BYŁEM NA SWYM WŁASNYM GROBIE
Tematem nieznanego zajmuję się bez mała trzydzieści lat. Na pewno przeciwstawiam się ortodoksji, wierzę że nic nie jest proste i jednoznaczne.
Nie szukam specjalnie wyznawców, lecz chciałbym wiedzieć, czy me przemyślenia służą czemukolwiek, po to dialog, który ostatnio traktuję jako terapię. Sokratesowe „wiem, że nic nie wie wiem” jest etapem, do którego dotarłem jakiś czas temu, w związku z czym chętnie dowiedziałbym się więcej.
Moja historia.
To, czym chciałbym się podzielić z czytelnikami zdarzyło się kilka lat temu. A było to tak, że organizując kolejny bal kostiumowy dla moich znajomych (głównie Polaków zamieszkałych w Vancouver i jego okolicach), poznałem pewną dziewczynę mieszkającą w kompleksie, gdzie wówczas często odbywały się nasze bale dla uczczenia wszystkich możliwych okazji.
Ten wspomniany, był z okazji wizyty brata naszego kolegi, który go właśnie odwiedził z Grecji. Wspomniana dziewczyna ( jeśli mogę ją tak nazwać – nie jesteśmy już tacy młodzi, niestety) okazała się wspaniałą, choć jeszcze nieodkrytą, artystką.
Ta jej artystyczna, wrażliwa dusza spowodowała, że zaczęła interesować się kwestią karmy, losu, przeznaczenia, a co za tym idzie swych poprzednich egzystencji. Opowiadała mi o swoich seansach hipnotycznych i podróżach do poprzednich inkarnacji, w jakimś sensie zarażając mnie również chęcią poznania swych ewentualnych inkarnacji. No i wtedy dopiero się zaczęło…
W sumie poddałem się kilku seansom i przeżyłem coś w rodzaju autohipnozy, których całkowity opis zająłby tu zbyt wiele miejsca, więc go maksymalnie skrócę, skupiając się na samej esencji wizji i zdarzeń.
Po pierwszym przeprowadzonym na mnie seansie hipnotycznym nie odczułem praktycznie nic, choć wówczas nie zwróciłem uwagi na pewien istotny szczegół, mianowicie kiedy hipnotyzerka zleciła mi, abym udał się w „swej wyobraźni” do jakiegoś pięknego, kojąco wpływającego na mnie miejsca, o dziwo zamiast Karaibskiej plaży pełnej pięknych półnagich kobiet ujrzałem jakieś wykrzywione skarłowaciałe drzewo rosnące na niewielkim pagórku. Hipnoterapeutystka spytała mnie czy słyszę świergot ptaków, zaprzeczyłem, choć ten miły akcent uzasadniałby mój wybór, lecz to miejsce w dziwny sposób emanowało paraliżującym spokojem. Cały seans odbywał się w duchu freudowskiej analizy aspektów winy i kary, z nasileniem przez hipnotyzerkę akcentów dotyczących śmierci mego najstarszego brata, który kilka lat wcześniej umarł na zawał. Spytany wówczas kim emocjonalnie był mój najstarszy brat dla mnie w okresie mego dzieciństwa oznajmiłem, że był wzorem do naśladowania porównując go do średniowiecznego polskiego rycerza Zawiszy Czarnego z Garbowa.
Spytany o to, kim chciałbym dla niego wówczas być, nie wiedząc czemu oznajmiłem, że jego giermkiem. Z kolei kiedy miałem opisać jakiś swój dzień z dzieciństwa, opowiedziałem taką oto historie: są wakacje, jestem na podwórzu mego rodzinnego domu, przychodzą moi ówcześni koledzy z zapytaniem czy nie pójdę grać z nimi w piłkę nożną. Ja jednak lekceważę propozycję, gdyż jestem w trakcie budowania dla moich plastikowych żołnierzyków zamku z gliny.
Choć na jawie nie pamiętałem tego dnia, ale było to jak najbardziej możliwym zdarzeniem, gdyż w dzieciństwie często przedkładałem rysowanie rycerzy, czy właśnie budowę jakichś fortec dla mojej armii rzymskich, średniowiecznych czy napoleońskich żołnierzyków, nad zabawy z rówieśnikami .
