Na temat raportu tzw. Komisji Millera oraz sposobu wyjaśniania tragedii Smoleńskiej" Gazeta Polska" rozmawia z
dr inż. Bogdanem Gajewskim, specjalistą od badania wypadków lotniczych, starszym inżynier w kanadyjskiej agencji rządowej National Aircraft Certification. Gajewski to członek ISASI (International Society of Air Safety Investigators), stowarzyszenia zrzeszającego ekspertów badających katastrofy lotnicze z całego świata (ok. 1200 członków). Do ISASI można zostać przyjętym z rekomendacji dwóch członków stowarzyszenia i po udokumentowaniu udziału w badaniach minimum dziesięciu katastrof lotniczych.
Tak słabego raportu jeszcze nie widziałem
– Nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, w której większość zdjęć w oficjalnym raporcie wykonana została przez osobę, która nie jest ekspertem lotniczym. A przecież zdjęcia rosyjskiego blogera wykorzystane w raporcie Millera potraktowane zostały jako jeden z najważniejszych dowodów na oficjalną wersję katastrofy – mówi dr. inż. Bogdan Gajewski w rozmowie z „Gazetą Polską”.
Polski minister spraw zagranicznych powiedział jakiś czas temu, że wrak Tu-154 nie przedstawia wartości dowodowej. Jak Pan – ekspert lotniczy z 25-letnim doświadczeniem – ocenia te słowa?
Świadczą one – mówiąc najdelikatniej – o nieznajomości tematu. Badanie wraku to jedna z podstawowych czynności, jakie wykonuje się w celu ustalenia przyczyn katastrofy lotniczej. Jestem zdumiony, że minister Sikorski wypowiedział się w ten sposób. Gdyby wrak wrócił do Polski, można by przecież dokonać jeszcze rekonstrukcji samolotu, oczywiście częściowej, która pomogłaby znaleźć odpowiedź na pytanie, co stało się w Smoleńsku. Pamiętam sytuację, gdy przyczynę wypadku ustaliliśmy dzięki zbadaniu małego przepalonego kółeczka wielkości 3 mm.
Członkowie komisji Millera nie badali jednak wraku. Czy dlatego powiedział Pan niedawno, że raport Millera odbiega poziomem nawet od jednego z raportów wenezuelskich, przygotowanego przez ludzi Hugo Chaveza?
Nie trzeba sięgać aż do Wenezueli. Wystarczy porównać raport Millera z dokumentem przygotowanym po głośnym incydencie lotniczym na lotnisku w Warszawie, kiedy kapitan Wrona lądował awaryjnie na Okęciu Boeingiem 767. Pod względem technicznym i metodyki opisu raport z tego drugiego zdarzenia został znacznie lepiej przygotowany, choć dotyczył przecież wypadku, w którym nikt nie ucierpiał. Tymczasem w raporcie Millera brakuje fundamentalnych elementów: nie ma nic o autopsjach, o sposobie rozpadu samolotu. Dokument podsumowujący dochodzenie powypadkowe powinien też zawierać opis zniszczenia foteli w poszczególnych częściach tupolewa, ale tych informacji również nie sposób się doszukać w raporcie komisji Millera.
Czy niski poziom tego raportu wynika ze złej woli jego autorów, czy raczej z ich niekompetencji? Przed 2010 r. członkowie komisji Millera nie badali tak wielkich katastrof, więc może to sytuacja ich przerosła...
Trudno mi oceniać, czy autorzy raportu kierowali się złą wolą. Raczej byłbym skłonny powiedzieć, że zdawali sobie sprawę z poziomu dokumentu, który napisali. Ci sami ludzie, którzy sporządzili raport końcowy, przygotowali przecież wcześniej uwagi do raportu MAK. To było 148 stron bardzo rzetelnie sformułowanych komentarzy, pytań oraz sprostowań do raportu rosyjskiego. Ich kolejność i techniczne opracowanie świadczyły o sporych kompetencjach autorów. Ten kontrast – między uwagami do raportu MAK a raportem komisji Millera – jest tak duży, że na początku miałem wrażenie, że oba dokumenty były dziełem innych ludzi.
Czy złą wolą należy tłumaczyć ukrycie w raporcie Millera ostatniego alarmu TAWS?
Na ostatnim posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, którego jestem ekspertem, nazwałem zachowanie komisji Millera w tej sprawie „nieetycznym”. Jest to, niestety, najuprzejmiejsze słowo, jakiego można by użyć, komentując to, co zrobili członkowie rządowej komisji. Celowo jednak wybrałem właśnie to określenie, bo w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie nieetyczne działania danej osoby wykluczają ją z grona ekspertów badających katastrofy lotnicze. W Kanadzie członkowie komisji badania wypadków lotniczych cieszą się autorytetem i zaufaniem podobnym do tego, jakim darzy się sędziów Sądu Najwyższego, a ich postawa moralna to jeden z najistotniejszych wyznaczników tego autorytetu. Od ekspertów lotniczych wymaga się – podobnie jak od lekarzy – czegoś więcej niż tylko kwalifikacji zawodowych.
A zatem jest mało prawdopodobne, by w kanadyjskim raporcie z katastrofy lotniczej zamieszczono zdjęcia, które skopiowano od prywatnej osoby bez jej zgody? Bo przecież większość fotografii w raporcie Millera skopiowano ze strony internetowej bez zgody autora, rosyjskiego blogera Siergieja Amielina.
Nie jestem od oceniania tego, czy taki czyn kwalifikuje się jako pospolita kradzież. Tu mamy do czynienia z poważniejszym problemem. Badam wypadki lotnicze od 1989 r. i nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, w której większość zdjęć w oficjalnym raporcie wykonana została przez osobę, która nie jest ekspertem lotniczym. A przecież zdjęcia rosyjskiego blogera wykorzystane w raporcie Millera potraktowane zostały jako jeden z najważniejszych dowodów na oficjalną wersję katastrofy. Nikt nie sprawdzał, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach zostały wykonane. Po prostu skopiowano je z internetu. Jest to sytuacja niedopuszczalna. Dodam, że w swojej karierze zawodowej spotkałem się tylko raz z podobnym przypadkiem, gdy wykonałem – w zastępstwie fotografa z komisji badania wypadków – zdjęcia elementów wraku przywiezionych do hangaru. Był to dzień, w którym ustalono przyczynę incydentu, wszyscy byli podekscytowani i fotograf po prostu zapomniał o wykonaniu swoich obowiązków. Ale zanim moje zdjęcia zostały dopuszczone przez komisję (nie byłem jej członkiem), odbyła się na ten temat debata, a pozytywną decyzję podjęto tylko dlatego, że jestem ekspertem lotniczym i byłem tam jako przedstawiciel Ministerstwa Transportu. Trzymano się po prostu procedur, które zupełnie zlekceważono w przypadku katastrofy smoleńskiej.
źródło: http://niezalezna.pl...e-nie-widzialem
Użytkownik Shay edytował ten post 07.04.2013 - 15:23