Zamieszczam tu tekst dra Stefana Frankiewicza (lat 72), byłego redaktora miesięcznika katolickiego „Więź”, redaktora polskojęzycznej edycji „L’Osservatore Romano” i byłego ambasadora RP przy Stolicy Apostolskiej. Jestem przekonany, że gdybym był nadal wiernym wyznawcą dogmatów religijnych, mój pogląd na dzisiejszą postawę KK byłby podobny (Marian):
Piszę ten tekst wkrótce po obchodach Święta Niepodległości, kiedy burdy na ulicach Warszawy, nienawiść i pogarda wobec instytucji suwerennego już państwa, transparenty z hasłami: "Wielka Polska Katolicka" czy "Bóg, Honor, Ojczyzna" ponownie przypomniały o brutalizacji naszego życia publicznego. Z goryczą i bólem chciałbym otwarcie wyrazić opinię, która dojrzewała we mnie od lat. Zdając sobie w pełni sprawę z ogromnych zasług Kościoła dla narodu i państwa, uważam jednak, że za ten stan rzeczy w znacznym stopniu jest również odpowiedzialny właśnie polski Kościół. Ten sam, który w czasach komunistycznych tak odważnie i wspaniałomyślnie wypełniał posługę jednania wobec całego społeczeństwa, nie tylko w stosunku do współwyznawców, stając się powszechnie szanowanym orędownikiem sprawy człowieka, jego wolności, godności i przyrodzonych praw. Jednak po roku 1989-tym Kościół jakby zapomniał o tej swojej pięknej historii.
Tęsknota za katolicką monokulturąTo nie Radio Maryja, wokół którego koncentrują się dziś krytyki, jest pierwszym powodem obecnych podziałów i wrogości. "Grzech pierworodny" sięga początków wolnej Polski. Już wtedy dała o sobie znać oderwana od rzeczywistości, bo nielicząca się z demokratycznym i pluralistycznym charakterem społeczeństwa, tęsknota za czymś w rodzaju katolickiego państwa, za "katolickimi" w nazwie partiami politycznymi, w których tworzeniu niektórzy biskupi aktywnie uczestniczyli. Tęsknota za katolicką monokulturą podejrzliwą wobec wszystkiego, co w przestrzeni publicznej rodzi się poza kręgiem oddziaływania Kościoła czy religii.
Kościół chciał pomagać i pomagał w trudnym budowaniu podwalin nowego państwa. Ale przecież właśnie od Kościoła w Polsce, jak od żadnej innej instytucji zaufania publicznego, można było oczekiwać wówczas i obecnie, że dzięki swym kompetencjom w sprawach człowieka, dzięki pamięci nie tylko o wielkim dorobku duszpasterskim, ale także o niedobrej tradycji upolitycznionego katolicyzmu międzywojennego dwudziestolecia, dzięki Soborowi i nauczaniu
Jana Pawła II - okaże się dalekowzrocznym wychowawcą społeczeństwa obywatelskiego i jego elit. Że będzie miał odwagę pójść pod prąd i głośno piętnować to wszystko w życiu publicznym, co stanowi jaskrawe zaprzeczenie przykazania miłości bliźniego, ducha współpracy i dialogu. Że nie będzie angażowania się biskupów i księży w spory i wybory stricte polityczne, co przecież tak istotnie przyczynia się do podziałów i dezintegracji katolickiego społeczeństwa.
Seanse nienawiściTymczasem dziś, w obliczu wielu groźnych dla moralnej i obywatelskiej sytuacji społeczeństwa wydarzeń, Kościół milczy. Milczy, kiedy religia i powoływanie się na autorytet Jana Pawła II stają się mieczem na politycznych i ideowych przeciwników. Milczy, kiedy święte miejsce narodu, jakim jest Jasna Góra, staje się trybuną partyjnej agitacji. Milczy, kiedy publicznie znieważa się - bywa, że w imię religii - ludzi zasłużonych dla polskiej niepodległości i narodowej kultury, a pogrzeby stanowią okazję do seansów nienawiści i pogardy wobec żywych.
Wydarzeniem, które bardzo pogłębiło przepaści dzielące społeczeństwo, była - jak wiadomo - katastrofa smoleńska. Do niedawna capstrzyki wychodzące z warszawskiej katedry pod Pałac Prezydencki, z pochodniami i pełnymi nienawiści hasłami na transparentach były nazywane... "Apelem Jasnogórskim", a manifestowanie politycznej agresji i frustracji - "obroną krzyża". I o tym też Kościół milczał.