I rzeczywiście w owym okresie moim idolem był Zawisza Czarny herbu Sulima. Jednak co do owej hipnozy, gdzie prowadząca usiłowała wmówić we mnie jakieś nieuzasadnione poczucie winy za śmierć brata, ustosonkowywałem się coraz sceptyczniej.
Jako że mój koszt był 70 $ za godzinę, aby moim zdaniem nie zmarnować kolejnego spotkania na koniec sesji spytałem hipnotyzerki co powinienem zrobić, aby kolejnym razem móc zobaczyć cokolwiek innego niż dziecięce wspomnienia z przeszłości, gdyż byłem wówczas błędnie przekonany, że to co widziałem na życzenie hipnotyzerki to jedynie wyobraźnia i wspomnienia z dzieciństwa.
Na odchodnym hipnotyzerka powiedziała mi na moje pytanie jak powinienem przygotować się do następnego spotkania, że „ja wiem to sam, jedynie muszę spytać się o to samego siebie”.
Tej nocy nie mogłem zasnąć rozpatrując miniony dzień , postanowiłem odczuć coś tak jak to powiedziała hipnotyzerka. Rozluźniłem się i zacząłem wchodzić technikami opisanymi w książkach Roberta Monroe w stan dzięki któremu R. Monroe potrafił opuszczać swe ciało w swych rozlicznych podróżach astralnych.
Trwało to dość długo, aż nagle mimo zamkniętych oczu zobaczyłem jakieś dziwne kolorowe plamy , które niby olej wylany na kałuże wolno przemieszczały się i mieniły tęczowymi barwami. Trwało to jakiś czas, tak że mimo rozluźnienia zaczęły do mej świadomości przenikać znamiona realizmu, a kiedy pomyślałem o owych 70 $ za godzinę sesji hipnotycznej plamy zniknęły.
Chcąc niby przeprosić samego siebie za tak konsumpcyjny sposób myślenia zacząłem uświadamiać sobie, że nie są ważne pieniądze, prosząc jednocześnie owe plamy, aby wróciły.
Jeszcze dziś czuję owo rozpaczliwe pragnienie zrozumienia lub obcowania z tym czymś innym i nieznanym. Plamy nie wróciły, lecz zamiast nich zobaczyłem z boku koński zad. Był to jasno szary koń w nieco ciemniejsze brązowawe plamki, ale nie dość, że zobaczyłem tylną część tego zwierzęcia, to poczułem jeszcze zapach jego potu. Pierwszym wrażeniem był niemal że okrzyk radości i zdziwienia: „Ja byłem chyba koniem”( oczywiście nie mogłem krzyczeć, gdyż była noc, a obok mnie spała moja żona). Jednak kiedy przyszedł mi do głowy ów absurdalny pomysł, obraz nieco się zmienił i zobaczyłem już niemal całego konia, jednocześnie odczuwając tam obecność jeszcze kogoś.
Będąc niby kamerzystą na planie filmowym kazałem sobie przesunąć obraz nieco pod górę po skosie, i dopiero teraz ujrzałem ową zamgloną postać, która stojąc przed koniem stała w bezruchu, wpatrując się w jakąś dal.
Kiedy zapragnąłem zobaczyć to, na co patrzał ten ktoś, zobaczyłem jakby jego oczyma znajome karłowate drzewo, tym razem jednak zobaczyłem również, że to drzewo rośnie tuż na skraju jakiejś rozległej malowniczej doliny.
Zrozumiałem także czemu nie słyszałem świergotu ptaków, kiedy widziałem to samo drzewo w czasie mej hipnozy kilka godzin wcześniej. Po prostu tam wiał dość silny wiatr.
Długo starałem się rozpoznać ową tajemniczą, cały czas zamgloną postać. Jedyne co czułem, to bijące od niej zmęczenie i nieświeżość. Zacząłem więc przypominać sobie o jakichś książkowych sposobach i technikach wnikania w podświadomość . Zacząłem także przyglądać się cały czas zamazanym szczegółom odzienia, tego w jakiś sposób bliskiego mi kogoś. Kiedy dotarłem do obuwia zauważyłem, że jest ono w jakiś sposób błyszczące. Pierwszym wrażeniem było „baletki”, lecz zamiast zauważenia szczegółów aksamitnych bucików moja wizja jakby na zawołanie przeniosła się i zobaczyłem teraz jakiegoś mężczyznę stojącego na krawędzi chodnika w jakimś dużym mieście.
