeniu, posyłali z
pomocą żołnierzy wyprowadzonych z odleglejszych placówek.
Jak długo Gallowie trzymali się dalej od umocnień, osiągali więcej dzięki
mnóstwu pocisków; skoro podeszli bliżej, bądź niespodzianie natykali się na
„bodźce", bądź ginęli przeszyci z wału i wież włóczniami murowymi. Mimo
poniesienia wszędzie wielu strat w rannych, nigdzie nie przerwali umocnień, a gdy
zaczęło dnieć, zawrócili do swoich w obawie, żeby przez wypad z wyżej
położonych obozów nie zostali okrążeni od nie osłoniętego boku. Tymczasem
oblężeni wszystko, co Vercingetorix kazał przygotować do wypadu, wynieśli i
zapełnili tym pierwsze rowy, ale zbyt długo zabawili przy wykonywaniu tych
zadań, tak że zanim zdołali zbliżyć się do naszych umocnień, wcześniej otrzymali
wiadomość o odwrocie swoich. Po spartaczeniu w ten sposób sprawy powrócili do
miasta.
Gallowie dwukrotnie odparci z wielkimi stratami odbyli naradę, jak mają
postępować; przyprowadzili ludzi obznajomionych z okolicą; od nich dowiedzieli
się o rozmieszczeniu obozu na wzgórzu i o umocnieniach. Po północnej stronie
wznosiło się wzgórze, którego nasi ze względu na rozmiary nie mogli objąć
obrębem umocnień, i z konieczności rozłożyli się obozem na miejscu prawie że
niedostępnym i lekko pochyłym. Zajmowali go wraz z dwoma legionami legaci
Gaius Antyscius Reginus i Gaius Caninius Rebilus. Po rozpoznaniu przez
zwiadowców okolicy wodzowie nieprzyjacielscy wybrali z wszystkich oddziałów
wojskowych tych plemion, które uchodziły za najbitniejsze, 60 000 wojowników;
w tajemnicy ustalili pomiędzy sobą, co i jak należy przeprowadzić; uderzenie
ustalili na czas, gdy będzie się wydawało, że jest południe. Na czele tych sił
postawili Arwerneńczyka Werkasywelaunusa, jednego z czterech wodzów,
krewniaka Vercingetorixa. Wyszedł on z obozu o pierwszej straży i po odbyciu
drogi prawie do świtu skrył się za górą i pozwolił odpocząć wojownikom po
nocnym trudzie marszowym. Kiedy wydawało się, że zbliża się już południe,
podążył ku temu obozowi, o którym wyżej wzmiankowaliśmy; w tym samym
czasie konnica poczęła się przybliżać do umocnień na równinie, a reszta wojsk
pojawiać przed obozem.
Vercingetorix, ujrzawszy swoich z grodu Alezji, wyszedł z miasta;
kazał wynieść do przodu faszyny, żerdzie, szopy bojowe i wszystko, co
przygotowano w związku z wypadem. Walka rozgorzała jednocześnie na
wszystkich odcinkach i rzeczywiście wszystko wystawiano na próbę: która część
okazywała się najsłabsza, tam śpieszono. Rzymskie oddziały rozciągnięte na tak
rozległych umocnieniach niełatwo przeciwstawiały się na wielu odcinkach. Wiele
przyczynił się do wywołania przestrachu w naszych wrzask podnoszący się za
plecami walczących, ponieważ zdawali sobie sprawę, że ich niebezpieczeństwo
zależy od cudzej pomocy; częstokroć bowiem wszystko to, co jest poza ludzkim
zasięgiem, o wiele gwałtowniej wznieca niepokój w sercach ludzi.
Cezar po znalezieniu dogodnego miejsca obserwował, co w której stronie
się działo; zagrożonym oddziałom podsyłał pomoc. Obydwie strony uświadamiały
sobie, że jest to jedyna sposobność, przy której należy jak najwięcej dać z siebie:
Gallowie, jeśli nie przełamią umocnień, stracą nadzieję w ogóle na ocalenie;
Rzymian, jeśli uzyskają zwycięstwo, czeka koniec wszelkich trudów. Najcięższa
sytuacja była przy umocnieniach górnego obozu, gdzie — jak mówiliśmy — został
wysłany Werkasywelaunus. Niedogodny kawałek spadzistego terenu miał wielkie
znaczenie. Jedni miotali pociski, inni, uformowawszy „żółwia" (Galowie też potrafili go robić), podchodzili; na miejsce zmęczonych wstępowali wypoczęci. Ziemia rzucana przez wszystkich oblegających na umocnienia zarówno dawała Gallom dostęp, jak też przykrywała pułapki zamaskowane przez Rzymian w gruncie; naszym nie starczało już ani broni, ani sił.
Gdy Cezar spostrzegł tę sytuację, wysłał zagrożonym na pomoc Labienusa
z sześciu kohortami; wydał mu polecenie, że jeśliby nie mógł się utrzymać, niech
po ściągnięciu kohort dokona wypadu: niech zrobi to tylko w ostateczności. Sam
udał się do pozostałych oddziałów i napominał je, by nie dawały się zmóc
trudnościom: zwracał im uwagę, że owoc wszystkich dotychczasowych walk
zależy od tego dnia i chwili. Oblężeni, po utracie nadziei na zajęcie stanowisk na
równinie z powodu ogromu umocnień, spróbowali wspinaczki po stromych
zboczach; to, co przygotowali, tu znieśli. Gradem pocisków spędzili z wież
obrońców, ziemią i faszynami zasypali rowy, hakami murowymi rozerwali wał i
przedpiersień.
Cezar posłał najpierw młodego Brutusa z kohortami, później z innymi
kohortami legata Gaiusa Fabiusa; wreszcie sam, gdy coraz gwałtowniej
walczono, powiódł na pomoc świeże oddziały. Po przywróceniu bitwie
pierwotnego stanu i po odpędzeniu nieprzyjaciela udał się tam, gdzie posłał
Labienusa; z najbliższej placówki wyprowadził cztery kohorty i rozkazał jednej
części konnicy sobie towarzyszyć, drugiej objechać zewnętrzne umocnienia i od
tyłu uderzyć na nieprzyjaciela. Labienus, skoro ani wały ziemne, ani rowy nie
mogły powstrzymać naporu nieprzyjaciela, zebrawszy jedenaście kohort, które,
wyprowadzone z najbliższych strażnic przypadkiem spotkał, powiadomił Cezara
przez gońców, co zamierza robić. Cezar zwiększył szybkość, aby uczestniczyć w
bitwie.
Nieprzyjaciele, dowiedziawszy się o jego przybyciu po kolorze okrycia,
którym zazwyczaj posługiwał się podczas bitew jako znakiem rozpoznawczym, i
po dostrzeżeniu oddziałów konnicy i kohort, którym kazał był sobie towarzyszyć,
ponieważ z wyżej położonych stanowisk obserwowali te stoki i skłony, wszczęli
bitwę. Po podniesionym z obu stron wrzasku rozległ się znowu wrzask na wale i
wszystkich umocnieniach. Nasi, odrzuciwszy na bok włócznie, walczyli mieczami.
Nagle na tyłach nieprzyjaciela ukazała się konnica; za nią zbliżały się kohorty.
Nieprzyjaciele rzucili się do ucieczki; jeźdźcy zabiegli pierzchającym drogę.
Nastąpiła wielka rzeź. Sedullus, wódz i naczelnik Lemowików padł; Ar-
werneńczyk Werkasywelaunus został podczas ucieczki żywcem pojmany;
Cezarowi znoszą siedemdziesiąt cztery znaki bojowe; nieliczni z tak wielkiej liczby
zbiegli cało do obozów. Oblężeni obserwujący z miasta rzeź i ucieczkę swoich,
straciwszy nadzieję na ocalenie, ściągnęli wojska z umocnień. Gdy usłyszano o tym
odwrocie, natychmiast doszło do ucieczki z galijskich obozów. Gdyby nasi
żołnierze nie byli wyczerpani nieustannym śpieszeniem z pomocą oraz
całodziennym trudem bojowym, mogliby zniszczyć wszystkie siły zbrojne
nieprzyjaciół. Wysłana około północy konnica dogoniła nieprzyjacielską straż
tylną; wielką liczbę wzięto do niewoli, a także zabito, reszta rozproszyła się
podczas ucieczki po swoich krajach.
Commentarii de Bello Gallico VII 79 – 88Bitwa została wygrana. Cezar uratował i siebie i swoją armię. Wielka odsiecz – 250 000 wojowników z całej Galii, nie była w stanie przełamać tego dziwacznego oblężenia – oblężenia w którym Cezar oblegał i jednocześnie był oblegany.
Skutek tego zwycięstwa mógł być tylko jeden. Cezar dokonał wielkich rzeczy w swoim życiu, więc z podziwu i szacunku do niego pozwolę, żeby sam opowiedział o tym momencie jego największego tryumfu:
Następnego dnia Vercingetorix, zwoławszy zgromadzenie, oświadczył,
że „podjął się tej wojny nie dla osobistych korzyści, ale dla wspólnej wolności, a
ponieważ trzeba poddać się losowi, oddaje im siebie dla dwu możliwości, albo
będą woleli przez jego śmierć dać Rzymianom zadośćuczynienie, albo przekazać
go im żywcem". Wyprawiono do Cezara posłów w tej sprawie. Rozkazał wydać
broń, naczelników plemiennych przyprowadzić. Sam zasiadł na umocnieniach
przed obozem: tutaj przyprowadzono wodzów; Vercingetorixa wydano, broń
złożono. Eduów i Arwernów zachował, żeby mógł przez nich odzyskać plemiona, z
pozostałych jeńców poszczególne osoby porozdzielał jako zdobycz pomiędzy całe
wojsko. (...) Gdy o tych wydarzeniach dowiedziano się w Rzymie z jego pisemnych sprawozdań, zarządzono dwudziestodniowe modły dziękczynne.
Gaius Julius Caesar, Commentarii de Bello Gallico VII 89 – 90
Bogowie, nawet ci galijscy, z pewnością sprzyjali Rzymianom. Wojna o Galię została wygrana. W rezultacie tego cały ten obszar dostał się pod panowanie Rzymu. Przez najbliższe 500 lat da to Galii dobrobyt i najlepsze zdobycze rzymskiej kultury a Galia stanie się jedną z najbardziej zromanizowanych prowincji Imperium. Pokonany Vercingetorix musiał upaść na kolana przed Cezarem. Według historii zrzucił swoją zbroję, rzucił miecz i usiadł u stóp Rzymianina. Jego los nie był przyjemny – po paru latach wziął udział w tryumfie Cezara, gdzie przeprowadzono go w pętach przez ulice Rzymu. Na koniec uduszono go w uświęcony sposób w więzieniu Mamertyńskim.
