Skocz do zawartości


Zdjęcie
* * * * * 1 głosy

Nietzsche F.: Z genealogii moralności


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
4 odpowiedzi w tym temacie

#1

Makbet.

    Medicus

  • Postów: 979
  • Tematów: 90
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Z genealogii moralności - F. Nietzsche



Dołączona grafika


Witam wszystkich bardzo serdecznie, na mocy ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych - Roz. 4 Art. 16. Chciałbym na łamach serwisu VRP opublikować jedno z dzieł Fryderyka Nietzschego. Owa publikacja polegać będzie na przepisaniu zawartości książki na forum. Książkę będę zamieszczał etapami, gdyż całkowite jej przepisanie "na raz" jest rzeczą wręcz niemożliwą. Dlaczego to wszystko? Otóż uważam iż tak znamienity pogląd filozoficzny jaki reprezentował sobą Nietzsche a właściwie jaki zapoczątkował powinien trafić do każdego "początkującego filozofa". A tych mamy na forum nie mało :) Czy tylko na tej książce się skończy? Nie jestem w stanie odpowiedzieć, w swojej biblioteczce posiadam znaczną część dzieł Fryderyka Nietzschego, jednakże ich przepisanie na forum wymaga też czasu i chęci od mojej osoby. Oczywiście w miarę możliwości postaram się sprostać temu wyzwaniu ;)

Tak więc do dzieła!

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


FRYDERYK NIETZSCHE

Z GENEALOGII
MORALNOŚCI

PISMO POLEMICZNE
PRZEŁOŻYŁ LEOPOLD STAFF



Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000


PRZEDMOWA.



1.


Jesteśmy sobie nieznani, my poznający, my sami samym sobie; ma to słuszną przyczynę.
Nie szukaliśmy siebie nigdy, – jakże stać się miało, byśmy się kiedyś znaleźli? Słusznie
powiedziano: »gdzie jest wasz skarb, tam jest i serce wasze« nasz skarb jest tam, gdzie
stoją ule naszego poznania. Jako skrzydlaki z urodzenia i duchowi zbieracze miodu, dążymy
zawsze do tego, troszczymy się z serca właściwie tylko o jedno – by coś przynieść do domu.
Co się poza tem tyczy życia, tak zwanych wydarzeń przeżytych, – któż z nas bierze to
choćby tylko dość poważnie? Lub kto ma dość czasu na to? W tych rzeczach, lękam się, byliśmy
zawsze od rzeczy: nie przykładamy tam właśnie swego serca, ani nawet swego ucha!
Raczej, jak jakiś boski roztrzepaniec, lub w sobie zatopiony, któremu dzwon z całą siłą
wydzwonił właśnie w ucho dwanaście uderzeń południa, budzi się nagle i pyta siebie "cóż to
właściwie tu biło?" - tak i my niekiedy przecieramy sobie już po wszystkim uszy i
pytamy, ogromnie zdumieni, ogromnie zmieszani, "cóż żeśmy to właściwie przeżyli?" co więcej:
"czym jesteśmy właściwie?" i liczymy, już po wszystkim, jak się rzekło, te wszystkie
dwanaście uderzeń swego wydarzenia przeżytego, swego życia, swego istnienia...
ach! i przeliczamy się przy tym... Pozostajemy sobie z konieczności obcy, nie rozumiemy siebie,
musimy brać siebie za kogoś innego, dla nas pewnikiem jest po wszystkie wieki: "Każdy
jest samemu sobie najdalszy", – względem siebie nie jesteśmy wcale poznającymi...


2.