Za nim stał rzęsiście oświetlony tysiącem lamp kilkukondygnacyjny budynek, który nazwałem operą. Stojący na chodniku mężczyzna sprawiał wrażenie czekającego na jakiś środek transportu .Był ubrany w osiemnastowieczny wyjściowy strój, a więc od góry: na głowie miał cylinder, lekko kędzierzawe, ciemne włosy, nie aż tak szczupłą twarz z małym hiszpańskim wąsikiem. Mógł mieć około 30 lat. Niżej ciemny surdut z białym kwiatkiem z boku, białe rękawiczki, a w prawej dłoni trzymał prostą laskę z jasną błyszczącą kulką u jej zwieńczenia; ciemne, starannie wyprasowane spodnie i czarne wyglansowane buty. Kiedy uświadomiłem sobie to, jak bardzo błyszcza te buty, moja wizja znów przeniosła mnie do owego mężczyzny stojącego na skraju doliny i do jego błyszczących butów, z tym że teraz zobaczyłem, iż te buty zrobione są z metalu. „Rycerz” - znów niemal krzyknąłem sam do siebie, lecz owa postać nadal była zamazana.
Wiedziałem jedynie, że ten ktoś jest zakurzony i nieogolony, jakby po przebyciu jakiejś długiej drogi dotarł wreszcie do jakiegoś tylko jemu znanego celu. Nie był stary, ale jakby był kimś w jakiś sposób doświadczonym przez los. Starałem się spytać jego o imię; w końcu wiedząc, że powinien mieć jakiś herb, zacząłem dopasowywać do niego kolory. Z wszystkich jakie próbowałem wkleić w tę postać, w jakiś dziwny sposób pasował jedynie biały i czerwony.
Nie wiem czemu, ale po uświadomieniu sobie tego, pierwszym słowem jakie wówczas do mnie dotarło było „ Crusader”, czyli Krzyżowiec jako uczestnik wyprawy krzyżowej, i choć nie wszyscy oni nosili opończe z czerwonymi krzyżami na białym tle tak jak Templariusze, ale ja wówczas tego jeszcze nie wiedziałem.
Tak czy inaczej, próbując na wszystkie sposoby dowiedzieć się kim był ten tajemniczy rycerz, miałem jeszcze widzenie jakiegoś odzianego w skóry krępego mężczyzny na śnieżnej niby pustynnej przestrzeni i dziwną informację tłumaczącą chodzenie po wodzie Jezusa, która w tym widzeniu i formułce jakby do niego przyklejonej wtedy wydawała mi się jak najbardziej prosta i logiczna.
Przy tak wielu objawionych mi tej nocy rzeczach zapragnąłem jako sprawdzian tego wszystkiego spróbować lewitacji, lecz mimo, że jak mi się wydawało mogłem unieść część swego niematerialnego ciała ponad siebie, ale nie potrafiłem uczynić tego z głową.
Zmęczony zasnąłem w końcu po kilku godzinach tych wizji i zmagań z samym sobą .Nazajutrz zatelefonowałem do mojej hipnotyzerki, aby podzielić się z nią swymi nocnymi wrażeniami , ta jednak zbyt nachalnie obstawała przy swej opinii o obarczaniu się przeze mnie winą za śmierć brata ( kilka lat później odkryłem w nim swego syna z poprzedniego życia.)Tak więc upojony fantastycznymi wizjami i odczuciami zrezygnowałem z usług pani hipnotyzer.
Mimo, że nigdy już nie udało mi się ponownie wprowadzić w autohipnozę, jednak rezygnacja z usług tej hipnotyzerki wydaje mi się jak najbardziej słuszna, gdyż jak się dowiedziałem jakiś czas później, wówczas kiedy ona przeprowadzała mi hipnozę sama przeżywała osobistą tragedię po śmierci męża.