Na koniec bonus – sceny z fantastycznego serialu „Rzym”:
http://www.youtube.com/watch?v=gbSa9ZvSMaQ
Ta scena to potyczka z Galami – pokazuje styl walki jak i dowodzenia – tutaj centurion wydawał za pomocą gwizdka rozkazy. Wówczas pierwszy szereg wycofywał się do tyłu i pierwszym stawał się stojący do tej pory drugi szereg. W ten sposób następowała rotacja – żaden żołnierz nie musiał walczyć zbyt długo i mógł sobie odpocząć na tyłach zanim wszystkie stojące przed nim szeregi nie wycofały się i znów nie przyszła jego kolej. Fabuła serialu wymagała, żeby jeden z bohaterów został skazany na śmierć za niesubordynację – w istocie takie zachowanie Rzymianina na polu walki było raczej nie do pomyślenia.
Przy okazji – bohaterami serialu są Lucius Vorenus i Titus Pullo – bodajże jedyni prości żołnierze Cezara z zaciągu wymienieni przez Cezara w jego książce (dzięki czemu zostali unieśmiertelnieni). Obaj byli centurionami (nie tak, jak w serialu – tam zrobiono z nich podwładnego i przełożonego dla uatrakcyjnienia fabuły) i walczyli zawzięcie o awans. Jednak w czasie pewnej bitwy zachowali się nie jak wrogowie, lecz najlepsi przyjaciele. Oto co mówi o nich Cezar:
W legionie tym było dwóch bardzo dzielnych centurionów, bliskich awansu
do pierwszej rangi, Titus Pullo i Lucius Vorenus. Dochodziło do ciągłych
między nimi sporów, który z nich jest lepszy, i całymi latami walczyli ze sobą w
jak najzawziętszym współzawodnictwie o awans. Gdy przy umocnieniach toczył
się niezwykle zacięty bój, Pullo — jeden z nich — zawołał: „Vorenusie, dlaczego
się wahasz? Jakiejż to wyczekujesz okazji, by wykazać się swoją odwagą? Niechaj
dzisiejszy dzień rozstrzygnie nasze spory". Po tych słowach wyskoczył na
umocnienia i rzucił się tam, gdzie dostrzegł największą ciżbę nieprzyjaciół.
Vorenus też nie zatrzymał się na wale, ale w obawie przed utratą szacunku u
wszystkich, ruszył w jego ślady. Pullo z nieznacznej odległości wyrzucił włócznię
w kierunku nieprzyjaciół i jednego z nich, gdy się właśnie z tłoku ku przodowi
wyrywał, przeszył nią. Nieprzyjaciele osłonili tarczami śmiertelnie ranionego, a
Pulla zaczęli wszyscy zasypywać pociskami i nie dawali mu możności ruszenia
się z miejsca. Tarcza Pulla została podziurawiona, a jeden z pocisków utkwił mu
w pasie. Trafienie to przesunęło pochwę miecza i Pullo nie mógł dosięgnąć jej
swoja prawicą; tak unieszkodliwionego okrążyli nieprzyjaciele. Doskoczył do
niego jego rywal Vorenus i w tym krytycznym momencie przyszedł mu z pomocą.
Wówczas cały ten tłum odwrócił się od Pulla ku Vorenusowi, gdyż zdawało się,
że Pullo został zabity owym pociskiem. Vorenus, walcząc mieczem wręcz,
jednego z nieprzyjaciół położył trupem, a resztę zmusił do cofnięcia się nieco; gdy
coraz zajadlej na nich nacierał, potknął się i upadł. Z kolei został on okrążony, ale
Pullo przybiegł mu natychmiast z pomocą i obaj, po zabiciu wielu nieprzyjaciół z
jak największą chwałą wycofali się poza umocnienia. W ich wzajemnym
współzawodnictwie i sporach los w taki sposób zabawił się z nimi, że jeden i drugi,
choć rywale, stali się nawzajem dla siebie pomocą i ocaleniem i nie dało się orzec,
który z nich obydwu mógłby pod względem męstwa uchodzić za lepszego.
Commentarii de Bello Gallico V 44http://www.youtube.com/watch?v=JlAUdPTr6ZI
To z kolei moment poddania się Vercingetorixa. Tutaj jednak podaję ją głównie jako ciekawostkę i fajną scenę, ponieważ ma niewiele wspólnego z prawdą historyczną.
http://www.youtube.com/watch?v=ieI-LZoH_0I
Triumf Cezara i koniec Vercingetorixa. Również tutaj troszkę ubarwiono historię więc nie jest to scena dokumentalna, a fikcja filmowa, niemniej bardzo ciekawie i spektakularnie nakręcona. Choć niektóre momenty są w tym serialu ubarwione, tak ogólnie fantastycznie pokazuje on i Rzymian i życie w tym państwie w tamtym okresie.
Wracając znów do historii Cezara – Galia została ujarzmiona, a on sam uzyskał wielką sławę. Ale Cezar postanowił, że to zbyt mało. Niedługo potem rozpoczęła się wojna domowa, w wyniku której został dożywotnim dyktatorem. Zanim jednak to się stało musiał wywalczyć swoją drogę przeciw wojskom Pompejusza przez Hiszpanię i Grecję aż po Afrykę. Potem czekały go jeszcze potyczki w Egipcie i dzisiejszej Turcji, gdzie stoczył bój z hellenistycznym królem Pontu - Pharnacesem II. To była ta bitwa i kampania (zaledwie pięciodniowa), o której Cezar powiedział
veni, vidi, vici – przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.
W istocie taki był już Cezar – i te słowa najlepiej pokazują jak wielkim był wodzem i jak wspaniałymi żołnierzami dowodził.
W ciągu swoich kampanii Gaius Julius Caesar toczył boje w Portugalii (to było coś w rodzaju ćwiczenia legionistów – po zaciągu udał się z rekrutami do Portugalii, gdzie spacyfikował buntownicze plemiona. W trakcie tego małego podboju zdarzało się, że zdobywał po kilka umocnionych miast jednego dnia) i całej Galii. Zbudował pierwszy stały most na Renie po którym przeprawił się na germańską stronę (co było szokiem dla tamtejszych mieszkańców) gdzie rozgromił Germanów. Później dwukrotnie udawał się do Brytanii, gdzie ponownie pacyfikował plemiona i osadzał swoich sojuszników jako wodzów. Po buncie praktycznie wszystkich plemion galijskich ponownie zaprowadził w niej porządek i rzymską władzę. Po zakończeniu wojen w Galii, jego szlak w wojnie domowej wiódł przez Italię, Hiszpanię, Grecję aż po Afrykę, by z powrotem zakończyć się w Hiszpanii w bitwie pod Mundą. Potem Cezar uspokoił sytuację w Egipcie i na azjatyckim Bliskim Wschodzie (to fascynujące – Cezar i inni jemu podobni wodzowie już 2000 lat temu odbywali wędrówki, którym wielu dzisiaj żyjących ludzi, pomimo komunikacji lotniczej czy też samochodowej, nie dorówna).
Podczas swojego triumfu z okazji podboju Galii Cezar chwalił się zdobyciem 800 miast, podbiciem 300 plemion i tym, że w ciągu wojny stawił czoła 3 000 000 wojowników, z czego milion zabił, a drugi milion wziął do niewoli (trzeci zaś dostał się pod panowanie Rzymu).
Jak wszyscy wiemy, Cezar został zamordowany przez ludzi niezadowolonych z jego dyktatury. Szkoda jednak, że przez to jego dalsze plany zostały unicestwione – Cezar pragnął bowiem uderzyć wkrótce na Daków (dzisiejsza Rumunia) i na wschód – drogą Aleksandra Wielkiego. Dzięki temu utworzyłby Imperium sięgające od Indusu po Ocean Atlantycki – Imperium znacznie przewyższające państwo Aleksandra. Niestety historia nie pozwoliła nam na zrealizowanie tego marzenia. Czy to by się udało? Nie wiadomo. Ale znając Cezara – byłoby o czym się teraz uczyć i o czym czytać
http://www.youtube.com/watch?v=0wQ_6cVXTQk
(A to bitwa pod Filippi, gdzie siły Marka Antoniusza i Oktawiusza pokonały wojska dowodzone między innymi przez Brutusa – jednego z morderców Cezara. Cieszący oko (dla tego, kto takie rzeczy lubi) przykład fajnie zrealizowanej rzymskiej bitwy. Przy okazji warto porównać tę scenę z, powiedzmy, filmem Braveheart. Gdyby Mel Gibson starł się z owymi Rzymianami, to już na samym początku miałby wielkie trudności. Do bitwy żołnierze bowiem powinni iść spokojnie, jedynie tuż przed zwarciem powinni nabrać w razie potrzeby odpowiedni impetus – siłę natarcia. Hollywood natomiast lubuje się w długaśnych szarżach wykonywanych przez pół pola bitwy biegiem – co jest raczej absurdalne, bo po samym takim biegu żołnierz byłby wyczerpany i zdyszany, co raczej kiepsko by mu wróżyło w zbliżającej się wraz z każdym susem potyczce.)
Kolejną bitwą niech będzie bitwa pod Tigranocertą – 69 r. p.n.e.
Rzymski wódz Lucius Licinius Lucullus uderzył na Armenię i podszedł pod ówczesną stolicę tego kraju – Tigranocertę. Rzymianie maszerowali w sile 24 000 piechoty i ok.13 000 najemników (galijskiej i trackiej jazdy). Król Armenii - Tigranes uciekł w góry aby zdobyć czas na zebranie wojska. Gdy w końcu zebrał ok. 90 000 żołnierzy (źródła starożytne dawały mu jednak aż 150 000 piechoty i 55 000 konnicy) ruszył na najeźdźców.
W tym czasie u Tigranesa przebywał jego teść, król Mithridates z Pontu, który już wcześniej miał do czynienia z Rzymianami. Gdy Tigranes zobaczył rzymskie wojsko stwierdził ponoć szyderczo „zbyt mała na armię, zbyt duża na poselstwo”. Mithridates mimo to gorąco doradzał zięciowi aby ten nie atakował Rzymian w otwartej bitwie, lecz on nie posłuchał...
