Wizja nieoczekiwanego spłonięcia jest równie niemiła, jak myśl o wypadnięciu przez drzwi toalety w samolocie. Dopóki w takich zagrożeniach można jeszcze dostrzec ewentualne działanie sił natury, możemy je przyjąć w miarę spokojnie. Spontaniczne samospalenie - gdyby można je było sobie samemu wybrać - byłoby z pewnością lepsze niż śmierć w pożarze na autostradzie, a niejeden człowiek być może chętnie wysiadłby przez drzwi toalety w ostatnim momencie przed katastrofą samolotu. Poza tym możemy się pocieszać, że już nie takie zjawiska naturalne udało nam się rozszyfrować i wykorzystać do naszych celów (wystarczy choćby pomyśleć o cyklu wodorowo-helowym Słońca, który kopiujemy w bombach wodorowych - co prawda z niezbyt wielkim pożytkiem).
Nie można się jednak uspokajać w taki sposób tam, gdzie istnieją niewidzialni, świadomie działający napastnicy. Mimo wszelkich teorii starających się wyjaśnić okaleczenia krów, raczej trudno by je było przypisać zjawisku naturalnemu, zważywszy niemal przemyślaną celowość tych ataków.
Ich brutalność nie ustępuje ludzkiej, a jedynie modus operandi sprawcy skrywają ciemności. Tylko człowiek pozbawiony uczuć (albo mający klapki na oczach) mógłby nie odczuć grozy choćby na widok jednej ze szczególnie poszkodowanych krów z Gallipolis. Nieszczęsnemu zwierzęciu nie tylko brakowało bowiem, jak już wiemy, krwi i wielu narządów, ale również było precyzyjnie przecięte na dwie części jakby ogromnym mieczem albo nożycami. Takie działanie bardziej by pasowało do demonów niż sił przyrody. Wydaje się, że to coś nie omija także korony stworzenia. Od stuleci stale się powtarzają informacje o celowych atakach na ludzi, często dzieci. Niektóre z nich dają się być może wyjaśnić autoagresją, czymś w rodzaju nie-świętej, szaleńczej odmiany stygmatyzacji; inne, być może, zjawiskami paranormalnymi. Niektórych wyjaśnić się nie da w ogóle. Jeden z najstarszych, w miarę dobrze zbadanych, przypadków pochodzi z roku 1761. Wcześniejsze, podobnie jak wiele innych spraw, giną w pomroce dziejów.
Pięć kobiet zbierających chrust wracało do swojej wsi koło Ventimiglia w północnych Włoszech. Nagle jedna z nich z okropnym krzykiem upadła na ziemię. Ku przerażeniu pozostałych okazała się martwa. Jej ciało przedstawiało straszny widok. Ubranie i buty były porwane na strzępy i leżały rozrzucone wokół zwłok. Wydawało się, jakby w ciągu sekundy została wprost zmielona. Miednica była pęknięta, z prawego boku widać było wnętrzności, a większość narządów była poszarpana albo bez krwi. Miała na głowie rany sięgające do kości, na biodrze i udzie prawie nie było mięśni i odsłonięta była roztrzaskana główka kości udowej, wybita ze stawu. Podbrzusze pokrywało wiele głębokich, równoległych ran ciętych.
To potworne wydarzenie zarejestrowała francuska Akademia Nauk. Dodatkową zagadkę stanowiła tu okoliczność, że obok zmarłej nie było ani krwi, ani strzępów mięśni.
Opublikowana w 1800 r. praca pt. A Narrative of Same Extraordinary Things that Happened to Mr. Richard Giles's Children opisuje bardzo szczegółowo ataki znikąd, które, jak głosi tytuł, były zwrócone przeciw dzieciom.
Szczegółowe zeznania świadków informują, jak małą dziewczynkę udusiły niewidzialne ręce. Obecni widzieli, że ściska się jej gardło, przy braku kontrakcji mięśni szyi. Inne z kolei dzieci bywały bite, tarmoszone, opluwane, i to przy świadkach.
Także w naszym stuleciu zdarzają się ukąszenia przez istoty bezcielesne. Pewna młoda dziewczyna w nocy 10 maja 1951 r. była dręczona przez kogoś takiego, i to nawet wtedy. gdy trzymali ją policjanci. Pięciu z nich zeznało: "Widzieliśmy. jak jej ramiona tego wieczora zostały ukąszone jakieś dwadzieścia razy. (...) Nie mogła zrobić tego sama, bo przez cały czas nie spuszczaliśmy jej z oka. Przy badaniu ukąszeń znaleźliśmy tam odciski 18 do 20 zębów. Miejsca te byty bardzo wilgotne i lepkie, jakby od śliny, i wydawały odrażającą woń. Odciski przypominały usta albo szczękę". Niektórzy sądzą, że źródłem tych udręk była podświadomość dziewczyny, co jednak nie znajduje wielu zwolenników.
