Jak wyglądałaby wojna USA z Koreą Północną W pierwszych dniach amerykańskiego ataku na Koreę Płn. zginie 100 tys. cywilów w Korei Płd. To najbardziej optymistyczny scenariusz w grze wojennej, którą przeprowadzili eksperci na zaproszenie magazynu "Atlantic Monthly".
Korea Płn. jest dziś uważana za jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie - reżim w Phenianie jest nieobliczalny, a niedawno ogłosił, że posiada broń atomową. Dyplomacja pozostaje jednak nadal najlepszą opcją, bo użycie siły przeciw Korei Płn. zakończyłoby się katastrofalnymi stratami.
Co nie oznacza - podkreślają specjaliści - że tę możliwość trzeba odrzucać. Ameryka może bowiem zostać zmuszona do ataku militarnego na ten kraj - uznała szóstka znanych ekspertów. Opis ich trzygodzinnej dyskusji na temat ewentualnego ataku na Koreę Płn. wzorowanego na grach wojennych prowadzonych przez Pentagon (podobnie jak każdy inny MON na świecie), opublikował właśnie magazyn "Atlantic Monthly".
Dyskusja odbyła się w momencie, gdy trwa impas w negocjacjach rozbrojeniowych z Koreą Płn., a władze tego kraju wysyłają sprzeczne sygnały o powrocie do stołu lub zerwaniu rozmów. Wielu ekspertów jest zdania, że Phenian gra na czas, rozwijając w tym czasie arsenał nuklearny i wzmacniając swą pozycję przetargową.
Wśród zaproszonych do dyskusji gości znalazły się zarówno jastrzębie z najbardziej prawicowego skrzydła Pentagonu, jak i związani z administracją Billa Clintona realiści oraz gołębie, czyli zdecydowani przeciwnicy stosowania siły.
Kiedy atak będzie niezbędnyZdaniem prawie wszystkich ekspertów Ameryka będzie musiała użyć siły, jeśli uzyska dowody, że północnokoreański reżim przekazał lub przekazuje wiedzę nuklearną lub gotowe ładunki atomowe terrorystom. Właśnie taki "transfer nuklearny" jest dziś uważany za zagrożenie numer jeden dla bezpieczeństwa narodowego USA.
Eksperci rozmawiali raczej nie o tym, czy w ogóle uderzać w takim przypadku na Koreę Płn., lecz kiedy to zrobić - czyli kiedy uznać za przekonywające dowody o przekazywaniu przez Phenian technologii nuklearnych. I oczywiście - w epoce po Iraku - próbowali odpowiedzieć na pytanie, co to w ogóle są "przekonywające dowody".
Były analityk CIA David Kay, znany z kierowania zespołem inspektorów szukających broni masowego rażenia w Iraku, który w grze wojennej odgrywał rolę dyrektora CIA, zauważył, że przed amerykańskim wywiadem stoi zadanie o wiele trudniejsze i obarczone o wiele większym ryzykiem niż przed inwazją na Irak. Jeśli wywiad na czas nie wykryje transferu nuklearnego przez Phenian, w USA może dojść do zamachu terrorystycznego z użyciem ładunku jądrowego. Na takie ryzyko nie może sobie pozwolić żaden prezydent. A jeśli służby o takim transferze poinformują, ale się pomylą? Wojna i ogromne ofiary mogą się okazać nieuzasadnione.
Najbardziej prawdopodobny, zdaniem Kaya, scenariusz to informacja wywiadu, że "z dużym prawdopodobieństwem" doszło do transferu, choć faktu tego nie można potwierdzić na sto procent. Prezydent USA stanie wówczas przed być może najtrudniejszą decyzją w historii kraju.
Eksperci uznali, że transfer nuklearny będzie oznaczać przekroczenie przez reżim w Phenianie "czerwonej linii" - czyli granicy, poza którą akcja militarna USA będzie nieunikniona i konieczna. Ale ich zdaniem przekroczeniem owej "czerwonej linii" nie będzie już np. próba nuklearna Phenianu. Zaledwie kilka tygodni temu CIA informowała, że Korea Płn. prawdopodobnie szykuje się do takiej próby przed końcem lipca.