Bitwa jaka się później rozegrała jest kolejnym przykładem umiejętności legionu w walce z ciężką kawalerią. Choć ciężka kawaleria (katafrakci) jest swojego rodzaju „czołgiem” na polu bitwy (nie takiej jakości jak np słonie bojowe i w innym znaczeniu niż falanga, ale chyba nikt z nas nie chciałby stać w pierwszej linii gdy szarżowałaby na nas spora liczba zakutych od stóp do głów w zbroje jeźdźców, których wierzchowce były równie imponująco chronione przez pancerz), tak i ją można, z odrobiną szczęścia, pokonać. W tej akurat bitwie ciężkich katafraktów armeńskich zaatakowała ze skrzydła lekka kawaleria rzymska, która związała ich w walce. Wykorzystali to legioniści, którzy zaatakowali z drugiego skrzydła przypuszczając szarżę. Po starciu się z katafraktami legioniści zaczęli ciąć mieczami po końskich nogach, które były, jako jedyna część ciała konia, nieosłonięte pancerzem. W wyniku tego katafrakci uciekli z pola bitwy i co więcej – uciekając wpadli na swoich żołnierzy, stratowali ich i złamali ich szyki.
Bitwa ponownie zakończyła się porażką wrogów Rzymu – straty Tigranesa są nieznane, szacuje się je z dość dużą rozbieżnością – od 10 000 do 100 000 zabitych.
Z braku czasu i z powodu faktu, że już ten wpis jest długi, a najważniejsze bitwy dopiero przede mną, skrócę do minimum część o bitwie w lesie Teutoburskim. Las Teutoburski był świadkiem (a także i współsprawcą) klęski Rzymu – jednak bardzo często wyolbrzymianej. Oktawiusz, pragnąc oprzeć granicę Imperium o rzekę Łabę (a nie Ren, jak dotychczas) wysłał do Germanii trzy legiony pod wodzą Publiusa Quinctiliusa Varusa. Legiony te weszły głęboko w gęste lasy Germanii, gdzie oczekiwała ich armia Germanów pod wodzą Arminiusa. Rzymianie mieli niewielką przewagę liczebną, jednak to wrogowie mieli przewagę jeżeli idzie o warunki terenowe. Rzymianie musieli przedzierać się przez gęsty las (i tutaj moja drobna uwaga – spróbujcie wyobrazić sobie „niezwyciężoną” falangę, która próbuje ustawiać tę swoją śliczną formację w środku gęstego lasu i ten moment, gdy falangici swoimi sześciometrowymi sarissami ciągle zaczepialiby o gałęzie
) i przez błota i bagna. Nie tylko burza, która się później rozpętała, zawaliła drogę połamanymi i powywracanymi drzewami – robili to również sami Germanie aby dodatkowo wymęczyć legionistów, którzy musieli usuwać owe przeszkody, aby kolumna marszowa mogła w miarę swobodnie iść przez las. Przez kilka dni legiony były wielokrotnie atakowane przez tłum Germanów, lecz nie były w stanie odeprzeć w tym lesie napastników. Choć udawało się przeć dalej do pierwszej lepszej polany, aby tam ustawić się w szyku i stoczyć walną bitwę, tak taktyka polegająca na szarpaniu w trudnym terenie robiła swoje. Gdy w końcu legioniści dotarli do polany okazało się, że ta jest pokryta wysoką trawą i jest w istocie bardziej mokradłem, jak terenem o stabilnym podłożu. Legat Varus za wszelką cenę próbował wycofać się w stronę granicy Imperium, lecz nie udało mu się to. Zasadzka, jaką w lesie Teutoburskim zastawili Germanowie, była skuteczna – w wyniku walki wybito trzy legiony – a sam Varus, widząc zbliżającą się klęskę, popełnił wraz ze swoimi oficerami samobójstwo. Oprócz armii stracono także wszystkie trzy orły legionowe – święte znaki, których utrata była złym omenem i niesłychaną hańbą. Ogólnie można opisać tę bitwę jednym zdaniem – do lasu weszły trzy legiony, a wyszło z niego jedynie kilkunastu ludzi.
Dlaczego jednak ta klęska bywa wyolbrzymiana? Rzymianie nieraz tracili większe armie w bitwie. Zdarza się. Tutaj, mimo że ogłoszono żałobę a sam cesarz na wieść o tym jęknął „Varusie! Oddaj mi moje legiony!” nie stało się praktycznie nic. Granice były bezpieczne a druga wyprawa, poprowadzona przez Germanika, przywróciła chwałę i ocaliła honor Imperium.
Ważne jest też to, że Rzymianie musieli toczyć bój na terenie przeciwnika – i to na niezwykle trudnym terenie. Las po ulewnej burzy, gęste zarośla i podmokły teren (legioniści zmuszeni byli spać w błocie) z pewnością nie sprzyjał prowadzeniu walk przy pomocy ciężkiej piechoty. Co innego lekkozbrojni Germanowie, dla których las ten był domem.
Na koniec powtórzę to, o czym już wspomniałem – mimo tej porażki Rzym wciąż jest górą nad armią Aleksandra. Germania była silnie zalesiona – prowadzenie tam wojen przez armię, której siłą główną jest kawaleria i długie piki jest raczej nierealne (kto nie wierzy niech kiedyś, jeśli będzie miał okazję, pójdzie do gęstego lasu, znajdzie sobie sześciometrowy kij i próbuje z nim manewrować). To zaś, że Rzymianie byli w stanie wkraczać tam, gdzie falanga byłaby bezużyteczna oraz zwyciężać, pokazują wyprawy Germanika. Pierwsza wyprawa dotarła na miejsce bitwy i pochowała poległych tam legionistów. Druga pobiła wojska Arminiusza, choć Germanie unikali starć i prawie zawsze uciekali na sam widok rzymskiej armii. Odzyskano też wszystkie trzy orły legionowe, choć numery utraconych legionów – XVII, XVIII i XIX zostały uznane za pechowe i już nigdy nie zostały nadane żadnemu nowemu legionowi.
Kolejna bitwa, o jakiej króciutko opowiem miała miejsce 16 r. n.e. – w Germanii właśnie za inwazji Germanika. Była to bitwa przy wale Angriwariów. Rzymianie posiadali ok. 66 000 żołnierzy – Arminius – ok. 40 000. Bitwa ta była jednak o tyle ciekawa, że Rzymianie, widząc nadciągającą noc i przedłużającą się bitwę, oddelegowali jeden z walczących legionów do budowy obozu. Będąc otoczeni przez wroga, Rzymianie jednocześnie walczyli i budowali pośrodku swych linii na polu bitwy obóz, razem z jego wałami, fosami i palisadami. To właśnie niesłychane zdolności inżynieryjne pozwoliły im na coś takiego szybko i pośrodku toczonej bitwy. Zmęczeni Gemanowie odpuścili i wycofali się w pobliskie lasy. Rzymianie zaś mogli spać spokojnie w swoim ufortyfikowanym obozie.
Ostatecznie zmieniono strategię – uznano, że koszty wszelkich wypraw znacznie przewyższają jakiekolwiek korzyści, jakie można byłoby wycisnąć z tej biednej i zalesionej prowincji. Opuszczono więc Germanię, jednak wciąż stosując tam taktykę skłócania plemion (skłócone będą walczyć między sobą, więc zostawią Rzym w spokoju
).
Kolejna bitwa jaką chcę pokrótce (bo i tak już pewna osoba daje mi chyba delikatnie do zrozumienia, że trochę przesadzam z długością tekstu, ale co ja na to poradzę, że chcę zawrzeć jak najwięcej informacji, aby potencjalny czytelnik wyniósł coś ciekawego z tej debaty
) to bitwa pod Lichfield – rok 60 naszej ery.
Wówczas Brytania była świeżym nabytkiem w ręku Rzymu. Jednak zbyt duży ucisk podatkami i twarda ręka, jaką rządzili Rzymianie pchnęła plemię Icenów do buntu. Buntem tym pokierowała królowa Boudica.
Gubernator Brytanii - Gaius Suetonius Paulinus zdołał zmobilizować 10 000 żołnierzy. Boudica wystawiła zaś około 40 000 wojowników i być może nawet kilkaset wozów bojowych (w starożytnym tego słowa znaczeniu
). Armie spotkały się przy drodze Watiling (bitwa ta dla Anglików zwie się „Battle of Watling Street”). Rzymianie, z racji mniejszej liczebności, ustawili się tak, aby przeszkody terenowe pomagały im w bitwie – mianowicie za sobą mieli wzgórze, po obu zaś stronach – las. Barbarzyńcy (zapewne nie znający żywota Cezara ani losu Cymbrów, Teutonów, Helwetów i innych) byli pewni zwycięstwa na tyle, że na miejsce bitwy sprowadzili swoje rodziny, aby te mogły podziwiać ich zwycięstwo. 40 000 Brytów rzuciło się do furiackiego natarcia zostawiając za sobą wozy z ciekawskimi gapiami. Rzymianie wyrzucili pilum, co jak zwykle załamało falę atakujących. Gdy linia Brytów została zmieszana, Rzymianie utworzyli formacje klinowe i uderzyli na nich. W trakcie bitwy barbarzyńcy byli stale spychani do tyłu – wprost na swoje wozy z rodzinami. To spowodowało zamęt i panikę, bo z przodu naciskali na nich Rzymianie, z tyłu zaś ich zdolności manewrowe były znacznie ograniczone przez owe wozy.
W wyniku tej bitwy barbarzyńcy zostali rozgromieni, pojmano też wielu niewolników (których to barbarzyńcy sami w swojej pewności siebie ale i głupocie przyprowadzili na pole bitwy – swoje rodziny). Na wieść o klęsce królowa Boudica otruła się.
Ostatnią bitwą z serii Rzym kontra „nie-falanga” będzie kolejne bardzo ciekawe oblężenie, które chyba jest trochę bardziej znane niż Alezja, a nawet dziś ma wielkie znaczenie dla pewnego narodu.
Żydów w tamtych czasach cechowały (głównie) dwie rzeczy – nienawiść do Rzymian (i próby zrzucenia rzymskiego jarzma) oraz marzenia o mesjaszu, który z mieczem w ręku wygoni najeźdźców.
Pierwsza wojna rzymsko-żydowska rozpoczęła się w roku 66 n.e. W jej wyniku została zburzona Jerozolima wraz ze swoją Świątynią (najważniejsze miejsce dla wszystkich wyznawców judaizmu).
Detal z łuku triumfalnego cesarza Tytusa przedstawiający Rzymian którzy niosą zrabowaną ze Świątyni menorę – świecznik
Również tutaj zastosowano
circumvallatio, czyli otoczenie miasta szczelnym murem w celu zmuszenia obrońców do kapitulacji z powodu głodu. Przy okazji także ustalono rekord – w ciągu trzech dni legioniści zbudowali pięć mil muru i rowów wraz z trzynastoma fortami.
Buntownicy żydowscy jednak kontynuowali walkę. Jednym z ostatnich miejsc oporu była pewna twierdza, słynna w tamtych czasach i uważana za praktycznie nie do zdobycia.
Nazywała się Masada.