– Myśli moje o pochodzeniu naszych przesądów moralnych – bo o nie chodzi w tym
piśmie polemicznym – znalazły swój pierwszy, skąpy i tymczasowy wyraz w owym zbiorze
aforyzmów, który nosi nagłówek "Ludzkie, arcyludzkie. Książka dla duchów wolnych". Spisywanie
jej rozpoczęło się w Sorrento podczas pewnej zimy, która mi pozwoliła zatrzymać
się, jak się zatrzymuje wędrowiec, i przebiec spojrzeniem krainę rozległą i niebezpieczną,
przez którą duch mój dotychczas wędrował. Działo się to w zimie 1876—1877, same myśli są
wcześniejsze. Były to w głównej treści już te same myśli, które w niniejszych rozprawach na
nowo podejmuję. Miejmy nadzieję, że długi przedział czasu wpłynął na nie dobrze, że stały
się dojrzalsze, jaśniejsze, silniejsze, doskonalsze! Że jednak dziś jeszcze trwam przy nich silnie,
że one same tymczasem coraz silniej trzymały się siebie, wrastały w siebie i zrosły się z
sobą, to wzmacnia we mnie radosną ufność, że od początku powstawały we mnie nie luźnie,
nie dowolnie, nie sporadycznie, lecz ze wspólnego korzenia, lecz z głębi, z
przemawiającej coraz pewniej, z żądającej coraz większej pewności zasadniczej woli poznania.
Tak bowiem jedynie przystoi filozofowi. Nie mamy żadnego prawa w czymkolwiek
iść pojedynczo. Nie wolno nam błądzić pojedynczo, ani też pojedynczo natknąć się na prawdę.
Raczej z koniecznością, z jaką drzewo wydaje owoce, rodzą się z nas myśli nasze, nasze
wartości, nasze "tak" i "nie" oraz "jeżeli" i "czy" – pokrewne sobie i we wzajemnych do siebie
stosunkach, świadectwa jednej woli, jednego zdrowia, jednej ziemi, jednego słońca. – Czy
one wam smakują, te nasze owoce? – Lecz cóż to obchodzi drzewa! Cóż to nas obchodzi,
nas filozofów!...


3.


Przy pewnym właściwie mi zwątpieniu, które niechętnie wyznaję – stosuje się ono mianowicie
do moralności, do wszystkiego, co dotąd na ziemi jako moralność było czczone –,
przy wątpieniu, które w mym życiu wystąpiło tak wcześnie, tak niewzywanie, tak niepowstrzymanie,
tak sprzecznie z otoczeniem, wiekiem, przykładem, pochodzeniem, żebym miał
prawie prawo nazwać je swym "a priori", – musiała ciekawość moja, równie, jak moje podejrzenie,
zatrzymać się zawczasu przy pytaniu: jaki początek ma właściwie nasze dobro i
zło? W istocie już jako trzynastoletniego chłopca prześladował mnie problemat początku zła.
Poświęciłem się mu w wieku, gdy się ma na pół igraszki dziecinne, na pół Boga w sercu,
pierwszą swą literacką igraszkę dziecinną, pierwsze swoje filozoficzne ćwiczenie pisemne. A
co się tyczy mego ówczesnego rozwiązania problematu, to oddałem, jak słuszna, Bogu
cześć i uczyniłem go ojcem zła. Czy tak właśnie chciało ode mnie me "a priori", to nowe
niemoralne, co najmniej bez - moralne "a priori" i ten przemawiający z niego, ach! tak antykantowski,
tak zagadkowy imperatyw kategoryczny, któremu tymczasem użyczałem coraz
więcej posłuchu i nie tylko posłuchu?... Na szczęście nauczyłem się zawczasu odróżniać przesąd
teologiczny od moralnego i nie szukałem już źródła zła poza światem. Nieco historycznego
i filologicznego wyszkolenia, wliczając w to wrodzony wybredny zmysł w zakresie zagadnień
psychologicznych w ogóle, zmieniło wkrótce mój problemat na inny: wśród jakich
warunków wynalazł sobie człowiek owe oceny wartości:"dobro" i "zło" i jaką wartość
mają one same? Wstrzymywały one, czy też popierały rozwój człowieczy? Czy są
oznaką niedostatku, zubożenia, zwyrodnienia życia? Lub przeciwnie, czy zdradza się w nich
pełnia, siła, wola życia, jego odwaga, jego ufność, jego przyszłość? – Na to znalazłem i zdobyłem
się w sobie na zuchwałość różnych odpowiedzi, odróżniałem czasy, ludy, stopnie wedle
rangi indywiduów, specjalizowałem swój problemat, z odpowiedzi rodziły się nowe pytania,
badania, przypuszczenia, możliwości. Aż w końcu zdobyłem własną krainę, własną
ziemię, cały milczący rosnący kwitnący świat, jakby tajne ogrody, których nikt nie śmiał
przeczuwać... Och, jakże szczęśliwi jesteśmy, my poznający, pod warunkiem, byśmy
jeno dość długo milczeć umieli!...


4.