Tak czy inaczej, po tych moich pierwszych zetknięciach z tematem, widziałem kilka postaci, ale najbardziej zarysował się tu jakiś niezidentyfikowany rycerz . Po około dwóch tygodniach bezskutecznych prób ponownego wprowadzenia się w samo hipnozę, tuż przed przebudzeniem, a może jednocześnie z nim usłyszałem coś w rodzaju imienia „Devill”.
Jakiś rok później koleżanka zajmująca się zawodowo pomaganiem ludziom ciężko chorym i umierającym (jedną z form tej pomocy było uświadamianie umierającym - zagubionym i przerażonym pacjentom, że to nie koniec, że śmierć nie istnieje itp.) , zrobiła kurs hipnoterapeutki, w tym także past life (poprzednie wcielenia). A oto przebieg owej hipnozy na mnie po wszystkich wstępnych zabiegach wprowadzających:
P. Gdzie jesteś?
O. Stoję na jakiejś piaszczystej krętej drodze.
P. Kim jesteś? Spójrz na swoje nogi i ręce.
O. Jestem mężczyzną .
P. Czy widzisz coś dookoła? Rozejrzyj się.
O. Widzę w oddali jakieś domy z drewnianych bali bielone wapnem.
P. Czy tam mieszkasz?
O. Ooo nie( z ironicznym uśmiechem ) ja mieszkam w zamku.
P. Dobrze to idź do tego zamku, czy już tam jesteś?
O. Tak wchodzę po mostku zwodzonym.
P. Czyj to zamek?
O. Mój.
P. Czy mieszka tam ktoś z tobą, jakaś rodzina może żona. Pomyśl.
O. Nie wiem, nie czuję jej, ale na pewno jest tu służba.
P. Dobrze, przenieś się teraz w przyszłość do jakiegoś ważnego w twoim życiu zdarzenia.
O. Jesteśmy w kościele, (chwila zastanowienia ), Ksiądz nawołuje żebyśmy udali się na krucjatę.
P. I co dalej się dzieje?
O. Znowu wchodzimy całą gromadą do kościoła, słyszę brzęk metalu na kamiennej posadce, ktoś rozdaje nam białe opończe z czerwonymi krzyżami, ale ja mam swoją niebieską.
P. Co się teraz dzieje?
O. Jedziemy konno, ja i jeszcze dziesięciu moich ludzi, zabieramy jedzenie chłopom.
P. Czemu tak robicie?
O. Jak to czemu ( z oburzeniem w głosie ) przecież jesteśmy panami?!
P. Przejdź do jakiegoś zdarzenia.
O. Jest bitwa obok miasta, oni zabijają moich ludzi i mnie ranią.
P. Kto to są oni?
O. Saraceni, ale zaraz… ( myślę)
P. Co się dzieje?
O. Ja nie rozumiem, ja przyszedłem ich zabić, a oni mnie leczą, coś tu nie jest tak?
P. Czy będziesz żył?
O. Tak, już jestem wyleczony i nawet mam konia?
P. Gdzie jesteś?
O. Chyba w niewoli, ale jedynie ja mam konia?
P. Czy wrócisz do swego domu?
O. Tak, już jestem. O kurcze, to to samo drzewo i dolina rzeki, tam jest mój zamek.
P. Gdzie to jest?
O. (Myślę) nie jestem pewien- ale chyba Francja.
P. Jaki król tutaj panuje?
O. Chcę powiedzieć Filip, ale mówię: Ludwik?
P. Dobrze, wracasz do domu i co robisz?
O. Coś piszę, coś piszę i chowam to do skrzyni?
P. Co piszesz ?
O. Nie wiem ?
P. Czemu chowasz to do skrzyni?
O. Nie wiem -chyba się czegoś boję?
P. Dobrze, umierasz, co widzisz?
O. Leżę w dużym łóżku, jestem stary, z boków palą się grube świece i umieram, unoszę się ponad łóżko.
P. Ile masz lat jak umierasz?
O. Nie jestem pewien, chyba 95 (zdziwienie)
P. Gdzie jesteś po śmierci?
O. Siedzę w takim powyginanym krześle z czerwonego drzewa, i oglądam bitwy. Cały czas giną moi ludzie, i od nowa znów widzę bitwę, aż w reszcie mówię dość i wszystko się kończy.