Rzymianom, którzy wyruszyli aby ją zdobyć, po przybyciu na miejsce zapewne nie spodobał się widok, który zobaczyli. Ich oczom bowiem ukazało się to:
Oto potężna Masada, w całej swojej okazałości:
Większe zdjęcie
TUTAJTwierdza została bowiem wybudowana na małym płaskowyżu o wymiarach mniej więcej 550 na 275 metrów a dostęp na jego szczyt wymagał wspinaczki. Od strony wschodniej ściana klifu wznosi się na wysokość około 400 metrów, po zachodniej na około 90. Nie była to wyspa, jak Tyr, którą można było sobie opłynąć okrętami.
Na nieszczęście dla Rzymian do twierdzy można było się dostać jedynie wąziutką ścieżką, na której zmieściłaby się tylko jedna osoba. To praktycznie uniemożliwiało normalny szturm. Twierdza posiadała swoje doskonale zaopatrzone spichlerze oraz własny system do zbierania i magazynowania wody, dlatego oblężona mogła wytrzymać wiele miesięcy (albo i dłużej) zanim głód zmusiłby załogę do kapitulacji.
Rzymska duma wymagała jednak ukarania tych, którzy nie chcieli żyć w pokoju z Rzymem pozostając z nią (u nas on - Rzym, dla Rzymian była to ona – Roma) w
amicitia et societas – przyjaźni i przymierzu.
Również tutaj otoczono twierdzę murem i wybudowano obozy polowe, w których mieli na czas oblężenia mieszkać legioniści.
Zdjęcie satelitarne dzięki Google Earth. Czerwonymi kropkami zaznaczyłem pozostałości obozów rzymskich, zielonymi - zachowane fragmenty rzymskiego muru – circumvallatio
Z powodu ukształtowania terenu i takiego a nie innego usytuowania twierdzy, Rzymianie, aby ją zdobyć, musieli podciągnąć pod jej mury (dotarcie na szczyt płaskowyżu to nic – trzeba tam jeszcze było przebrnąć przez mur) machiny oblężnicze - tarany i wieże. To była jedyna opcja (nie znano wtedy ani helikopterów ani desantu z powietrza). Jednak nie można było ich tam podciągnąć, gdy na przeszkodzie stał 90 metrowy klif!
Dlatego Rzymianie uznali, że ten klif zasypią.
Rozpoczęto budowanie po stronie zachodniej (a więc niższej – 90 metrów w porównaniu do 400 od strony wschodniej) rampy, po której miano wtoczyć na górę tarany i wieże. Budowa ta nie trwała długo – w zasadzie przyznaje się, że potrzeba do tego było zaledwie kilku miesięcy.
Rampa ta widoczna jest z prawej strony Masady
Widok z góry. Dziś rampa jest najwyraźniej niższa niż dawniej z powodu upływu czasu
Ślad rzymskich obozów:
Po tych kilku miesiącach przypuszczono szturm, wyłamano dziurę w murze i... historia każe nam wierzyć, że wszyscy obrońcy z wyjątkiem pewnej kobiety i kilkorga dzieci popełnili samobójstwo. Wkraczający Rzymianie mieli ponoć zastać jedynie zgliszcza i ciała. Ponoć tylko spichlerz pozostał nietknięty, a wraz z nim zapasy żywności, aby Rzymianie wiedzieli, że obrońcy nie popełnili samobójstwa z powodu głodu.
Czy to prawda? Nie wiem. Słyszałem o odkryciach, które ponoć przeczą tej historii. Ale z drugiej strony słyszałem też o człowieku, który twierdzi, że rampa spod Masady jest w znacznej większości naturalna (teoria ta jest odrzucona. Historycy zgadzają się, że została wybudowana w całości). Jedno jest pewne – upadek Masady oznaczał koniec powstania. Iudaea ponownie stała się prowincją Rzymu.
Dziś zaś to miejsce jest niezwykle ważne dla Żydów (coś jak nasza Jasna Góra i klasztor tam się znajdujący). O ile się nie mylę, odbywają się tam uroczyste przysięgi wojskowe nowo powołanych rekrutów. To miejsce rzymskiego zwycięstwa, ale i dumy obrońców (choć osobiście uznałbym opór przeciw legionom rzymskim za przejaw idiotyzmu
).
Uff, to już 34 strona w Wordzie. A przede mną wciąż trzy najważniejsze z punktu widzenia tej debaty bitwy. Czas na ich zaprezentowanie.
Choć niestety nie będą to bitwy Rzymu z samym Aleksandrem (szkoda dla nas, lecz szczęście dla Aleksandra
), to jednak pokażą one dobitnie która armia bardziej zasługuje na miano „najlepszej” – będą to bowiem starcia Rzymu z armią złożoną z takich samych żołnierzy i walczących w taki sam sposób, jak żołnierze Aleksandra. A to jest właśnie to, co oceniamy – nie generałów, a żołnierzy i stosowaną przez nich taktykę (inaczej tytułem debaty byłoby „Który wódz zasługuje na miano lepszego – Aleksander, czy Cezar?”).
Pominę już Pyrrusa, którego chciałem troszkę lepiej opisać, ale muszę z niego zrezygnować z powodu i tak lekko przesadzonej długości tego wpisu jak i z powodu goniącego terminu – chcę już dodać swój wpis bo i tak mieliśmy ogromne przestoje a łudzę się, że być może choć jedna osoba czeka na kontynuację opowieści o armii rzymskiej
Ogólnie rzecz z Pyrrusem tak się miała, że było to pierwsze starcie Rzymu z tak wyposażonym przeciwnikiem. Rzymianie ponosili porażki w walce z epirocką falangą, lecz jak wszyscy wiemy („Pyrrusowe zwycięstwo”) każde kolejne zwycięstwo Pyrrusa było trudniejsze od poprzedniego i kosztowało go coraz więcej żołnierzy. Rzymianie uczyli się walczyć z tym falangowym potworem i stawali się w tym coraz lepsi. Co więcej – sam Pyrrus uczył się od Rzymian. Tylko w pierwszej bitwie użył „klasycznej” falangi. Potem już wspomagał ją piechotą na modłę rzymską.
My jednak zaczniemy od II wojny macedońskiej.
Król Macedonii - Filip V
Filip był potomkiem Antigonusa I – jednego z generałów Aleksandra Wielkiego. Jak wiemy po śmierci Aleksandra jego państwo legło w gruzach – zostało podzielone pomiędzy jego generałów. Filip V został królem Macedonii w roku 221 p.n.e., a więc około 100 lat po śmierci Aleksandra. Macedonia ograniczała się wówczas do północnej Grecji (południe Grecji – Ateny, Sparta itp. były czymś w rodzaju wasali Macedonii) – inne części dawnego imperium należały do innych dynastii założonych przez Aleksandrowych generałów.
Rzym w tym czasie dopiero co rzucił na kolana Kartaginę w drugiej wojnie punickiej. Hannibal został pokonany, a Kartagina ujarzmiona. Rzymianie nie zapomnieli jednak, że Filip V podpisał z Kartaginą układ o przyjaźni i wzajemnej pomocy w czasie, gdy Republika przeżywała kryzys chociażby pod Kannami. Teraz, gdy pokonano Kartaginę, można było wziąć się za ukaranie nierozważnej Macedonii. Rzymian cechowała bowiem niezwykła zawziętość – gdy się na coś uparli, to zazwyczaj to dostawali i nawet początkowe klęski nie hamowały ich żądzy zemsty lub zdobyczy. Tak było z Hannibalem i Kartaginą – Rzymianie przegrywali bitwy, lecz wciąż walczyli. Tak samo było też z Macedonią – postanowili ją ukarać i wkroczyć tym samym na tereny Hellady i tak też robili, choćby nawet miało ich to wiele kosztować. Zawziętość Rzymian może zobrazować pewna historia – mianowicie gdy przystąpiono do oblegania pewnego doskonale obwarowanego greckiego miasta, obrońcy wysłali poselstwo do rzymskiego dowódcy i wyjawili, że mają wystarczająco dużo zapasów, aby wytrzymać i dziesięć lat. Odpowiedź Rzymianina była prosta – „a więc zdobędę je w jedenastym”. Ponoć Grecy, po przemyślaniu sytuacji, sami otworzyli Rzymianom swoje bramy.
Po prostu Rzym walczył dotąd, aż upokorzony wróg nie padł w końcu na kolana.
Wysłany wódz rzymski Titus Quinctius Flamininus spotkał się z Filipem V na Kynoskefalaj – „Psich głowach”, tak bowiem nazywały się te wzgórza.
Rzymska armia liczyła około 33 400 żołnierzy, z czego dość spora liczba to byli sojusznicy.
Filip miał nieco mniej żołnierzy – 25 500, lecz aż 16 000 z nich to byli falangici – owa straszliwa broń.
Ale jak się okazuje, w tej wojnie pojawiło się coś straszniejszego.
Po jednej z potyczek kawalerii (niewielkiej – zginęło tylko 40 Macedończyków i 35 Rzymian) uzgodniono króciutki rozejm, aby pochować poległych. Wtedy to, według Liwiusza, Macedończycy przerazili się widokiem swoich poległych rodaków. Jako żołnierze nieraz widzieli zabitych, lecz w wojnach Greków ludzie ginęli od włóczni i strzał, przez co ciała wyglądały na dość nienaruszone. Rzymianie tymczasem używali ostrych, obosiecznych mieczy, a nie strzał czy włóczni. Liwiusz pisze:
Przyzwyczajeni do walki z Grekami czy Ilirami i do oglądania ran od włóczni i strzał, rzadko od długich kopii, zobaczyli [...] obcięte ręce wraz z ramionami, głowy odrąbane od tułowia cięciem przez całą szyję, otwarte wnętrzności i inne odrazę budzące rany.
Liwiusz XXXI 34Widząc to Macedończycy upadli na duchu.
Niedługo później sam Filip o mało co nie zginął, gdy w kolejnej potyczce na czele oddziału kawalerii zaatakował rzymską jazdę. Gdy zaczął ją spychać, nadciągnęła w końcu piechota legionowa. Jej uderzenie złamało Macedończyków, który rzucili się do ucieczki. W ogromnym niebezpieczeństwie znalazł się sam Filip, który walczył w pierwszej linii, gdy jego koń zrzucił go na ziemię (ten koń akurat został raniony, lecz kawaleria starożytna - a więc i macedońska, miała poważną słabość – brak strzemion a nierzadko w ogóle i siodeł. To zaś sprawiało, że jeżdżący na oklep jeźdźcy bardzo często z tych koni spadali - nawet ci najbardziej zaprawieni w bojach). Filipa uratował pewien żołnierz, który zeskoczył ze swojego konia i oddał go swojemu królowi. Filip uciekł, lecz bohater zginął chwilę potem, gdy Rzymianie rzucili się aby dopaść i zabić wrogiego króla. Wielu macedońskich jeźdźców tego dnia zginęło, sam król zaś ledwo uciekł do swojego obozu, gdzie już żołnierze rozgłaszali plotki, że zginął.