Pierwszy bodziec do odezwania się ze swymi hipotezami o pochodzeniu moralności dała
mi jasna, przejrzysta i mądra, nawet starczo mądra książeczka - w której po raz pierwszy uwydatnił
mi się jasno pewien na wspak i wywrót idący rodzaj genealogicznych hipotez, ich właściwie
angielski rodzaj - i która mnie pociągała – tą siłą pociągu, którą posiada wszystko
przeciwległe, wszystko antypodyczne. Tytuł książeczki brzmiał "Pochodzenie uczuć moralnych
" jej autor dr. Paweł Rée wydał ją 1877. Nigdy może nic nie czytałem, czemu więc,
zdanie po zdaniu, wniosek po wniosku, tak w sobie przeczył, jak tej książce. Lecz zgoła
bez przykrości i zniecierpliwienia. W powyżej oznaczonym dziele, nad którym wówczas pracowałem,
uwzględniałem przy sposobności i niesposobności twierdzenia owej książki, nie żebym je zbijał
– cóż ja mam ze zbijaniem do czynienia – lecz, jak pozytywnemu duchowi
przystoi, stawiając zamiast nieprawdopodobieństwa to, co prawdopodobniejsze, w danym
razie zamiast jednego błędu – inny. Wówczas dobyłem, jak się rzekło, po raz pierwszy na
światło dzienne owe hipotezy o pochodzeniu, którym poświęcone są te rozprawy a uczyniłem
to z niezręcznością, którą bym jako ostanią ukrywać zamierzał przed sobą samym, jeszcze niepewny,
jeszcze nie mając własnego języka na własne rzeczy, nie bez cofań i wahań. W szczegółach
porównaj, co w "Ludzkie, arcyludzkie" na str. 68 mówię o dwoistych przed-dziejach dobra
i zła (to jest ze stanowiska ludzi dostojnych i ze stanowiska niewolników) tak samo na
str. 141 i nast. o wartości i pochodzeniu moralności ascetycznej; tak samo na str. 97 i nast.
101. III, 49 o "obyczajności obyczaju", tego o wiele starszego i pierwotniejszego rodzaju
moralności, który "toto coelo" odległy jest od altruistycznej oceny wartości (w której dr. Rée,
jak wszyscy angielscy genealogowie moralności, widzi ocenę wartości samą w sobie)
to samo na str. 93 i nast., Wędrowiec str. 213 i nast., Jutrzenka str. 107 i nast. o pochodzeniu
sprawiedliwości, jako wyrównaniu między nieledwie równo-możnymi (równowaga jako konieczny
warunek wszelkich umów, przeto wszelkiego prawa) to samo o pochodzeniu kary
(Wędrowiec str. 208, 217 i nast.), dla której terrorystyczny cel nie jest ani istotnym, ani pierwotnym
(jak dr. Rée mniema: – został on w nią dopiero włożony, wśród określonych okoliczności
i zawsze jako coś wtórnego i następczego).



5.

W gruncie rzeczy leżało mi właśnie wówczas coś o wiele ważniejszego na sercu, niż sprawy
własnych lub cudzych hipotez o pochodzeniu moralności (lub dokładniej: to ostatnie tylko
dla celu, do którego jest jednym z wielu środków). Chodziło mi o wartość moralności, – i
musiałem się o to prawie sam jeden rozprawić ze swym wielkim nauczycielem Schopenhauerem,
do którego, jako do obecnego w owej książce, namiętność i tajemny sprzeciw owej
książki się zwraca (– bo i owa książka była pismem polemicznym). W szczególności chodziło
o wartość nieegoistyczną instynktów litości, samozaparcia, ofiary z samego siebie,
które Schopenhauer tak długo pozłacał, przebóstwiał i w zaświat przerzucał, aż ostatecznie
pozostały mu jako wartości same w sobie, na których podstawie życiu i sobie samemu
rzekł "nie". Lecz właśnie przeciw tym instynktom przemawiała ze mnie coraz bardziej zasadnicza
podejrzliwość, coraz głębiej podkopujący sceptycyzm! Tu właśnie widziałem wielkie
niebezpieczeństwo ludzkości, jej najwznioślejszy wabik i manowiec – dokąd jednak? w
nicość? Tu właśnie widziałem początek końca, zastój i wstecz spoglądające znużenie, wolę
zwracającą się przeciw życiu, ostatnią niemoc, zwiastującą się tkliwie i smętnie. Rozumiałem
ten coraz szerzej grasujący morał litości, który nawet filozofów dosięgnął i uczynił
chorymi, jako najprzykrzejszy objaw naszej sprzykrzonej europejskiej kultury, jako jej drogę
okrężną ku nowemu buddyzmowi? ku buddyzmowi europejskiemu? ku – nihilizmowi?...
To współczesne uprzywilejowanie przez filozofów i przecenianie litości jest bowiem
czymś nowym. Właśnie co do bezwartościowości litości zgadzali się dotąd filozofowie.
Wymieniam tylko Platona, Spinozę, La Rochefoucauld i Kanta, cztery duchy w najwyższym
stopniu od siebie odmienne, lecz w jednym zjednoczone: w lekceważeniu litości.