Po owej barwnej wizji, która była czymś pomiędzy snem a wspomnieniem, odczuwałem mieszane uczucia. Po pierwsze cieszyło mnie, że zobaczyłem w ogóle coś, gdyż po pierwszej próbie z profesjonalistką… dopiero w nocy wpadłem w coś w rodzaju autohipnozy. Po drugie, widziałem tego samego brudnego, zarośniętego, wpatrzonego gdzieś w dolinę rzeki rycerza, z siwym stojącym za nim koniem. Ale w trakcie hipnozy zdawało się mi, że mówiłem jakieś brednie, bo jakiegoż króla można przypisać Francji, jak nie Ludwika, a przeżycie w średniowieczu już chociażby 40 lat to był nie lada wyczyn, a cóż dopiero 95?
Minęły jakieś dwa lata. Dalej wiele czasu spędzałem na zabawach i wyjazdach w gronie najbliższych zaprzyjaźnionych Polaków (oczywiście po pracy). I właśnie po którejś z takich wizyt u przyjaciół w sąsiednim amerykańskim Seattle, wracając do domu naszym vanem doznałem dziwnego odczucia jakby mój samochód miał za chwilę przewrócić się na bok, albo i nawet przekoziołkować .
W domu na stole zastałem kilka książek, o które prosiłem bratanka, kiedy ten wraz z moim bratem i kilkoma innymi członkami rodziny wybierał się do Polski, a potem do Francji do Lourdes .
Jak się wkrótce okazało wizja ta dotyczyła wspomnianego wyjazdu, kiedy to wynajęty w Europie mikrobus przewrócił się przed miastem Mende w drodze do Lourdes. Jakkolwiek wypadek był naprawdę poważny (samochód do kasacji), nikomu z siedmiu osób nic się nie stało.
Bratanek uznał to za cud nawrócił się na religię katolicką, choć wcześniej miał zupełnie inne poglądy (między innymi bardzo fascynował się buddyzmem i ruchem New Age). Ważną w tym rolę miała jego wiara, że to Matka Boska z Lourdes go uratowała. Później też, czekając w Mende na wyjaśnienie przyczyn wypadku i podjęcia decyzji o dalszym podjęciu podróży, w tym małym francuskim miasteczku odkryli olbrzymią katedrę zbudowaną, jak im się zdawało, przez Templariuszy. Lecz to mogłoby być kolejną odnogą tej historii.
Dla mnie wówczas ważniejszą okazała się być jedna z owych książek, które ci pielgrzymi przywieźli mi z Polski, a mianowicie pierwszy tom „Królów przeklętych” M.Druona. Już na pierwszych stronach dziwnie blisko brzmiące nazwisko pewnego rycerza. Nie mówiąc nikomu o co chodzi, poprosiłem kilka znajomych mi osób o odszukanie jakiś informacji o wspomnianym rycerzu, który był również francuskim kronikarzem.
Następnego dnia kolega zlecił to zadanie koleżance, która nie wiedziała, że właściwie to co szukała w necie, robi to dla mnie. Wręczyła mu kilka wydrukowanych kartek wraz z portretem wspomnianego kronikarza i hrabiego Szampanii, Jan de Joinville, mówiąc: „Zobacz, czyż nie wygląda on tak jak Erik?”.
Żadne z nich nie wiedziało o moich zainteresowaniach reinkarnacją, a tym bardziej o mych przypuszczeniach.
Choć i ja jeszcze wówczas podchodziłem do sprawy dość sceptycznie, w najlepszym przypadku widząc tu jedynie chwałę i romantyzm bycia średniowiecznym rycerzem, jak się później okazało jeśli reinkarnacja może istnieć naprawdę, że owe blaski przyćmione są pewnym ścielącym się na większości z owych poznanych przeze mnie scenariuszy cieniem.
Obecnie dla mnie mimo wszystko wygląda to na jedno z moich poprzednich wcieleń. Im bardziej go poznawałem, tym więcej widziałem łączących nas podobieństw.
Zrozumiałem moje zainteresowania i fascynacje z dzieciństwa i młodości. Bo na przykład nawet herb Zawiszy Czarnego w swej graficznej strukturze w jakimś sensie jest podobny do rodowego herbu Joinvilów . A nawet moje rodzinne miasto Zielona Góra jest związana z tak zwanym bratnim miastem Troyes, gdzie rezydowali hrabiowie Szampanii.