Chciałbym wierzyć, że to zbyt częste milczenie Kościoła w sprawach ważnych dla całego społeczeństwa i jakości polskiego chrześcijaństwa nie jest wynikiem kunktatorstwa i lęku przed tymi środowiskami politycznymi, które najgłośniej odwołują się do chrześcijańskich wartości i swoich związków z hierarchią. A jeszcze szerzej - że nie jest to lęk "Kościoła socjologicznego", który nadmiernie niepokoi się stanem kościelnych statystyk czy diagnoz i troszczy się bardziej o sferę własnych wpływów, a mniej o jakość naszego katolicyzmu.
Wykopywaniu nowych podziałów służy też lansowana ostatnio przez niektórych biskupów teza o toczącej się rzekomo w Polsce walce z Kościołem, porównywanej wręcz z czasami komunistycznego zniewolenia. Parę lat temu prominentny biskup posłużył się nawet analogią do czasów stalinowskich...
Już same te analogie historyczne świadczą o absurdalności tej tezy. Ale mój niepokój budzą przede wszystkim jej społeczne konsekwencje. Przecież to bicie w wojenne dzwony sprzyja tylko umacnianiu się społeczeństwa defetystycznego, zamkniętego, pełnego lęków.
Za anachroniczną i niewychowawczą uważam wciąż żywą - mimo że komunizm dawno się skończył - tendencję w polskim Kościele do tropienia i demaskowania zewnętrznych wrogów, okopywania się w oblężonej twierdzy. Wielu biskupów i księży nawet podczas największych świąt kalendarza liturgicznego koncentruje się nie tyle na przesłaniu radości i nadziei, ile - jak za dawnych komunistycznych czasów - na składaniu sprawozdań z pola bitwy... Czy nie wystarczy, że żądne sensacji media karmią każdego dnia swoich odbiorców lękami i podejrzliwością?
Kościół nieżyczliwyKiedy w 1995 r. składałem
Janowi Pawłowi II listy uwierzytelniające jako ambasador przy Stolicy Apostolskiej,
papież w swoim wystąpieniu zapewniał: "Kościół nie pragnie i nie wymaga dla siebie przywilejów ani szczególnego miejsca w społeczeństwie. Chce być dla narodu mater et magistra - matką i nauczycielką. (...) Nie proponuje systemów czy programów gospodarczych i politycznych ani też nie stawia jednych ponad innymi, byleby godność ludzka była należycie uszanowana i umacniana...".
Przypominają mi się te słowa zawsze wtedy, kiedy obserwuję zjawiska szczególnie niepokojące w polskim, moim Kościele. I wracam myślą do znajomych i przyjaciół piastujących dziś wysokie urzędy w polskim Episkopacie, z którymi dane mi było przez lata współpracować w służbie papieżowi. Cisną się wtedy różne pytania.
Dlaczego zapominamy o słowach papieża z encykliki "Redemptor hominis", że "człowiek jest drogą Kościoła"? Dlaczego tak często tenże Kościół jakby bał się wypełniać funkcję profetyczną, krytyczną i głośno piętnować nie tylko nasze słabości obyczajowe, nie tylko rządzących, ale także polskie, głęboko osadzone w historii "grzechy główne": warcholstwo, ksenofobię, prymat "religii narodu" przed "religijnością dnia codziennego", nietolerancję karmiącą się religijnymi sloganami? Dlaczego nie idziemy za przykładem Jana Pawła II, gdy chodzi o życzliwą i rozumiejącą otwartość wobec kultury będącej wszak lustrem współczesnego świata? Dlaczego zamiast prób zrozumienia uwikłań i cierpień człowieka mamy najczęściej do czynienia z ustawianiem się Kościoła w roli arbitralnego cenzora?
I pytanie najważniejsze: Dlaczego i w społeczeństwie, i w Kościele tak często nie czuje się klimatu miłosierdzia, który stanowiłby antidotum na szerzenie się czy tolerowanie nienawiści i nieufności? Chodzi o codzienną postawę zwyczajnej życzliwości wobec każdego człowieka.
Jest to przecież testament, jaki
Jan Paweł II pozostawił swoim rodakom podczas ostatniej pielgrzymki do ojczyzny. Testament, który od dziesięciu już lat jakoś nie może doczekać się wypełnienia.
Cały tekst:
http://wyborcza.pl/1...l#ixzz2DGMBLhvL