11 stycznia 2012 - Edwin Bendyk
Czy społeczeństwo to fikcja? Książę sieci
Bruno Latour, 65-letni francuski socjolog i antropolog, jest jednym z największych odnowicieli nauk społecznych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych uczonych. Społeczeństwo nie istnieje – dowodzi francuski uczony. I przekonuje, że istnieją jedynie aktorzy – istoty podejmujące działania, które wpływają na inne istoty.Darwinowska wizja rzeczywistości
Aktorem może być człowiek, instytucja, a także obiekt pozaludzki, np. wirus grypy, który w przestrzeni publicznej oddziałuje bezpośrednio na zachowania ludzi. Co ważniejsze, owi aktorzy nie tworzą trwałych hierarchii, lecz płaską, dynamiczną sieć, która określa ich wzajemne relacje. To jeden z powodów, dla których koncepcja Latoura nosi miano teorii aktora-sieci, w skrócie ANT (Actor-Network Theory).
Wirus w takiej sieci nie jest z definicji ani mniej, ani bardziej ważny od człowieka – wszystko zależy od jego zdolności do działania. Jeśli jest szczególnie silny, jak w czasach epidemii grypy hiszpanki, to on zaczyna dominować w sieci, oddziałując na pojedynczych ludzi i instytucje społeczne. Przewagę może jednak uzyskać człowiek w wyniku swojej aktywności, wytwarzając np. skuteczną szczepionkę, która zmniejsza skutki wirusa w przestrzeni publicznej. Podobne relacje występują między innymi aktorami w sieci – instytucje nie stoją ponad ludźmi, ich pozycja w danym momencie zależy od zdolności do działania.
To wszystko, co jawi się jako rzeczywistość społeczna, jest po prostu wynikiem gry wszystkich aktorów, która – choć wydaje się chaotyczna – buduje struktury ładu społecznego. Podobnie jak krzątanie się pojedynczych termitów może doprowadzić do powstania sprawnie funkcjonującej termitiery. Termity zresztą też bywają aktorami szerszej rzeczywistości społecznej. Tak się stało w kwietniu 2011 r., gdy zaatakowały i zjadły pieniądze w jednym z indyjskich banków.
Latour przyznaje, że proponuje – w sensie dosłownym – darwinowską wizję rzeczywistości. Tak jak w oryginalnej koncepcji Karola Darwina istnieją jedynie organizmy i ich zdolność do działania. Nie potrzeba dodatkowych wyjaśnień i odwołań do wyższych zasad i reguł, jak wola Stwórcy, Niewidzialna Ręka Rynku, Niewidomy Zegarmistrz.
Jednak to nie radykalne podejście do świata decyduje o oryginalności Bruno Latoura. Źródłem jego inspiracji jest nie tylko Karol Darwin, lecz bogata tradycja intelektualna. Istotne w niej miejsce zajmuje wielki niemiecki XVII-wieczny filozof Gottfried Wilhelm Leibniz, twórca monadologii (zgodnie z tą koncepcją rzeczywistość składa się z monad – pojedynczych, niepowtarzalnych bytów pierwiastkowych) i Gabriel Tarde, francuski socjolog końca XIX w., który koncepcje Leibniza wykorzystał w swej wizji ładu społecznego. To właśnie Tarde twierdził z przekonaniem, że społeczeństwo nie istnieje, a rzeczywistość społeczną tworzą monady – niepowtarzalne jednostki.
Latour nie tylko przywraca tę zapomnianą tradycję intelektualną, lecz radykalnie ją rozwija stając się, według opinii niemieckiego filozofa Petera Sloterdijka, „jednym z największych odnowicieli nauk społecznych”.
Badania terenowe w laboratorium
Trudno było spodziewać się takiego uznania dla uczonego, który znaczną część swej kariery naukowej poświęcił badaniom nad samą nauką. A dokładniej, nad praktyką życia naukowego. Latour potraktował kolegów uczonych podobnie jak traktuje się nieznane plemiona w amazońskiej dżungli. Uzbrojony w oręż antropologa udał się razem ze współpracownikiem Stevem Woolgarem na badania terenowe do laboratorium neuroendokrynologicznego w prestiżowym Instytucie Salka w Kalifornii. W efekcie ich pracy powstała w 1979 r. książka „Laboratory Life: the Social Construction of Scientific Facts” (Życie laboratorium: społeczna konstrukcja faktów naukowych).
Latour i Woolgar piszą, że rzeczywista praca uczonego niewiele ma wspólnego ze ścisłymi i powtarzalnymi procedurami. Bardziej polega ona na walce ze sprzętem laboratoryjnym i nieustannych decyzjach, które wyniki obserwacji należy uznać za ważne, a które odrzucić, bo nie pasują do konstruowanej, naukowej wizji rzeczywistości. Tak więc uczeni nawet w najbardziej szanowanych i słynących z precyzji dyscyplinach nauk ścisłych nie tyle odkrywają, ile konstruują obrazy rzeczywistości.