6.

Problemat wartości litości i moralności litości (– jestem przeciwnikiem haniebnego
współczesnego zmiękczenia uczuć –) wydaje mi się nasamprzód czymś wyosobnionym, znakiem
pytania dla siebie - kto jednak raz tu utknie, tu pytać się nauczy, temu przydarzy się,
co mnie się przydarzyło – ogromny nowy widnokrąg otworzy się przed nim, możliwość
chwyci go jak zawrót głowy, wyskoczą wszystkie rodzaje nieufności, podejrzenia, strachu,
wiara w moralność, w wszelką moralność, w wszelki morał zachwieje się – w końcu odezwie
się głośno nowe żądanie. Wymówmy je, to nowe żądanie: potrzeba nam krytyki wartości
moralnych, samą wartość tych wartości należy raz podać w wątpliwość
– a do tego potrzeba znajomości warunków i okoliczności, z których wyrosły,
wśród których się rozwijały i przesuwały (moralność jako skutek, jako symptom, jako maska,
jako świętoszkostwo, jako choroba, jako nieporozumienie; lecz także moralność jako przyczyna,
jako środek leczniczy, jako stimulans, jako zapora, jako trucizna), znajomości, która
ani dotąd nie istniała, ani nawet choćby tylko pożądana nie była. Przyjmowano wartość
tych wartości jako daną, jako faktyczną, jako leżącą poza wszelkim podawaniem w wątpliwość.
Nie było dotąd nawet cienia wątpliwości i wahania w przyznaniu "dobru" wyższej
wartości, niż "złu", wyższej wartości w znaczeniu sprzyjania, pożyteczności, dopomagania
rozwojowi człowieka w ogóle (wliczając w to przyszłość człowieka). Jak to?
Jeśliby odwrotność była prawdą? Jak to? Jeśliby w "dobrym" także tkwił objaw cofania się,
tak samo niebezpieczeństwo, uwiedzenie, jad, narkotyk, dzięki którym teraźniejszość żyłaby
kosztem przyszłości? Może wygodniej, mniej niebezpiecznie, ale i w mniejszym
stylu, niżej?... Tak, żeby właśnie moralność była temu winna, jeśliby możliwej samej w sobie
najwyższej mocy i wspaniałości typu człowieka nigdy dosięgnąć nie miano?
Tak, żeby właśnie moralność była niebezpieczeństwem nad niebezpieczeństwami ?...


7.

Dość, że ja sam, odkąd mi się widnokrąg ten otworzył, miałem powody do rozglądnięcia
się za uczonymi, śmiałymi i pracowitymi towarzyszami (czynię to i dziś jeszcze). Trzeba tę
ogromną, rozległą a tak skrytą krainę moralności – moralności, która rzeczywiście istniała,
rzeczywiście żyła – objechać z zupełnie nowymi pytaniami a także z nowymi oczyma: a nie
znaczy to niemal to samo, co tę krainę dopiero odkryć?... Jeślim przy tym, między innymi,
pomyślał także o wymienionym d-rze Rée, to tylko dlatego, że nie wątpiłem wcale, że on
sam z natury swych zagadnień pchnięty zostanie ku metodyce właściwszej dla osiągnięcia
odpowiedzi! Czyż się w tym omyliłem? W każdym razie życzeniem moim było wskazać tak
bystremu i bezstronnemu oku lepszy kierunek, kierunek ku rzeczywistej history i moralności
i zawczasu jeszcze przestrzec go przed takim angielskim stawianiem hipotez "na
błękicie". Przecie jasne jest jak na dłoni, która barwa dla genealoga moralności stokroć
ważniejsza być musi, niż właśnie błękit: mianowicie szarość, to jest to, co dokumentalne,
rzeczywiście dające się stwierdzić, co rzeczywiście istniało, słowem, całe długie, trudne do
odcyfrowania, hieroglificzne pismo ludzkiej przeszłości moralnej! – Ta była d-rowi Rée nieznana
lecz czytał Darwina – i tak to w hipotezach jego podają sobie grzecznie rękę, w sposób
co najmniej zabawny, darwinowska bestia i najnowocześniejszy skromny, przeczuleniec
moralny, który już nie kąsa ostatni z wyrazem pewnej uprzejmej i wytwornej niedbałości
w obliczu, zmieszanej nawet z gramem pesymizmu i znużenia, jak gdyby się właściwie nie
opłacało wcale brać tych wszystkich spraw – problematów moralnych – tak poważnie. Mnie
zaś wydaje się przeciwnie, że niema wcale żadnych rzeczy, które by bardziej opłacały to,
że się je bierze poważnie. Jakąż to jest na przykład nagrodą, że może pewnego dnia otrzyma
się pozwolenie brać je pogodnie. Pogoda bowiem, lub by to w moim wyrazić języku, wiedza radosna
– jest nagrodą: nagrodą za długą, dzielną, pracowitą i podziemną powagę,
która oczywiście nie jest rzeczą każdego. W dniu jednak, w którym z całego serca powiemy:
"naprzód! i nasza stara moralność należy do komendy i!", odkryjemy dla dyonizyjskiego
dramatu o "przeznaczeniu duszy nowe zawikłanie i możliwość" – a on już z niej wyciągnie
sobie korzyść, o to się można założyć, on, wielki stary wieczny komediopisarz naszego istnienia!...