Osiemnastoletnia Clarita Villanueva należała do rzeszy bezdomnej młodzieży, pozostałej po wojnie na ulicach Manili, ludzkich wraków, traktowanych z pogardą przez mniej doświadczonych przez los. Policjantów nie zdziwił więc szczególnie tumult, na jaki natrafili tego dnia. Na rogu ulicy powstało małe zbiegowisko wokół tarzającej się po ziemi młodej dziewczyny, która krzyczała wniebogłosy. O ile można było zrozumieć jej piski i płacz wśród jazgotu, śmiechu i komentarzy, dziewczynę coś kąsało. Była to najwyraźniej jakaś wariatka, narkomanka albo pijaczka. A może chora na padaczkę. W gruncie rzeczy policjantom było wszystko jedno, codziennie widywali gorsze rzeczy. Zapędzili więc rozwrzeszczanych gapiów z powrotem do lokali, z których się wysypali na ulicę, i zabrali dziewczynę na komisariat w celu wytrzeźwienia. Kiedy zamknęły się za nią drzwi celi, Clarita z łkaniem padła na kolana i prosiła policjantów o pomoc. Wyciągała do nich ręce, pokazując rany po ukąszeniach, zadanych jej przez "to coś", jak mówiła. Policjanci się odwrócili, a wtedy młoda dziewczyna zaczęła histerycznie krzyczeć. To coś zjawiło się znowu. Rozzłoszczeni policjanci otworzyli celę i zaprowadzili Claritę, zachowującą się jak wariatka, do pokoju przesłuchań. Kiedy jeszcze zastanawiali się, co robić z zatrzymaną, na ramionach Clarity pokazały się wyraźnie widoczne niebiesko-sine ślady ukąszeń, pokryte śliną. Jeden z policjantów popędził wezwać kapitana, a ten z kolei zawiadomił szefa policji. Wezwano lekarza sądowego nazwiskiem Mariana Lara. Nie był bynajmniej zachwycony, że wyciąga się go z łóżka w środku nocy, aby zmusić do oglądania jakiejś epileptyczki. Na miejscu zdarzenia czekał na niego nie tylko szef policji, ale także burmistrz Manili, Arsenio Lacson. Biegły z niechęcią obejrzał młodą dziewczynę i stwierdził u niej epilepsję i samookaleczenie. Poszedł do domu spać, wciąż jeszcze dysząc wściekłością.
Po odejściu lekarza szef policji z burmistrzem osobiście obejrzeli rany Clarity. Myśl o samookaleczeniu była nonsensem. Niechby medyczny inspektor zademonstrował, jak można się samemu ugryźć w kark czy ramiona, i to tak, aby nikt nie zauważył. Osiemnastolatka spędziła resztę tej nocy na ławce w komisariacie policji w Manili, gdzie w końcu zasnęła. Następnego dnia sprawy potoczyły się zgodnie z rutynowym porządkiem. Oskarżenie o włóczęgostwu, kilka dni, aresztu i na tym osobliwości miały się zakończyć. "To coś' jednak miało inne plany. Kiedy Claritę chciano przewieźć do sądu. ta znowu zaczęła krzyczeć. Dwóch silnych policjantów chwyciło jej ręce żelaznym uściskiem. Wtedy na oczach pełnych niedowierzania funkcjonariuszy, reporterów i lekarza sądowego niewidzialne zęby zaczęły się wbijać w ramiona, dłonie i kark dziewczyny. Ten atak trwał pięć minut, aż Clarita osunęła się nieprzytomna. Wszyscy byli bezradni i przerażeni.
Lekarz sądowy Lara raz jeszcze obejrzał ofiarę, tym razem wyspany i zdolny do obiektywizmu, po czym odwołał wydaną w nocy opinię. Nie było tu mowy ani o epilepsji, ani o samookaleczeniu. Ślady ukąszeń byty absolutnie realne. Clarita nie byłaby w stanie zadać ich sobie sama. Sprowadzono burmistrza i arcybiskupa. Zanim przybył burmistrz, upłynęło około 30 minut. W tym czasie miejsca ukąszeń na ramionach dziewczyny napuchły, podobnie jak zaatakowane ręce. Burmistrz i lekarz sądowy zawieźli Claritę do szpitala więziennego. W czasie przejazdu nastąpił kolejny atak, znowu na ciele krzyczącej dziewczyny pojawiły się sine ślady ukąszeń. Tym razem wystąpiły po bokach szyi, na palcu wskazującym i ręce, którą burmistrz mocno trzymał w swojej dłoni. Piętnastominutowa podróż do więziennego szpitala była nieopisanym koszmarem dla burmistrza Manili, lekarza sądowego, szofera, i oczywiście samej Clarity.
Kiedy wreszcie dotarli do celu, niewytłumaczalne ataki się skończyły. Wydawało się, że kąsające "coś" przeniosło się gdzie indziej. Burmistrz Arsenio Lacson w następujący sposób skomentował to zdarzenie: "Mamy tu czynienia ze zjawiskiem, którego nie sposób wytłumaczyć". Lekarz sądowy dr Mariana Lara był mniej oględny w doborze słów. Powiedział: "Ze strachu mało nie narobiłem w portki".
I nic dziwnego.
W sierpniu 1960 r. w Afryce Południowej nastąpiła cała seria dziwnych zjawisk związanych z osobą dwudziestoletniego Jimmy'ego de Bruin, który pracował w pobliżu farmy Datoen. Wszystko się zaczęło niczym fenomen parapsychologiczny, określany jako "poltergeist", a skończyło krwawym koszmarem, który mógłby wymyślić jakiś współczesny scenarzysta. O przebiegu zdarzeń donosi Agencja Reutera z White River, powołując się na słowa szefa policji Johna Wessela i kilku innych naocznych świadków. Wessela i trzech konstabli wezwano na farmę w sprawie tajemniczych wypadków: przedmioty fruwały tam dokoła, jakby ktoś nimi rzucał. Zaledwie policjanci przybyli na miejsce, zaraz spadła z półki tuż przed nimi wielka szklana miska, by pęknąć z łoskotem. To był dopiero wstęp. Funkcjonariusze nie zdążyli jeszcze zacząć na dobre dochodzenia, gdy zaalarmowały ich głośne krzyki. Pobiegli do innego pomieszczenia, gdzie w gwałtownych bólach wił się młody Jimmy de Bruin. Źródło bólu było widoczne, ale przyczyna nie. Nie wierząc własnym oczom, policjanci patrzyli na młodego człowieka, ubranego w krótkie spodnie, na którego nogach pojawiały się długie rany cięte. Krew tryskała na podłogę; ofiarę zagadkowego zjawiska poddano obserwacji. Następnego dnia na piersi Jimmy'ego pokazało się głębokie cięcie, i to pod jego białą koszulą, która pozostała nienaruszona. Dwóch policjantów stało obok rannego, obserwując go w pełnym osłupieniu.
Całymi dniami Jimmy'ego de Bruin nawiedzały takie ataki (czy jakkolwiek to nazwiemy). Rany zadane przez niewidzialnego napastnika miały wszelkie cechy cięć wykonanych ostrym narzędziem, żyletką czy nawet skalpelem. Nieszczęsny młody człowiek w żaden sposób nie mógłby sam sobie zadać tych ran. Był bowiem obserwowany podejrzliwie przez policjantów, którzy mieli wielkie doświadczenie w znajdywaniu nawet najbardziej pomysłowo ukrytych noży i innych niebezpiecznych narzędzi. Nie da się tego wyjaśnić szaleństwem. Można by ewentualnie odwołać się do fenomenu stygmatyzacji, ale tylko z wielkimi zastrzeżeniami. Jeszcze trudniejsze jest wyjaśnienie innych zagadkowych ataków, które na szczęście nie zawsze były tak brutalne.
Na przykład na zawsze zostaną zagadką działania bez cielesnego "fetyszysty" pozbawiającego kobiety włosów. W piśmie "Religio - Philosophical Journal" z 4 października 1873 r. można przeczytać o pewnej dziewczynce z Menomonie w Wisconsin, której włosy nagle zostały obcięte tuż przy skórze i znikły. Świadkiem zdarzenia była matka dziecka. No cóż, można tu wysunąć zarzut, że zdarzenie jest znane tylko ze słyszenia.