Tak czy inaczej z dnia na dzień nauczyłem się techniki regresji hipnotycznej, i przez kilka lat łącząc z tym również inne techniki wspólnie z kilkoma innymi osobami ( również z owego reinkarnacyjnego grona ) znaleźliśmy około setki związanych z nami naszymi bliskimi i znajomymi.
Z tego co mi na ten temat wiadomo, jest to druga wspólna manifestacja grupy reinkarnacyjnej w zachodnim świecie. Ludzie ci w niczym nie przypominają nawiedzonej grupy czytaczy Biblii czy jakiegoś podobnego dewotyzmu, a jeśli ktoś wiarygodność pewnych relacji popiera tytułami i autorytetami, mogę dodać, iż wśród tak zwanych „ przeciętnych zjadaczy chleba” mieliśmy i mamy wśród zamieszanych w tę sprawę doktorów medycyny, architektów, inżynierów , techników itp. itd.
Wśród ludzi współpracującymi znajdują się także astrolodzy, psychologowie i profesjonalni hipnotyzerzy. Niestety, sprawa która jako fenomen bezsprzecznie istnieje, to tak do końca nie mogę być pewny źródła tej spontanicznej manifestacji powracających w różnych czasach grup ludzi.
Nie mogę również, przynajmniej na razie, ujawnić setki relacji zdarzeń i sytuacji związanych nadal z żywymi jeszcze obecnie ludźmi. Często ich dramatów, które schematycznie powtarzają się w podobnych scenariuszach na przestrzeni wieków. Z mej strony ja już dawno zostałem zaszufladkowany z tego powodu, nie zależy mi jednak na swej reputacji. Jak to ktoś wyraził w dowcipie: „Dlatego ludzie w młodości używają w czasie przedstawiania się jedynie swego imienia, bo nie wyrobili jeszcze sobie dobrego nazwiska, a z biegiem czasu ci sami ludzie używają jedynie nazwiska, gdyż stracili już dobre imię”. Ja utraciłem je kilka lat temu, kiedy obok uznania mnie za artystę, plastyka i dekoratora co niektórzy zbyt ograniczeni w swym pojmowaniu świata jako takiego zaczęli doklejać mi etykietkę „ten nawiedzony”, no i dobrze, jeśli to co nas nawiedziło miałoby być choćby w części prawdą to niech będziemy nawet i nawiedzeni!
Generalnie na przestrzeni nieco więcej jak 1000 lat wyglądać by to mogło, że wracaliśmy tutaj kilkukrotnie w kilku historycznych okresach, w większych lub mniejszych wspólnych grupach.
Ja osobiście mógłbym w takim wypadku być związany z pięcioma osobami żyjącymi w takich przedziałach historii: od szóstej dekady przed „naszą erą” do drugiej dekady naszej ery. Około roku 950 do 1000, 1220 do 1320, (dokładnie 1224 do 1317 lub 1319) następnie od 9 dekady XV wieku do 3 dekady XVI wieku , od końca XVIII wieku do 9 dekady wieku XIX , i ostatni raz od końca XIX do połowy XX wieku .
Tak jak napisałem wyżej nie mam pojęcia skąd wzięły się te wszystkie zazębiające się ze sobą relacje. Te wszystkie spisane lub nagrane przez nas dramaty poprzednich wcieleń, bardzo często korespondujące z obecną sytuacją, stanem zdrowia czy przyzwyczajeniom, dramaty poprzednich wcieleń. Część zainteresowanych niestety uważa to za doskonałą zabawę, a to co im za naszym pośrednictwem się objawiło za majaki ich własnych wyobraźni. I może mogłoby tak rzeczywiście być, gdyby nie te inne wzajemnie uzupełniające się relacje innych często nawet bardzo mało znających się osób. Natomiast ja jedynie co mogłem zrobić to poodwiedzać owe rozsiane po całej Europie miejsca naszych domniemanych wspomnień, odwiedzając często jedynie pozostałe po tych życiach groby ich uczestników łącznie ze swymi.
Użytkownik Erik edytował ten post 25.11.2010 - 16:09