Oczywiście taka wizja nauki i metody naukowej uznana została przez znaczną część naukowego świata za groźną herezję i poddana bezwzględnej krytyce. Bruno Latour stał się nawet jednym z bohaterów głośnej książki „Modne bzdury”, autorstwa fizyków Alana Sokala i Jeana Bricmonta. Jednak on, niewiele przejmując się krytyką, zaczął wnikliwie przyglądać się historii nauki.
Jak pasteryzowano Francję
Jedną z najważniejszych prac uczonego jest książka poświęcona procesowi „pasteryzacji Francji”. W mniejszym stopniu interesował Latoura fakt naukowego odkrycia przez Ludwika Pasteura mikrobów jako czynnika chorobotwórczego. O wiele bowiem ważniejsze i ciekawsze jest wyjaśnienie, jak owo odkrycie zostało wprowadzone do przestrzeni publicznej. W jaki sposób mikroby zostały uznane przez establishment naukowy, medyczny i polityczny za aktora, którego istnienie wywołuje konkretne skutki: zachorowania na wściekliznę, gruźlicę czy tężec, którym można się przeciwstawić, stosując odpowiednie procedury higieniczne, szczepienia i środki farmakologiczne.
Odpowiedź na to pytanie ma olbrzymie praktyczne znaczenie dla różnego rodzaju działań publicznych, a doskonałą współczesną ilustracją problemu była kwestia szczepień przeciwko świńskiej grypie. Francja, ojczyzna Pasteura, zdecydowała się zakupić szczepionki dla wszystkich obywateli, Polska takiej operacji nie podjęła. Oba rządy odwoływały się do głosów ekspertów i obiektywnej wiedzy naukowej. Na końcu i tak politycy musieli po prostu podjąć decyzję, kalkulując ryzyko: czy nowy, ujawniony przez uczonych aktor w postaci wirusa świńskiej grypy może zagrozić ludziom, czy nie?
Latour na przykładzie Pasteura pokazuje, że samo odkrycie mikrobów nie wystarczało, by osiągnąć sukces, czyli zmienić ówczesną rzeczywistość medyczną, opartą na teorii miazmatów – mówiącą, w uproszczeniu, że źródłem chorób jest złe powietrze. Zgodnie z tym poglądem, ważniejsze jest wietrzenie pomieszczeń w szpitalach niż mycie rąk przed odbiorem płodu podczas porodu. Pasteur zdołał jednak nie tylko odkryć rzeczywistą przyczynę zakażeń. Stał się także, jak twierdzi Latour, rzecznikiem mikrobów, organizując wyrafinowane działania mające przekonać społeczeństwo i konkurencyjne lobby naukowe do nowego obrazu rzeczywistości.
Służyły temu działania czysto naukowe – pokazując wyhodowane w warunkach laboratoryjnych kolonie, Pasteur przekonywał, że mikroby istnieją i że mogą być groźne. Skutek jednak nie zostałby osiągnięty, gdyby nie działania publiczne. Uczony świadomie wykorzystał media, które rozpisywały się o cudownym ocaleniu Józefa Meistera, 10-letniego chłopca pogryzionego przez wściekłego psa. Życie uratowała mu szczepionka Ludwika Pasteura.
Wbrew pozorom marsz nauki i postępu nie odbywa się szybko od odkrycia do praktycznego wykorzystania jego konsekwencji. Jak oporna na wiedzę może być materia społeczna, pokazuje historia walki ze szkorbutem. Szkorbut zamordował więcej marynarzy brytyjskiej Royal Navy niż bitwy morskie i sztormy razem wzięte. Znalezienie więc skutecznej metody leczenia szkorbutu wydawało się sprawą wielkiej wagi. I rzeczywiście, terapię taką przez przypadek odkrył kapitan Royal Navy James Lancaster już w 1601 r., podając swym marynarzom cytrusy. Admiralicja zmieniła jednak regulamin żywienia marynarzy dopiero w 1795 r. Brytyjska flota handlowa ze zmianami czekała aż do 1865 r.
Porównanie historii walki ze szkorbutem i pasteryzacji Francji pozwala zrozumieć koncepcje Bruno Latoura. Uczony nie kwestionuje roli nauki i tego, co robią badacze w laboratoriach. Uważa tylko, że tzw. fakty naukowe nie mają specjalnego znaczenia, dopóki nie staną się aktorami, czyli nie zostaną dostrzeżone i uznane przez innych aktorów. Nauka ma tu do spełnienia kluczową rolę, bo tak jak w przypadku Pasteura naukowiec odkrywa nowy element rzeczywistości, lecz także staje się jego rzecznikiem, nadaje mu rangę i znaczenie, tłumacząc, jak ten nowy element może działać i co to znaczy dla dotychczasowego ładu społecznego.