Nieco później Filip postanowił zatrzymać Rzymian na pewnej przełęczy. Ustawił kreteńskich łuczników i innych miotających pociski strzelców na jej szczycie. Rzymianie jednak, utworzywszy testudo (na polu bitwy, a więc wbrew temu, co mówiłeś Mr.Makbecie), spokojnie podeszli pod linie wroga i rozgromili przednie posterunki Macedończyków. Widząc to Filip nakazał odwrót.
Do kolejnego starcia, tym razem na większą skalę, gdzie zaangażowane były znacznie większe ilości żołnierzy, doszło w dolinie rzeki Aoos.
Dolina Aoos i ładny, nowożytny most
Filip umieścił swoje wojska w dolinie i na okolicznych wzgórzach. Atakujący Rzymianie zmuszeni byli przebijać się przez dolinę będąc ostrzeliwani z obu stron wąwozu przez łuczników i balisty. Po tych trzech kilometrach okazało się, że całą szerokość doliny zasłoniła falanga. W dolinie Rzymianie nie mogli okrążyć falangi. Ona też na dodatek zajęła pozycje obronne, czyli nie musiała manewrować ani w ogóle w jakikolwiek sposób się poruszać, co mogłoby pomieszać jej szyki. Jakby tego było mało, po obu stronach wąwozu rozmieszczona była macedońska artyleria, która bez ustanku ostrzeliwała Rzymian.
W tej sytuacji Rzymianie musieli się wycofać. Jednak już następnego dnia sytuacja zmieniła się – do obozu rzymskiego przybyli bowiem pasterze, którzy postanowili z własnej inicjatywy pokazać Rzymianom ścieżkę, dzięki której okrążyliby Macedończyków (wedle innej wersji to naczelnik Epirotów, Charops, przysłał jednego pasterza z poleceniem wskazania tej ścieżki).
Flamininus wysłał więc 4000 swoich legionistów i 300 kawalerzystów dając im owego pasterza za przewodnika, któremu obiecywano złote góry, ale dla pewności prowadzono w pętach. Aby podstęp się udał, żołnierze maszerowali górską ścieżką w nocy, odpoczywali zaś w dzień.
Trzeciego dnia Flamininus wysłał oddziały, które zostawił przy sobie, do ataku. Środkiem doliny maszerowali legioniści, na skrzydłach zaś lekkozbrojni. Legioniści w końcu zetknęli się z falangą, ale nie mogli w tym wąwozie zrobić jej żadnej krzywdy. Lekkozbrojni na bokach zaś utknęli na zboczach wąwozu i nie bardzo mogli nacierać dalej. Filip na pewno cieszył się z tej chwili, ponieważ wszystko wskazywało na to, że Rzymianie tego dnia ulegną. Wtedy na jego tyłach, na jednym ze zboczy wąwozu, pokazał się dym. Oto oddział prowadzony przez pasterza dotarł na miejsce i dawał ustalony znak. Zachęceni tym widokiem Rzymianie wydali głośny okrzyk i natarli ponownie na falangę. Odpowiedział im okrzyk 4000 legionistów już nacierających na tyły wojska Filipa. Widząc taką sytuację wojsko macedońskie rzuciło się do ucieczki. Na szczęście dla Filipa ucieczka ta była ubezpieczana przez falangitów, więc Macedończycy nie doznali tego dnia totalnej klęski.
To było zwycięstwo Rzymian, ale gdyby nie udało się obejść falangi i zajść wojska Filipa od tyłu (choć bez całkowitego – wówczas przecież wycięto by ich w pień, a nie pozwolono uciec) starcie bezapelacyjnie zakończyłoby się klęską dla Flamininusa. Tak właśnie stało się niedługo później, w czasie szturmu na Atrax.
Legionistom udało się wyłamać taranami dziurę w murze, lecz wówczas dziurę tę wypełniła falanga. Rzymianie próbowali wedrzeć się do środka pomimo tego, ale to się nie udawało. W końcu, zrezygnowani, wycofali się i porzucili plany zdobycia tego miasta.
Oto przykłady „falangi niezwyciężonej”. Ktoś może się zdziwić – dlaczego więc o tym piszę?
Ponieważ to jednocześnie słabość falangi, wielokrotnie już przeze mnie wspominana. Falanga jest „nie do zdarcia”
wyłącznie w określonych warunkach – w wąwozie, gdy jego ściany są zbyt strome na obejście, albo tak jak w Atraxie – gdzie falanga stała w miejscu i broniła wąskiego wyłomu w murze, mając całkowicie bezpieczne flanki. Wtedy nie ma zwyczajnie jak wedrzeć się w środek tej formacji, gdy już na sześć metrów od pierwszego szeregu falangitów w twarz każdego Rzymianina godziło dziesięć grotów sariss. Ale już na polu bitwy wszystko może się zdarzyć, co zobaczymy sami już za chwilę.
Był rok 197 p.n.e. Obie amie, wciąż manewrując w poszukiwaniu dobrego miejsca do bitwy (jako że falanga jest najbardziej skuteczna tylko na równym terenie, Filip wciąż lawirował aby taki odnaleźć) w końcu spotkały się na Kynoskefalaj, choć początkowo nawet o tym nie wiedziały...
Wzgórza Kynoskefalaj
Obaj wodzowie zdawali sobie jednakże sprawę z tego, że muszą znajdować się blisko siebie. Z racji tego postanowili wygłosić mowy do swoich żołnierzy – był to bowiem bardzo powszechny zwyczaj. W ten sposób wodzowie podnosili morale żołnierzy i zachęcali ich do walki. Jako ciekawostkę podam, że raz Cezarowi udało się w ten sposób zdławić bunt w swoim wojsku i to zaledwie jednym słowem! Żołnierze byli niezadowoleni, bo ustawowy czas ich zwolnienia do cywila już dawno minął (a żołnierze ci walczyli dla Cezara jeszcze w Galii i Brytanii, złupili wiele dóbr i chcieli już w końcu bezpiecznie osiąść na własnej, nadanej im przez państwo, ziemi. Cezar jednak, zmuszony do tego przez toczącą się wojnę domową wciąż trzymał ich przy sobie). Cezar zwykł przemawiać do swoich żołnierzy nazywając ich „towarzyszami broni” lub zwyczajnie „żołnierzami”. Tego dnia jednak przemówienie do zbuntowanych żołnierzy zaczął słowem „obywatele”, po czym zamilkł. Długa pauza, jaka po tym nastąpiła dobitnie uświadomiła żołnierzom sytuację. Najpierw rozległy się pojedyncze głosy, a potem cała wrzawa. „Cezarze, my wciąż jesteśmy twoimi żołnierzami! Zostań, Cezarze! Ukarz winnych buntu, reszta chce ci wciąż służyć!”
Cezar winnych nie ukarał. Wiedział, że żołnierze mimo wszystko wciąż go kochają.
Wróćmy jednak znów do Kynoskefalaj – Flamininus w swoim przemówieniu zaznaczył, że oto czeka ich bój ze spadkobiercami armii potężnego Aleksandra, który rozgromił Persów. Dodał też, że gdy w zbliżającym się boju zwyciężą Rzymianie, to zdobędą sławę jeszcze większą od Aleksandra.
Filip V również chciał przemówić do swoich żołnierzy i w tym celu wszedł na mały pagórek znajdujący się niedaleko obozu. Nie zauważył jednak, że był to
polyandrion – zbiorowa mogiła, prawdopodobnie z poprzedniej bitwy stoczonej w tym miejscu 364 r. p.n.e. Odebrano to jako bardzo złą wróżbę, więc król macedoński postanowił tego dnia wstrzymać się jeszcze od działania.
Kolejna ciekawostka (wiem, te ciekawostki czasami zbaczają z tematu, lecz skoro już mamy tę debatę, to chcę zawrzeć w niej jak najwięcej ciekawostek
) – ówcześni ludzie byli (przeważnie) religijni i przesądni. Powszechnym zwyczajem było wróżenie przed bitwą z rozmaitych rzeczy (na przykład wnętrzności kozy), aby „dowiedzieć się” jaki będzie jej wynik. Śmieszna historia wiąże się z tym zwyczajem z Publiusem Claudiusem Pulcherem. Otóż był on rzymskim admirałem i płynął właśnie na flotę kartagińską. Przed bitwą oczywiście postanowiono wywróżyć sobie wynik tego starcia. Rzymianie mieli zaś dość osobliwy zwyczaj – polegał on na wróżeniu z zachowania „świętych kur”. Otóż razem z armią wędrowały w klatkach owe święte kury, którymi opiekował się człowiek zwany pullarius. Przed bitwą rozrzucano ziarno koło tych klatek i otwierano je, wypuszczając kury. Jeżeli ptaki ochoczo zabierały się do dziobania ziarna, wtedy oznaczało to, że bogowie sprzyjają Rzymianom i bitwa będzie wygrana. Jeżeli nie – znaczyło, że bogowie byli niezadowoleni i z pewnością chcieli ukarać Rzymian klęską.
Rozrzucono więc na statku flagowym admirała ziarno i otworzono klatki. Kury jednak, z powodu zapewne fal i kołysania okrętu, nie chciały z nich wyjść i tym samym nie chciały w ogóle jeść ziarna. Zdenerwowany Pulcher złapał więc owe klatki z kurami znajdującymi się wciąż w środku, wykrzyknął
„skoro nie chcą jeść, to niech się w takim razie napiją!” i wyrzucił je wszystkie za burtę.
Ale to kury miały rację (choć zapewne nie dane im było w morzu dożyć tego momentu i czuć z tego powodu satysfakcję) – bitwa morska została przez Rzymian przegrana.
Żeby jednak nie było, że wróżby te były prawdziwe – przed inną bitwą rozkazano pullariusowi odczytać wróżbę z kur. Ten (najwyraźniej poza wzrokiem dowódcy) zobaczył, że kury nie chcą jeść ziarna – więc bitwę Rzymianie powinni przegrać. Pullarius bał się jednak przekazać tej złej wróżby dowódcy, więc skłamał, że kury wydziobały wszystkie ziarenka. Zadowolony dowódca ruszył do bitwy i... faktycznie ją wygrał. Sprawiedliwości jednak stało się zadość – pullarius zginął w bitwie.
Wróćmy znowu do tematu debaty – w nocy nad Kynoskefalaj przeszła burza. Rano z tego powodu nad wzgórzami rozciągała się mgła. Filip postanowił ruszyć dalej i prawdopodobnie zająć miejsce w jakiejś dolinie (gdzie znów mógłby korzystać z przewagi falangi). Wysłał więc zwiadowców, aby weszli na pobliskie wzgórze i rozejrzeli się dookoła. Kilkaset jeźdźców i około 1500 lekkozbrojnych udało się na pobliski pagórek. Reszta armii została jeszcze w obozie, wielu było wówczas też i poza nim – zbierając żywność na okolicznych polach.
Przypadek sprawił, że Flamininus również wpadł na ten sam pomysł – wysłał 1300 lekkozbrojnych i 300 konnych. We mgle rzymscy zwiadowcy również wspinali się na szczyt pagórka, tylko od drugiej strony. W końcu, gdy Rzymianie weszli na górę zobaczyli, jak z mgły wyłonili się Macedończycy. Niemalże zderzając się we mgle, oba oddziały zatrzymały się i zaskoczone patrzyły na siebie. Wpierw poszczególni żołnierze, potem całe grupy zaczęły ze sobą walczyć. Macedończyków było więcej, więc zaczęli oni spychać Rzymian w dół zbocza. Flamininus, widząc że szala przechyla się na stronę wrogów, wysłał natychmiast na pomoc swoim zwiadowcom 2000 lekkozbrojnych i 500 jeźdźców. To pomogło – Macedończycy musieli się wycofać na wyżej położony punkt. Oni jednak również wysłali gońców do swego króla z prośbą o pomoc. Ten wahał się, lecz w końcu posłał około 5000 swoich do walki. To z kolei znów przeważyło szalę na stronę Filipa – Macedończycy znów zaczęli spychać Rzymian w dół zbocza (oba obozy znajdowały się po dwóch stronach pasma wzgórz – a więc z jednego obozu nie było widać, co się dzieje w drugim. Widać było tylko tę stronę pasma wzgórz, z której strony stał obóz.). Zadowoleni z takiego obrotu spraw Macedończycy wysłali do króla wiadomość:
Królu, nieprzyjaciel ucieka! Nie trać okazji, nie dotrzymują nam miejsca barbarzyńcy! Twój to dzień dzisiaj! Twoja chwila!”Król co prawda nie widział, co dzieje się na przeciwnym stoku wzgórz, ale wciąż się wahał. Pagórki, nawet niewielkie, nie były terenem na którym chciał walczyć swoją falangą. Poza tym wielu falangitów dopiero wracało z poszukiwania żywności, a ich uformowanie trwało strasznie długo. Jednak w końcu król dał się przekonać. Widocznie miał nadzieję, że jego wojska już zepchnęły Rzymian na równinę po drugiej stronie wzgórza i tam jego falanga pokaże swoją siłę.
Tymczasem Flamininus również ustawił swoje wojsko (u Rzymian odbywało się to znacznie szybciej) i ruszył swoim na odsiecz. Rzymianie, mający teraz przewagę liczebną (i jakościową – teraz walczyli legioniści, a nie lekkozbrojni) znów zepchnęli Macedończyków w stronę pagórków. Gdy na dole trwała zażarta bitwa, nagle na szczycie Kynoskefalaj wyrósł las sariss. Oto nadchodziła przerażająca falanga.
Filip zobaczył rzymskie trupy i swoich, wciąż walczących dość blisko obozu wroga. Ucieszony tym widokiem Filip postanowił atakować. Sam zajął pozycje na swoim prawym skrzydle. Lewe pozostawił swojemu generałowi – Nikanorowi. Jego żołnierze jednak wciąż nie byli dostatecznie dobrze ustawieni (i tutaj powoli zaczyna pryskać mit „wychodzenia falangi na prostą”. Nie ma szans, aby rozbita falanga szybko wróciła do walki – jej ustawianie trwało, w skali bitwy, przerażająco długo). Falangici znajdujący się przy Filipie opuścili swoje sarissy i ze słynnym okrzykiem „alalalalai”, który zagrzewał do boju jeszcze żołnierzy samego Aleksandra, ruszyli do boju. W tym miejscu falanga dopięła swego – Rzymianie próbowali ścinać groty sariss, chwytać je i wyrywać falangitom, ale nie mogli niczego dokonać – ginęli jeden po drugim, bo ze swoimi krótkimi mieczami nie byli w stanie dosięgnąć wroga.
Flamininus wiedział, że musi coś zrobić, bo inaczej przegra. Rzymianie jednak mieli kolejną przewagę nad Macedończykami, jeśli idzie o styl walki – raz wprawiona w ruch falanga musiała walczyć tam, gdzie stała. Bardzo ciężko było jej dokonywać manewrów – więc zmuszona była albo stać w miejscu, albo przeć wyłącznie do przodu. Rzymianie zaś mieli szyk elastyczny – z tyłu wciąż znajdowały się jednostki, które mogły się podzielić, wyjść na boki, uderzyć w dane miejsce itp. Innymi słowy – Rzymianin mógł wymyślić coś nowego, podczas gdy Macedończyk musiał już wykonywać z góry ustalony plan i mieć nadzieję, że mu się to uda. Wszelkie wycofanie i zreorganizowanie falangi nie mogło już mieć miejsca.
Flamininus zauważył, że choć na swoim lewym skrzydle przegrywa, tak na prawym wciąż ma szansę. Wysłał więc swoje słonie bojowe aby zwiększyły zamęt w jeszcze nie ustawionych zbyt dobrze szeregach Nikanora. Olbrzymie zwierzęta wpadły pomiędzy Macedończyków – deptały ludzi swoimi wielkimi nogami i rozdzierały za pomocą swoich założonych na kły kolców tych żołnierzy, których złapali trąbami. A tuż za tymi potworami (wielu ówczesnych ludzi nigdy nie widziało wszak słonia na własne oczy) nadciągały już wojska osobiście prowadzone przez rzymskiego wodza.
Uderzenie było straszliwe – falanga, która albo nie miała czasu na ustawienie albo też została rozbita przez słonie, stała się łatwym łupem dla legionistów. Wpadli oni między ich szeregi i zaczęli ciąć bez litości. Zamęt i trudny, pagórkowaty teren (w istocie na zdjęciach widać, że nie był on aż tak strasznie pagórkowaty – a więc skoro falanga miała dość spore problemy w walce na tak niewielkich pagórkach, to znaczy, że faktycznie była dość nieporęczna). Spanikowani Macedończycy podnieśli swoje sarissy pionowo, na znak poddania się, lecz Rzymianie nie znali litości. Lewe skrzydło Filipa poszło w całkowitą rozsypkę, a jego elitarni falangici właśnie ginęli jeden za drugim.
Rzymski żołnierz, prawdopodobnie principes, atakujący falangitę
Upojony tym zwycięstwem Flamininus ruszył w pościg. Lecz to mogło, paradoksalnie, mu zaszkodzić. Bardzo często bowiem ten, kto zbyt daleko ruszy w pogoń za uciekającym przeciwnikiem i za bardzo oddali się od toczonej wciąż bitwy, zazwyczaj w ostatecznym rozrachunku przegrywał. Tutaj jednak sytuację ocalił pewien bezimienny trybun. W pewnym momencie oderwał od pościgu około 2000 swoich ludzi, zawrócił i uderzył na tyły falangi Filipa, która do tej pory zwyciężała w walce.
Falanga potrafiła dokonać zwrotu w tył, aby bronić swoich „pleców”, lecz aby to zrobić musiała mieć czas. Tutaj zaś zaskoczenie było całkowite – falangici zorientowali się o tym, że zostali okrążeni gdy Rzymianie już wbijali się w jej tylne szeregi. Straszliwa falanga, praktycznie niepokonana we frontalnym ataku i wąwozach czy też wyłomach w murze, rozleciała się w mgnieniu oka. Falangici, wiedząc, że ich sarissy nie zdadzą się na nic, odrzucili je i wyciągnęli swoje sztylety (porządnych mieczy wszak falangici nigdy nie mieli, bo ich styl walki zakładał, że nie będą im potrzebne). Lecz to było na nic – z tak żałosnym uzbrojeniem i pancerzem falangici padali jak zboże. Filip, widząc, że jego armia właśnie jest wycinana w pień wycofał się z kilkoma konnymi na szczyt pagórka. Tam z przerażeniem zobaczył, jak jego lewe skrzydło już jest daleko w tyle uciekając przed goniącym je Flamininusem, a w miejscu, gdzie przed chwilą jego falanga wygrywała właśnie powiewają rzymskie znaki bojowe.
Filip przegrał najważniejszą ze swoich bitew. Jego armia została całkowicie rozbita – falanga, w której pokładał tak wielkie nadzieje, została rozniesiona przez Rzymian.
W dość nietypowy sposób odtworzono tę bitwę w programie telewizyjnym „Decisive Battles”. Otóż pod okiem historyków użyto do tego celu... gry Rome: Total War. Choć gra ta nie odtwarza realiów historycznych (jednostki są beznadziejnie źle odtworzone), tak sam pomysł jest dość ciekawy. Poza tym fajnie zobaczyć taką bitwę w akcji, choćby nawet i za pomocą gry komputerowej.
http://www.youtube.com/watch?v=V_cevHezsa4
http://www.youtube.com/watch?v=WtqzShDSeb0
W wyniku tej wojny Filip V, który marzył o zdobyciu sławy takiej jak Aleksander, zmuszony był stać się wasalem Rzymu. Od tej pory to senat znad Tybru decydował o losie Macedonii. Nie podbito jej tylko dlatego, że Rzym nie chciał brać na siebie ataków barbarzyńców z północy Macedonii. To Filip miał, jako ich poddany, radzić sobie z tym problemem i chronić coraz bardziej popadającą w zależność od Rzymu południową Helladę.
Kolejne wielkie starcie legionu z falangą przydarzyło się już niedługo później. Na drodze Rzymu stanął kolejny potomek linii założonej przez jednego z generałów Aleksandra – Antiocha III Wielkiego.
Antioch doszedł do wniosku, że najedzie Helladę i znów przywróci hellenistyczną hegemonię w tym rejonie. Jednak naiwnie wyruszył z jedynie 10 000 zbrojnych, licząc, że wszyscy Hellenowie przyjmą go jak wyzwoliciela i przyłączą się do niego. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Gdy zaalarmowani tym najazdem Rzymianie wyprawili się na pomoc swoim klientom (u Rzymian istniał rodzaj zależności polegający na tym, że dana osoba miała swoich klientów – na przykład bogacze rozdawali swoim biednym klientom pieniądze, oni zaś byli zobowiązani do wierności. Ten sam system stosował się i do państw – klientów Rzymu) i w słynnym wąwozie Termopilskim pokonali Antiocha (zrobili to dokładnie tak samo jak wcześniej Persowie z Leonidasem). W końcu Rzymianie postanowili przenieść wojnę na ziemię Antiocha.
W grudniu roku 190 p.n.e. obie armie spotkały się niedaleko miasta Magnezja na terenie dzisiejszej Turcji.