Phenian nieprzewidywalnyCzy przekazanie przez komunistyczny reżim broni nuklearnej islamskim terrorystom jest w ogóle możliwe? Jak do tej pory nie ma żadnych dowodów czy nawet poszlak wskazujących na kontakty terrorystów, np. z al Kaidy, z Phenianem. Większość ekspertów w taką współpracę nie wierzy. Co nie znaczy, że można ją wykluczać.
- Przecież to kraj, który jako jedyny na świecie eksportuje pociski balistyczne dalekiego zasięgu. I publicznie grozi, że sprzeda technologie nuklearne, komu będzie chciał - mówi kolejny uczestnik gry wojennej Robert Galluci, dziekan wydziału dyplomacji Georgetown University w Waszyngtonie, a w latach 90. szef negocjatorów USA w rozmowach z Koreą Płn. Galluci - "realista" - był obecny na naradzie w Białym Domu w 1994 r., gdy prezydent Clinton rozważał bombardowanie koreańskiego reaktora w Jongbion.
Inni uczestnicy dyskusji przypomnieli, że Phenian już sprzedawał pociski oraz technologie rakietowe do Libii, Iranu, Iraku i Syrii. Reżim jest też oskarżany o produkowanie ogromnych ilości fałszywych pieniędzy i szmuglowanie ich za granicę oraz o handel narkotykami na wielką skalę. Na dodatek reżimowi brakuje twardej waluty, a trzy czwarte kraju cierpi głód. Phenian może zdecydować, że ma już wystarczająco dużo ładunków na własne potrzeby i dalszą produkcję może sprzedać.
- To reżim, który jest w stanie sprzedać wszystko - potwierdza uczestniczący w dyskusji "gołąb" - Jessica Mathews z Instytutu Carnegie. Im dłużej Korea Płn. produkuje swoją broń jądrową, tym większe staje się prawdopodobieństwo, że któryś z ładunków trafi do Nowego Jorku czy Waszyngtonu - to jedna z konkluzji dyskusji w "Atlantic Monthly".
Siła PhenianuPłk Sam Gardiner, który przez wiele lat przygotowywał podobne gry w Pentagonie, opisał, czym dysponowałby przeciwnik w ewentualnym konflikcie. Korea Płn. ma piątą pod względem liczebności armię świata - ponad 1,2 mln żołnierzy plus 7 mln rezerwistów. Siły specjalne przygotowane do walki na tyłach wroga liczą podobno ok. 125 tys. żołnierzy i są największą tego typu formacją na świecie.
Oprócz 6-9 ładunków jądrowych Phenian ma też broń chemiczną (gaz musztardowy, sarin, gaz VX) i biologiczną (wąglik, cholera, tyfus, ospa). Posiada również środki do ich przenoszenia: rakiety średniego zasięgu No-Dong, które mogą z niezłą precyzją razić Japonię i Koreę Płd., a także pociski Taepo-dong 1 o zasięgu 1800 km. W ich polu rażenia jest spora część Rosji z Władywostokiem, Chin z Hongkongiem, Pekinem i Szanghajem, Tajwan, Filipiny i amerykańska baza na wyspie Guam.
Korea Płn. prowadzi prace nad rakietą balistyczną dalekiego zasięgu Taepo-dong 2, która teoretycznie może dosięgnąć zachodniego wybrzeża USA. - Ta rakieta ze strategicznego punktu widzenia zmienia całą równowagę sił - twierdzi płk Gardiner.
Jeśli atak to tylko potężnyEksperci byli też raczej zgodni, że w razie potrzeby użycia siły chirurgiczne uderzenie tylko na instalacje nuklearne nie ma sensu. Koreańczycy na pewno odpowiedzieliby masowym bombardowaniem Seulu, zapewne z użyciem broni masowego rażenia.
Dlatego jedynym rozwiązaniem siłowym byłby atak na pełną skalę z powietrza i lądu w celu zniszczenia już pierwszym uderzeniem programu nuklearnego oraz składów broni chemicznej i biologicznej. Celem tej wojny musiałoby być zajęcie Phenianu i zmiana tamtejszych władz.