Ludzie o rozdwojonych językach
Po wielu latach pracy antropologicznej polegającej na badaniu życia laboratoriów i uczonych, analizie wdrażania wielkich projektów technicznych i obserwacji, jak pracują instytucje publiczne odpowiedzialne za stanowienie prawa, Bruno Latour uznał, że nadszedł czas syntez.
W książce „Nigdy nie byliśmy nowocześni” dowodzi, że projekt nowoczesności, polegający na przekonaniu, iż człowiek zdoła poddać cały świat kontroli rozumu zamkniętego w metodzie naukowej i technice, okazał się iluzją. W efekcie prób realizacji tego projektu człowiek żyje współcześnie w rzeczywistości, którą oprócz ludzi zamieszkują nieludzie: mikroby, wirusy, sieć Internetu, samochody, łosie na Bemowie i niedźwiedzie w Pirenejach. W tej gmatwaninie nie sposób rozpoznać, co jest czysto ludzkie, co jest wytworem człowieka, a co ma charakter naturalny. Podział świata na odseparowane terytoria Społeczeństwa, Kultury, Techniki i Natury, w którym człowiek pełni z definicji rolę nadrzędną, nie był i nie jest możliwy do utrzymania.
Ludzie nowocześni, jak mówi Latour, mają rozdwojone języki, rozdzielają skwapliwie działania praktyczne od ich teoretycznego uzasadniania. Z jednej strony ich zależność od natury rośnie (choćby od złóż ropy naftowej), z drugiej zaś, zgodnie z nowoczesną wizją, miała nastąpić emancypacja od natury. Z tej hipokryzji wynikają zalety, bo pozwala ona ludziom skutecznie funkcjonować, ma też jednak poważną wadę – nie pozwala kontrolować skutków ubocznych, czyli tego, co niemiecki socjolog Ulrich Beck nazywa ryzykiem.
Czas wrócić do początków nowoczesności – do czasów, kiedy żył nie tylko wspomniany Leibniz, lecz także Tomasz Hobbes, twórca „Lewiatana”, jednej z pierwszych nowoczesnych teorii państwa i społeczeństwa. Koncepcje Hobbesa rozwijały się w cieniu sporu z Robertem Boylem, wielkim uczonym tamtych czasów, o rolę nauki. Hobbes przekonywał, że warunkiem pokoju społecznego jest wyeliminowanie z przestrzeni publicznej religii. Uprzedzał jednocześnie, że nie należy zastępować religii Boga innymi formami kultu, z rozumem włącznie. Że nauka nie powinna mieć uprzywilejowanego statusu w społeczeństwie.
Wygrał Boyle, nie Hobbes. Nauka być może na tym zyskała, współczesne społeczeństwo znalazło się jednak w kryzysie, bo uczeni w roli kapłanów Prawdy ciągle przekonują, że prawdę znają, a skoro tak, to można zaoszczędzić na demokratycznej debacie, robiąc po prostu to, co zaleci ekspert. Prosty teoretycznie spór, jak wytyczenie trasy obwodnicy Augustowa, pokazuje jednak, że każda strona jest w stanie przywołać swoich ekspertów z tytułami naukowymi, a każdy z nich przekonany jest do obiektywnego charakteru swoich argumentów. W rezultacie spór przekształca się w konflikt przypominający wojnę religijną.
Polityka natury
Bruno Latour przekonuje, że jedynym rozwiązaniem jest zmiana modelu polityki i demokracji, polegająca na uznaniu rzeczywistości, w której obok ludzi występują inni pozaludzcy aktorzy. Główny z nimi problem polega na tym, że choć są obecni, to jednak nie potrafią mówić, a to właśnie zdolność do mówienia jest podstawową kompetencją demokratyczną. W ich imieniu powinni więc występować uczeni, lecz nie w roli kapłanów Nauki i Prawdy, tylko jako przedstawiciele różnych nauk, którzy podobnie jak Ludwik Pasteur uruchamiają różne środki wyrazu na rzecz swojego „klienta”.
Latour swą propozycję rozwija w szczegółach w książce „Polityka natury”. Na 2012 r. zaplanował publikację kolejnej wielkiej syntezy swojej myśli. Jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych współczesnych uczonych: krytykują go przedstawiciele nauk przyrodniczych za antynaukowość, nie ma dla niego miejsca w wielu podręcznikach socjologii za antyspołeczność. Mimo to należy do pierwszej dziesiątki myślicieli pod względem liczby cytowań publikacji książkowych, a rozwijana przez niego i grono intelektualnych przyjaciół teoria aktora-sieci nabiera nowego blasku w dobie wszechobecności Internetu i innych sieci technicznych. I nawet krytycy muszą przyznać, że trudno dziś sobie wyobrazić poważne myślenie o relacjach między nauką, techniką, ekologią a społeczeństwem (nawet jeśli ono nie istnieje) bez odniesień do dorobku Latoura.
Dziękuję za pomoc w przygotowaniu tekstu dr. Andrzejowi W. Nowakowi z Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Źródło: www.polityka.pl
Nie wiem dlaczego u Pana Bendyka teoria, a raczej metoda analizy społecznego działania autorstwa Latoura i Collona urosła do wniosku, że "społeczenstwo to fikcja". Pewnie dla tego samego powodu, dla którego w sąsiednim artykule zaproponował "kres motoryzacji".
Gdyby tylko chodziło o chwytliwy tytuł to byłoby pół biedy. Gorzej, że artykuł tak naprawdę niczego nie wyjaśnia, a wprowadza nieporozumienie. Dla Pani Kopytowskiej zrobił z Latoura wariata.
Pan Latour napisał książki, które stały się modne wśród ludzi zainteresowanych tym, jak w społecznej rzeczywistości działa innowacja naukowa i techniczna. Jak w tym procesie rozgrywa się skomplikowana interakcja indywidualnych osób, grup, instytucji, idei, informacji i czynników materialnych. Oryginalne było samo podjęcie tematu. Pan Latour zafunkcjonował bardziej jak reporter (czy może antropolog) i zajął się ważnym zjawiskiem w dobrym momencie kolejnego przyspieszenia technologicznego. Sam to kiedyś czytałem ze sporym zainteresowaniem z punktu widzenia członka plemienia zajmującego się projektowniem.
Do stworzenia z tego jakiegoś "naukowego" modelu socjologicznego, potrzebne było włączenie czynników "nie-ludzkich" (idei, infrastruktury, technologii etc.). Czyli ciał "obcych" socjologii. Według mody terminologicznej tego czasu, dla współzależności przyjęto koncepcję "sieci". Dla wspólnego oznaczenia "węzłów sieci" wybrano termin "aktanta", czyli pojęcia wspólnego dla ludzkich "aktorów" i "nie-ludzkiej" reszty. W obu chodziło o obejście gorsetu sztywnych terminologii żargonu dyscypliny. "Aktant" źle się przyjął i został "aktor". "Sieć" jest dobra, bo oznacza powiązania generowane przez aktanty bez konieczności udowadniania jakiejś stałej morfologii.
Jedyne stwierdzenie, które jakoś mogłoby sugerować "śmierć" lub zanik "społeczeństwa" było uznanie faktu, że formacja łącząca swoje aktywne elementy ludzkie, materialne i semantyczne, tak długo istnieje, jak długo aktywna i produktywna jest sieć wzajemnych powiązań stymulowanych przez te aktanty. Jak przestają działać, to formacja po prostu przestaje być czymś, czym zajmują się socjologowie i wsiąka w tło. A społeczeństwo ma się dalej równie dobrze bez socjologów, jak pogoda bez metereologów.
Odwołanie do Darwina i Leibnitza to już intelektualne i filozoficzne dekoracje. Akolici budują markę pod tytułem ANT (actor-network theory) zgodnie z własnym spostrzeżeniem, że jest to konieczne do przeżycia i rozwoju ich wynalazku, który musi podłączyć się do sieci innych projektów. Ich "teoria" nabiera inercji, raz dlatego, że można ją "stosować" w zarządzaniu innowacją i badaniami, a dwa, bo jest dobrą ilustracją samej siebie. W epoce Google, życie teorii o sieci w sieci bardzo dobrze ilustruje obserwację, że obiekty (aktanty?) semantyczne funkcjonują i mają społeczne wpływy, pomimo tego, że nie mają swojej własnej woli działania. Kiedyś żyły głównie w książkach albo w plotkach, i też potrafiły płatać nam figle, rewolucje o palenie na stosie. Ale chyba dobrze że NASA powstała wcześniej niż ANT, bo po jej rozwiązaniu mógłby zniknąć księżyc.
Artykuł o "kresie motoryzacji" też pokazuje tylko, że nie dobrze jest jak dziennikarz trochę poczyta, i zaraz pisze. Niestety, jest to tylko mieszanina interesujących, ale zupełnie nie powiązanych cudzych obserwacji zakończona westchnieniem filozoficznym na poziomie science fiction. Nie wiadomo co to jest ta "motoryzacja" i dlaczego miałaby zaniknąć, lub nie. A może zachodzi tu perfidny wpływ cyfrowych aktantów semantycznych z NBP?