Rzymianie wiedli ze sobą (w zależności od źródła) od 30 000 do 50 000 żołnierzy i 16 słoni. Dowodzili nimi dwaj wodzowie, a jednocześnie i bracia – słynny Publius Cornelius Scipio Africanus (wspomniany wcześniej zwycięzca spod Zamy) i jego młodszy brat - Lucius Cornelius Scipio, który później dzięki zwycięstwu nad Antiochem dostał przydomek Asiaticus (bowiem bitwa miała już miejsce w Azji). Jako sojusznik maszerował wraz z nimi król Eumenes II z Pergamonu (jego syn, Attalus III, nie miał żadnych spadkobierców, więc w swym testamencie zapisał całe swoje państwo... Rzymowi.)
Antiochowi udało się zebrać armię liczącą około 26 000 ciężkozbrojnych i profesjonalnych falangitów. 16 000 z nich to byli klasyczni sarissophoroi, 10 000 zaś to były elitarne „Srebrne Tarcze” –
argyraspides, którzy walczyli przy pomocy sariss, ale potrafili zmieniać uzbrojenie w zależności od okoliczności. Dodatkowo Antioch miał 6000 ciężkich katafraktów i 2500 ciężkiej kawalerii galackiej. Dodatkiem były 54 słonie bojowe ( nie dość, że przewyższające swoją liczebnością słonie rzymskie, to i przewyższające je „jakością” – były to słonie indyjskie, Rzymianie zaś posiadali afrykańskie słonie leśne – mniejsze i słabsze) oraz rydwany bojowe wyposażone w ostrza na swoich kołach (jak w scenie z Koloseum w „Gladiatorze”).
Ogółem, wraz z lekkozbrojnymi, Antioch zdołał wystawić około 70 000 żołnierzy. Miał zatem przewagę liczebną, jak i terenową – pod Magnezją teren był równy i płaski, co było idealnym polem dla falangi.
Jakby tego było mało, doradcą Antiocha był Hannibal – tak tak, ten sam słynny Hannibal, który maszerował w zimę przez Alpy i który zmuszony był w końcu uciekać z Kartaginy, a że nienawidził Rzymian to zaoferował swoje usługi Antiochowi.
Obie armie ustawiły się w polu a ich szyki były tak szerokie, że ludzie stojący w centrum nie byli w stanie dostrzec końca swych skrzydeł. Antioch postanowił zrobić pierwszy ruch.
Oba skrzydła armii Seleukidów (Antioch III pochodził z dynastii Seleukidów) ruszyły do ataku. Na prawym skrzydle sam Antioch poprowadził szarżę 4000 katafraktów i konnych gwardzistów, na lewym zaś tego samego miał dokonać książę Seleukos.
Szarża prowadzona przez Antiocha była straszliwa – spadła wprost na znajdujących się na lewym skrzydle Rzymian lekką piechotę i 120 jeźdźców. Jeźdźcy rzymscy nie byli rzecz jasna w stanie zatrzymać tego ataku. Impet uderzenia zmiótł ich i pierwsze linie lekkozbrojnych. Owi lekkozbrojni nigdy w życiu nie widzieli czołowej szarży kawalerii, nie mówiąc już o samych ciężkozbrojnych katafraktach, którzy walczyli w lśniącej zbroi zakrywającej całe ciało jeźdźca i prawie całe ciało konia.
( Aby przybliżyć troszkę czym byli tacy jeźdźcy – oto rzymscy katafrakci z okresu późnego cesarstwa –
PROSZĘ MNIE KLIKNĄĆ Katafrakci to nic innego jak pierwowzór późniejszych średniowiecznych rycerzy )
Na ten widok stojący obok lekkozbrojnych jeden legion również zaczął się wycofywać – nie wiemy, czy była to ucieczka, czy zwykłe wycofanie się. Faktem jednak było to, że całe lewe skrzydło rzymskie rzuciło się do ucieczki w kierunku swojego obozu, mając jednak pancernych katafraktów z samym królem na czele na swoich plecach.
Antioch III chciał być jak Aleksander Wielki, który sam nacierał na czele kawalerii w rozstrzygającej szarży. Problem polegał jednak na tym, że Aleksander zwykł to robić w odpowiednim momencie walki. Antioch zaś – na samym początku bitwy (myślał, że takie uderzenie od razu zmiecie wrogów). Jednak poważną wadą takiej metody było to, że w takim układzie wódz tracił kontrolę nad swoją armią już na początku bitwy. Walcząc w pierwszym szeregu pierwszego natarcia tracił z oczu swoje wojsko i nie miał pojęcia, co się z nim dzieje.
To zaowocowało jego klęską. Gonił uciekających Rzymian tak długo, aż dotarł do ich obozu. Tam trybun rzymski, dowodzący strażą obozową, widząc uciekających rodaków wrzasnął na nich pełen oburzenia z powodu ich zachowania, a gdy ci nie posłuchali, rozkazał swoim łucznikom zastrzelić kilku uciekających. To wystarczyło, aby reszta wojaków się opamiętała. Antioch zaś zmuszony był zawrócić, bo wiedział, że i tak nie uda mu się kawalerią zdobyć obozu otoczonego wałem. Zadowolony z wyniku swojego pościgu zaczął wracać tam, gdzie starcie się rozpoczęło pewny tego, że zobaczy tam swoją zwycięską armię i trupy Rzymian. Okazało się jednak, że bitwa na prawym rzymskim skrzydle potoczyła się zupełnie inaczej.
Uderzenie prowadzone przez księcia Seleukosa na prawe skrzydło rzymskie było poprzedzone owymi rydwanami z ostrzami na kołach. Jednak odległość między armiami była zbyt mała, aby rydwany te mogły osiągnąć odpowiednią prędkość. Lekkozbrojni rzymscy miotacze wyrzucili swoje oszczepy celując we wrogie konie. Te spłoszyły się i natychmiast w ich szeregach pojawił się zamęt. Rydwany zderzały się ze sobą albo wywracały, a spłoszone konie uciekały na wszystkie strony wraz z woźnicami, którzy za wszelką cenę próbowali je uspokoić i skierować z powrotem na Rzymian. Konie jednak nie słuchały już poleceń i rydwany wpadły na atakujących za nimi katafraktów. Ostrza wystające poza rydwany bezlitośnie cięły końskie nogi i rozszarpywały jeźdźców, którzy z nich spadli. Potem spłoszone konie poniosły swoje rydwany wprost na swoją piechotę również jej zadając ciężkie straty.
Żołnierze Antiocha dopiero co otrząsnęli się po przetoczeniu się własnych rydwanów przez ich linie, gdy spadła na nich rzymska i pergameńska kawaleria. Tym razem to helleńscy lekkozbrojni podali tyły.
Hoplici z Pergamonu wraz z kawalerią rzymską i pergameńską roznieśli całe skrzydło Antiocha złożone z lekkozbrojnych. To zaś oznaczało straszliwe niebezpieczeństwo dla znajdującej się w centrum ciężkozbrojnej falangi, bowiem falanga na polu bitwy nie była w stanie walczyć sama – zawsze musiała być ubezpieczana na skrzydłach przez lekkozbrojnych.
Legioniści otoczyli 26 000 falangitów którzy na szczęście mieli czas, aby uformować czworobok. W tym momencie nadjechał pewny zwycięstwa Antioch. Niespodzianka jaka go spotkała była pewnie najgorszą w jego życiu. Myślał już pewnie o powrocie do domu w glorii bohatera i zwycięzcy, gdy nagle zobaczył swoją rozbitą i otoczoną armię. Wiedział już, że przegrał. Razem zresztą swojego oddziału rzucił się do ucieczki.
Falangici jednak, mimo że opuszczeni przez swego władcę, postanowili walczyć dalej. Uformowani w statyczny czworobok i wyposażeni w swe sarissy byli wciąż niezwykle groźni, nawet będąc otoczeni (w przeciwieństwie do falangi, która zostałaby okrążona, ale nie miała czasu na uformowanie czworoboku – taka byłaby bowiem bezbronna). Rzymianie wiedzieli, że bezpośredni atak na las sariss byłby bez sensu. Zamiast tego rozpoczęli ostrzał – w ruch poszły pila (l.m. od pilum), oszczepy velites i pociski z proc. Straty wśród falangitów były ogromne (ciasno zbita grupa kilku tysięcy ludzi to idealny cel – każdy pocisk trafiał), ale żołnierze wciąż mężnie stali w miejscu.
(tutaj przypomniała mi się ciekawa scena z bitwy późniejszej od tej o jakieś 2000 lat. Podczas bitwy pod Waterloo, w 1815 roku, Anglicy roznieśli armię Napoleona i otoczyli grupkę jego Starej Gwardii. Ta utworzyła czworobok. Otoczeni ze wszystkich stron Francuzi nie mieli szans na przeżycie, więc Anglicy zaproponowali im kapitulację. Generał Pierre Jacques Etienne Cambronne, stojący w środku owego czworoboku miał wówczas powiedzieć słynne słowa. Według jednych były to „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”, a wedle innych odpowiedź ograniczyła się jedynie do słowa „gówno!”.
Chwilę potem francuski czworobok został rozniesiony przez Anglików.)
Wróćmy jednak do falangi – będący pod ostrzałem falangici padali jeden za drugim, ale wciąż się jakoś trzymali. Niestety Antioch przed bitwą wpadł na pomysł, aby słonie ustawić między syntagmami falangi. To spowodowało, że obecnie te zwierzęta stały wewnątrz czworoboku. W końcu jeden z nich został zbyt boleśnie trafiony pociskiem i wpadł w szał. Rzucił się do ucieczki, a za nim podążyły kolejne. Czworobok został rozdeptany od środka a na falangitów, którzy z tego powodu złamali swój szyk, uderzyła piechota. Bez swego szyku sarissophoroi byli bezbronni, a jeńców tego dnia nie brano. Wycięto wszystkich falangitów.
Tutaj znów na moment się zatrzymam – zastanawia mnie jak mogło do tego dojść. Kornacy (opiekunowie słoni i ich... kierowcy
) mieli przecież (albo powinni mieć – nie wiem jak to było u Greków w tamtym okresie) specjalne młoty i dłuta przy sobie – gdy słoń wpadał w panikę i istniało zagrożenie, że zadepcze linie swojej piechoty lub kawalerii czyniąc w niej ogromne straty, kornak wyciągał owe dłuto i młot i zabijał swoje zwierzę uderzeniem w głowę. Dlaczego tutaj nic takiego nie miało miejsc – nie mam pojęcia.
Po bitwie Rzymianie rzucili się na wrogi obóz. Jednak grupy, które bezładnie do niego dotarły jako pierwsze zostały odparte. To rozwścieczyło Rzymian – w drugim szturmie wyłamano bramy i legioniści wpadli do obozu wybijając niemal wszystkich obrońców.