Równie dziwny przypadek przedstawia relacja biskupa Jamesa Pike'a z San Francisco, zamieszczona w "The Other Side" z 1969 r. Opowiadał tam o pewnej pomocy domowej, która nagle rano zauważyła, że jej włosy zostały przypalone w całkowicie prostej linii. To samo się powtórzyło następnego dnia. Dziwnym trafem jeden z przypalonych kosmyków znalazł się po trzech tygodniach na stoliku nocnym. Oczywiście, takie opowieści, rozpatrywane z osobna, nie mają wielkiej mocy dowodowej. Warto jedynie odnotować, że lęk przed utratą włosów ma długą historię. Od setek lat całe regiony w Chinach ogarnia od czasu do czasu panika; ludzie w Szangaju, Nankinie i innych miastach wychodzili z domu przytrzymując włosy obydwiema rękami z obawy. by ich nie zabrała niewidzialna istota.
W grudniu 1922 r. podobna masowa histeria wybuchła w Londynie. Prawdopodobnie chodziło tu rzeczywiście o zbiorową sugestię. Sprawa jest jednak osobliwa ze względu na to, że w tym samym roku w Londynie trzy osoby padły ofiarą niewidzialnego napastnika.
16 kwietnia 1922 r. pewien człowiek przywieziony z raną ciętą karku do londyńskiego szpitala Charing Cross oświadczył, że "coś" zadało mu cios, kiedy skręcił w przecznicę Coventry Street .
Kilka godzin później przywieziono innego człowieka, z identyczną raną. Jemu przytrafiło się dokładnie to samo. i to w tym samym miejscu. Również trzeciego przechodnia to spotkało koło wylotu tejże przecznicy. Nigdy nie wyjaśniono, co tam naprawdę się wydarzyło; w każdym razie nie było to normalne zdarzenie. Można o tym przeczytać w czasopiśmie "The People" z 23 kwietnia 1922 r.
Dwunastoletniego Harry'ego Phelpsa ze Stratford (Connecticut) nękały najrozmaitsze ataki. Przypadek ten wydarzył się w 1850 r. i należy on do najbardziej znanych. Za chłopcem leciały kamienie, gwałtownie unosił się w górę, uderzając głową w sufit, a kiedy indziej wylądował na drzewie. Jakaś niewidzialna ręka systematycznie darła na nim ubranie, został także wrzucony do zbiornika z wodą. Wszystko to działo się na oczach świadków.
W tym miejscu postawimy kropkę. Jeśli nawet można odnieść wrażenie, że czatują na nas niewidzialni wrogowie, stale gotowi dręczyć ludzi w sposób zastrzeżony zasadniczo dla przedstawicieli naszego własnego gatunku albo robić im okrutne żarty, to jest to jedynie hipoteza, bynajmniej zresztą nie oczywista. Rany cięte i kąsane możemy sobie także zadawać sami; nie tyle za pomocą noży albo podobnych narzędzi, bo tego raczej nie dałoby się ukryć, ile siłą ducha. Wiemy już, jakie są jej możliwości.
A jednak musi tu wchodzić w grę coś więcej. Jedynie zdarzenie z roku 1761 nie pasuje do schematu, inne przypadki istnieją, jeśli nawet nie są bliżej zbadane. Dają one do myślenia, a o to nam przecież chodzi.
Jest całkiem możliwe, na przykład, że ta sama złowroga potęga (czy cokolwiek to było), która roztrzaskała w 1969 r. stado kaczek w locie nad St. Mary's City, w 1761 r. zmiażdżyła niewidzialną ręką młodą zbieraczkę chrustu. Być może za okaleczenia krów odpowiada inny "wydział" tego nieznanego fenomenu, a za pozbawianie owłosienia głów i kąsanie jeszcze inny. Równie uzasadniona jest każda inna kombinacja. Wiemy przecież, jakie problemy nastręcza klasyfikacja podobnych zjawisk. Na szczęście nie musimy się borykać z tym zadaniem. W końcu nie ma decydującego znaczenia kwestia, jakie zjawiska i w jaki sposób współdziałają ze sobą w konkretnym przypadku. Chodzi nam przede wszystkim o odpowiedź na pytanie, czy zjawiska te istotnie są niewytłumaczalne - i czy istnieją ? Tutaj zapewne tak jest. Możemy więc dalej podążyć tropem zasadniczej myśli tej książki. którą jest uzasadnienie tezy, że świat jest o wiele bardziej osobliwy, złożony i zwodniczy. niż utrzymuje oficjalna nauka (a zrodziła ona już poważne wizje świata. których trudno nie nazwać egzotycznymi).
źródło: informacje zebrane - sieć
rysunki:
http://members.fortunecity.com
http://www.occultopedia.com
http://www.gwiazdy.com.pl