W razie ataku wojska północnokoreańskie próbowałyby z pewnością odpowiedzieć kontratakiem na Koreę Płd. Użyłyby do tego kilku dróg ataku przez góry, a także potężnych tuneli podziemnych, które zdaniem niektórych ekspertów pozwolą na przejście pod granicą dziesiątek tysięcy żołnierzy w ciągu kilku godzin.
Jednak wojska lądowe, przy niepodzielnym panowaniu Amerykanów w powietrzu, byłyby łatwym celem. Największe zagrożenie to bombardowanie artyleryjskie - w tym z użyciem broni masowego rażenia - Seulu, położonego zaledwie 40-50 km od strefy zdemilitaryzowanej dzielącej obie Koree.
Gdyby Amerykanom nie udało się wyeliminować na samym początku wojny północnokoreańskich sił rakietowych i artylerii, a oprócz tego doszłoby do starć wojsk lądowych na szeroką skalę, to zdaniem Pentagonu wojna w pierwszych 90 dniach przyniosłaby 300-500 tys. zabitych i rannych w siłach południowokoreańskich i amerykańskich oraz setki tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej. A to wszystko przy optymistycznym założeniu, że żadna ze stron nie użyłaby broni nuklearnej.
Płk Gardiner uważa, że Amerykanie wygraliby "w zdecydowany sposób", choć nie tak szybko jak w Iraku.
Czy Południe pomoże?Amerykanie, zdaniem większości ekspertów, potrzebowaliby po zajęciu Korei Płn. wsparcia południowokoreańskiej armii, by efektywnie okupować kraj. Ale czy USA mogłyby liczyć w razie wojny na pełne wsparcie ze strony Seulu?
Jest oczywiste, że armia Południa stanęłaby do walki w razie inwazji z Północy. Ale czy Seul wziąłby udział w wojnie, której pretekstem miałaby być sprzedaż broni nuklearnej terrorystom? Czy rząd w Seulu zgodziłby się w takiej sytuacji na konflikt, który przyniósłby kompletne zburzenie stolicy, śmierć milionów obywateli i katastrofę jednej z najsilniejszych gospodarek Azji?
- Jeśli przyczyną wojny będzie sprzedaż materiałów radioaktywnych, to nie sądzę, by Korea Płd. stanęła po naszej stronie - uważa Jessica Mathews. - Taka wojna byłaby, z ich punktu widzenia, szaleństwem. Wyobrażamy sobie, że będą umierać i że zezwolą na zniszczenie własnego kraju, a wszystko z powodu potencjalnego zagrożenia, że jakaś ilość plutonu lub wzbogaconego uranu może wylądować w Waszyngtonie.
Nie zgadza się z tym Galluci, który podczas gry wojennej sugerował, że administracja Clintona miała już poparcie Seulu dla ewentualnej akcji zbrojnej wobec Północy w 1994 r.
Ile jest czasu- Kończę tę grę z przekonaniem, że USA skupiają się nie na tym problemie, co trzeba - mówił na koniec gry płk Gardiner. - Zagrożenie ze strony Iranu jest przyszłością, to sprawa, która może się pojawić za 3-5 lat. Korea jest teraźniejszością. I jest z dnia na dzień groźniejsza.
Wojskowi podkreślają, że w miarę upływu czasu atak na Koreę staje się coraz trudniejszy, gdyż będzie przybywało "niemożliwych do zniszczenia celów, które absolutnie trzeba zniszczyć". Wystarczająco trudno jest znaleźć i zniszczyć jedną bombę jądrową, gdy nie wie się, gdzie jej szukać. A zniszczenie 15, 20, albo 80 ładunków staje się niemal niewykonalne.
- Z wojskowego punktu widzenia, jeśli atak na Koreę uznamy za nieunikniony, to odkładanie go w czasie nie ma sensu - kończy Gardiner. - Powinniśmy być przygotowani do uderzenia wyprzedzającego oraz zmiany władz w Phenianie w ciągu najbliższych 12-18 miesięcy.
Artykuł pochodzi ze strony:
http://serwisy.gazet...81,2762591.html