Równina pod Magnezją była tego dnia świadkiem bitwy, która zaczęła się klęską Rzymu, a zakończyła pogromem Seleukidów.
Straty rzymskie miały, według kronikarzy, wynosić 300 piechurów, 24 rzymskich i 15 pergameńskich jeźdźców. Antioch stracił tego dnia około 50 000 żołnierzy.
Tak jak Kynoskefalaj można było zwalić na brak organizacji wojska Filipa, tak Magnezja jest już czystym zwycięstwem rzymskiego modelu armii nad hellenistyczną falangą. Tutaj teren był idealny dla tej formacji – poza tym Antioch miał ciężką kawalerię i przewagę liczebną w piechocie. Zwycięstwo jednak należało do Rzymu.
Antioch zaś zrobił to samo, czego o mało nie dokonał Flamininus na Kynoskefalaj. Pognał naprzód upojony zwycięstwem, zamiast zawrócić i uderzyć na Rzymian od tyłu. Wtedy prawdopodobnie wygrałby bitwę. Niestety historia potoczyła się inaczej.
Ostatnią już bitwą będzie ostateczna klęska falangi, która praktycznie przypieczętowała los tej formacji bojowej. Syn Filipa V, Perseusz, był królem w czasach, gdy Rzym postanowił ostatecznie pokonać Macedończyków. Jako pretekst wykorzystano atak Perseusza na sojuszników Rzymu – bałkańskich górali.
Na monecie widnieje napis „Basileos Perseos” – „Król Perseusz”
22 czerwca 168 r. p.n.e. obie armie stanęły naprzeciw siebie na równinie pod Pydną.
Rzymianin, Lucius Aemilius Paulus, zwany później Macedonicus wiódł około 38 000 żołnierzy (34 000 piechoty, 4000 koni i około 20 słoni).
Król Macedonii, Perseusz, miał pod swoją komendą około 44 000 żołnierzy, w tym ponad 20 000 falangitów i 4000 jazdy).
Ciekawostką w tej bitwie jest fakt, że Perseusz przygotował specjalny oddział żołnierzy –
elephantomachai, których zadaniem miało być zwalczanie słoni. Byli to ludzie ubrani w zbroje z nabitymi na zewnątrz kolcami aby słonie bały się ich atakować. Mieli oni za pomocą rozmaitych oszczepów i broni ręcznej atakować wrażliwe części ciała rzymskich słoni – trąby albo uszy.
Perseusz zadbał też o to, aby przygotować swoje konie do walki z tymi zwierzętami. Aby nie płoszyły się w czasie walki, wybudowano drewniane makiety słoni pokrywane szarym materiałem. Ustawiano je przed końmi i wówczas ludzie ukryci w tych makietach machali atrapami słoniowych trąb i grali na trąbkach, naśladując odgłosy wydawane przez słonie.
Przypadek sprawił, że noc przed bitwą miało miejsce zaćmienie Księżyca. Na szczęście dla Rzymian jeden z trybunów, Gaius Sulpicius Gallus interesował się astronomią i uprzedził Paulusa o tym wydarzeniu. Ten zaś zadbał oto, aby i żołnierze zostali poinformowani o naturze tego zjawiska.
U Macedończyków zaś zabrakło owej wiedzy. Żołnierze macedońscy, nie zaznajomieni z astronomią odebrali to zaćmienie jako złą wróżbę.
Obie armie stanęły w końcu na równinie, rozdzielone jedynie wąską i płytką rzeczką. Rzymianie ustawili ciężkich legionistów w centrum, lekkozbrojnych zaś na skrzydłach. Podobnie postąpił Perseusz, w środku ustawiając falangitów, na bokach zaś lekkozbrojnych, którzy mieli ją osłaniać.
Nikt nie chciał jednak ruszać do walki. Podobnie jak pod Kynoskefalaj i tutaj wszystko zaczęło się przez przypadek.
Znów istnieją dwie wersje – jedna mówi, że grupka rzymskich oszczepników zaatakowała grupkę Macedończyków, którzy przyszli do rzeczki napoić konie. Druga, że jakiś koń biegał pomiędzy armiami i że pierwsze starły się małe grupki, które wyszły, aby go pochwycić.
W każdym razie Macedońscy lekkozbrojni uderzyli na prawe skrzydło Rzymian, gdzie (mając chwilowo przewagę liczebną) zepchnęli Rzymian do tyłu. Perseusz, widząc w tym szansę dla siebie, rozkazał kawalerii ruszyć do ataku w to samo miejsce. Stojąca zaś pośrodku falanga miała uderzyć na centrum armii rzymskiej – ciężkozbrojne legiony.
ŁADNY DUŻY OBRAZEK – AŻ SIĘ PROSI, ABY KLIKNĄĆ
Te starły się z falangą i zaczęły się cofać. Nie wiemy, czy było to zamierzone, pewne natomiast jest, że teren na jaki wycofali się legioniści był bardziej pofałdowany i to nasuwa myśl, że być może był to zaplanowany manewr. Falanga bowiem na nierównym terenie zmuszona była do większego manewrowania co stwarzało zagrożenie dla jej szyku. Istotnie – po chwili w falandze zaczęły pojawiać się „pęknięcia” – drobne szczeliny. Paulus od razu wykorzystał okazję. Nakazał swoim legionistom formować szyk klinowy i wbijać się w owe szczeliny w szyku falangi.
Jak już wiemy, taki manewr oznaczał koniec sarissophoroi. Po wdarciu się do środka falangi sens tej formacji jak i sposób walki przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Legioniści, mający teraz falangitów na długość swego miecza, cięli bez litości. Sarossophoroi zaś, bez przewagi swych długich pik ginęli setkami. To trzeci przykład wielkiej bitwy Rzymian z falangą w której to legionistom udawało się rozerwać szyk tej formacji i zniszczyć „jedność” falangitów. Każdy z tych przykładów to gwóźdź do trumny opowieści mojego szanownego oponenta o tym, jakoby „falanga, nawet rozbita, miała szansę wyjść na prostą”. Zdanie to jest po prostu puste – ładnie brzmi, ale nie ma w ogóle potwierdzenia w historii. Co więcej – historia doskonale pokazuje nam, że działo się zupełnie inaczej, niż opowiada nam Mr. Makbet.
W tym samym momencie triarii, czyli najlepsi weterani w armii rzymskiej zostali przesunięci na skrzydła. Stamtąd otoczyli resztę falangi i ponownie rozpoczęła się rzeź falangitów.
Cała bitwa zakończyła się, a jakże by inaczej, pogromem Macedończyków. Sam Perseusz uciekł z pola bitwy, ale wkrótce i tak dostał się do rzymskiej niewoli. Wraz z synem Aleksandrem zamieszkał w Italii, w miejscowości Alba Fucens, gdzie dożył końca swych dni.
Historyk Paul K. Davis stwierdził, że „bitwa pod Pydną oznaczała ostateczne zniszczenie imperium Aleksandra”.
Co zaś ze „słoniobójcami” Perseusza? Śmieszna sprawa (choć jednocześnie i tragiczna) – choć wystawiono oddział tych żołnierzy w swych naszpikowanych kolcami zbrojach (dokładniej chyba chodziło o hełmy i tarcze z kolcami, które miały być rzucane pod nogi słoni. Przy okazji – jeżeli kiedyś staniecie oko w oko z dzikim słoniem który będzie miał ochotę Was przepędzić, to wystarczy, że ustaniecie w miejscu, w którym na ziemi leżą większe kamienie. Słonie bowiem mają zadziwiająco delikatne stopy i nie lubią chodzić po ostrych kamieniach
), nie udało się ani zabić, ani poważnie zranić żadnego rzymskiego słonia. Choć żołnierze ci byli szkoleni do walki z atrapami słoni, walka z żywymi zwierzętami była już czymś zupełnie innym. Przerażeni widokiem tych szarżujących zwierząt owi naszpikowani kolcami żołnierze po prostu bali się podejść do nich i walczyć. W rezultacie zostali rozdeptani.
A konie? Szkolone do walki ze słoniami i przyzwyczajane do widoku tych zwierząt i odgłosów przez nie wydawanych? Cóż, konie te, dzięki temu szkoleniu, wiedziały jak wyglądały słonie i wiedziały, jakie dźwięki wydają. Problem jednak w tym, że nikt z Macedończyków nie potrafił wytworzyć specyficznego smrodu, jakie wydzielają słonie. Konie bowiem nie tyle boją się wyglądu ani odgłosów słoni, co nie potrafią ścierpieć wydzielanego przez nich zapachu. Jako że Macedończycy nie uwzględnili tego elementu w swoim szkoleniu (albo raczej nie byli w stanie go odtworzyć i zrezygnowali z tego), konie nie były odpowiednio przygotowane i sam zapach słoni zmusił je do ucieczki...
Perseusz, mimo że był pomysłowy, nie potrafił przygotować odpowiedniego zespołu żołnierzy przeznaczonych do zwalczania słoni. Co innego Cezar – w bitwie pod Tapsus musiał zmierzyć się z wrogimi słoniami. Wyposażył więc niektórych ze swoich żołnierzy w specjalne topory, którym kazał atakować nogi tych zwierząt. To okazało się skuteczne i w ten sposób Cezar skutecznie odparł atak tych nieprzyjacielskich czołgów.
Oto losy niektórych bitew, jakie Rzym toczył ze swoimi wrogami. Rzecz jasna okres istnienia państwa rzymskiego wynosił około 1230 lat dla Cesarstwa Zachodniorzymskiego i około 2210 lat dla Cesarstwa Wschodniorzymskiego – więc znajdą się wśród tych wszystkich bitew spektakularne zwycięstwa, jak i totalne porażki. Porażki zdarzają się nawet najlepszym, ale nie muszę przecież nikomu o tym przypominać.
Jednak gdy prześledzimy dokładniej historię obu tych armii - hellenistycznej – a więc i Aleksandra i rzymskiej, dojdziemy do wniosku, że Armia rzymska jest o wiele lepiej przygotowana do rozmaitych potyczek i to ona powinna bezapelacyjnie zasługiwać na miano „najlepszej”.
Dlaczego – streszczę w ostatnim wpisie w którym podsumuję wszystko to, o czym pisałem do tej pory.
Przepraszam za wszelkie opóźnienia (choć nie wynikające z naszej winy, a wymuszone przez okoliczności) i proszę o wyrozumiałość dla nas obu. Obaj bowiem staramy się ze wszystkich sił, aby wpisy były na czas i aby były jak najciekawsze, lecz nie zawsze jest to możliwe - przygotowywanie tekstów nie jest takie łatwe a i życie czasem nie pozwala nam na pracę, wymyślając dla nas rozmaite niespodziewane sytuacje
Do zobaczenia już niebawem