8.

– Jeśli pismo to komuś niezrozumiałe będzie, lub źle mu do uszu przypadnie, to wina, jak
mi się zdaje, niekoniecznie leży we mnie. Jest ono dość wyraźne, jeśli się przypuści, co ja
przypuszczam, że czytało się wpierw moje pisma wcześniejsze i nie szczędziło się przy tym
nieco trudu. Są one w istocie nie łatwo dostępne. Co się tyczy na przykład mego "Zaratustry",
to nie uważam za jego znawcę nikogo, kogo by każde jego słowo raz kiedyś głęboko nie zraniło
i raz kiedyś głęboko nie zachwyciło dopiero bowiem wtedy może używać przywileju
uczestniczenia ze czcią w halikońskim żywiole, z którego się dzieło owo zrodziło, w jego
słonecznej jaśni, dali, przestrzenności i pewności. W innych razach forma aforystyczna sprawia
trudności leżą one w tym, że formę tę bierze się dziś nie dość ważne. Aforyzm
rzetelnie wykuty i odlany nie został jeszcze przez to, że się go odczytało, "odcyfrowanym"
raczej teraz dopiero winno się zacząć jego wyłożenie, do którego potrzeba sztuki wykładania.
W trzeciej rozprawie tej książki podałem wzór tego, co w takim wypadku zwę
"wyłożeniem" – rozprawę tę poprzedza aforyzm, ona sama jest jego komentarzem. Oczywiście,
aby w ten sposób uprawiać czytanie jako sztukę konieczne jest przede wszystkiem jedno,
czego się właśnie dziś w najlepsze zapomniało i dlatego nie czas jeszcze na czytelność
moich pism – do czego trzeba być prawie krową, a w każdym razie nie "człowiekiem nowoczesnym"
konieczne jest przeżuwanie...


SILS-MARIA, Engadyna wyżnia,
w lipcu 1887


C.D.N


  • 0



#2 Gość_Bayakus

Gość_Bayakus.
  • Tematów: 0

Napisano

Makbecie, adeptów filozofii rzuciłeś na zbyt głęboką wodę.
Ja nie zamierzam się jednak w niej utopić.
  • 0

#3

Makbet.

    Medicus

  • Postów: 979
  • Tematów: 90
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Jako, że znalazłem książkę w całości na Polskiej Bibliotece Internetowej - http://www.pbi.edu.p....php?p=1859&s=1

Dalsze przepisywanie książki nie ma sensu :P
  • 0



#4

Metal Soldier.
  • Postów: 110
  • Tematów: 7
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Tyle, że po wpisaniu w google.pl Nietzsche już 4 wynik to wszystkie jego dzieła :D
  • 0

#5

Wazelina.
  • Postów: 45
  • Tematów: 2
  • Płeć:Kobieta
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Ludzie, ile można męczyć Nietzschego. ;) Nie uważam, że miał świetne poglądy jeżeli chodzi o filozofię, bo nie da się tego sklasyfikować. Nie da się powiedzieć, że miał dobre teorie, bo trzeba by było uznać innego filozofa za gorszego.
I żeby nie było - czytałam nie tylko tę książkę, ale również inne. Zrozumieć nie zrozumiałam wszystkiego, gdyż nie jestem wgłębiona w ten cały nurt, aczkolwiek słów bez pokrycia też nie rzucam. ;)
  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych