Nieczęsto się spotyka dziennikarskie teksty w opiniotwórczych czasopismach traktujące o dostępie do broni bez z góry założonej tezy o zgubnym społecznie wpływie legalnego posiadania broni przez osoby nie będące funkcjonariuszami publicznymi. Autorka referuje po prostu to, czego się dowiedziała o konsekwencjach ostatniej nowelizacji ustawy o broni i amunicji od rozmaitych osób zainteresowanych przedmiotową kwestią, jak można sądzić zarówno tych, którym bliska jest idea liberalizacji dostępu do broni, bo są jej praworządnymi użytkownikami lub sprzedawcami, jak i tych, którzy preferują maksymalne restrykcje, bo bezinteresownie wierzą, że ograniczy to przestępczość z użyciem przemocy lub rozumieją, jak wielu przedstawicieli odpowiednich służb publicznych, że wzmocni to ich pozycję jako szafarzy reglamentowanego dobra. Słuszna jest też, moim zdaniem, generalna teza autorki, że przy kolejnej nowelizacji ustawy „warto zacząć od przyjrzenia się celom” tej nowelizacji. Jest to zresztą postulat słuszny w odniesieniu do wszelkich ustaw.
Chwaląc to, co godne pochwały, nie sposób jednak nie dostrzec, że autorka zatrzymuje się w pół drogi, poprzestając na referowaniu tego, co widać gołym okiem i nie odważa się postawić tez dotykających sedna problemów związanych z omawianym przez nią tematem. Z artykułu wyłania się obraz pewnego chaosu w zakresie reglamentacji broni. Jak najbardziej zgadzam się z autorką. Warto byłoby jednak poszukać jakichś przyczyn czy przynajmniej ogólniejszych uwarunkowań tego chaosu. Nie będę jej tu oczywiście zastępował autorki pisząc konkurencyjny tekst, bo ani nie byłoby to łatwe, ani nie mogłoby być zwięzłe. Poprzestanę na kilku drobnych spostrzeżeniach, niekoniecznie najistotniejszych, ale za to nie wymagających dłuższego wywodu.
Podoba mi się czynione przez autorkę porównanie reglamentacji przez państwo dostępu do broni do wydawania prawa jazdy na rozmaite kategorie pojazdów. Pozwolę sobie je kontynuować. Jak wiadomo, system szkolenia i egzaminowania kandydatów na kierowców w Polsce od lat opiera się na egzekwowaniu m. in. perfekcyjnej jazdy przodem i tyłem po wymalowanym na asfalcie łuku, parkowania „od pierwszego razu” między słabo widocznymi pachołkami etc., i wielokrotnego egzaminowania delikwenta, aż za którymś razem mu się uda albo w inny sposób przekona egzaminatora, że na prawo jazdy zasłużył. Nie jest natomiast ważne, czy nabędzie umiejętność ostrożnego i bezpiecznego zachowywania się w ruchu ulicznym i uzyska świadomość, że otrzymanie przezeń prawa jazdy nie oznacza jeszcze, że jego umiejętności, przynajmniej na początku, są porównywalne z umiejętnościami zawodowego kierowcy. Podobnie jest z egzaminami wymaganymi do uzyskania pozwolenia na broń. Kandydat musi odpowiedzieć na pytania teoretyczne, niekiedy tego rodzaju, że im większą posiada wiedzę, tym trudniej wybrać mu właściwą odpowiedź, wystrzelać ileś tam punktów w tarczy etc., natomiast tego co rzeczywiście ważne, czyli jak bezpiecznie obchodzić się z bronią, nie musi umieć, bo choć jest to niby formalnie sprawdzane, na tej samej zasadzie jak umiejętność odpowiedzi na podchwytliwe pytania teoretyczne, to w trakcie szkolenia nie wpojono mu właściwych nawyków. Jakoś tak jest w Polsce, że władze właściwe do udzielania uprawnień do robienia tego czy owego starają się udowodnić kandydatowi, że się nie nadaje, zamiast ułatwić mu nabycie pożądanych umiejętności. Każdy, kto miał okazję robić prawo jazdy w Stanach Zjednoczonych, wie, że jest to bez porównania łatwiejsze niż w Polsce, a ten, kto tam trochę jeździł, wie też, że jest to również dużo przyjemniejsze i bezpieczniejsze niż w naszym kraju. Każdy, kto trochę czasu spędził na strzelnicach w Polsce, zetknął się z sytuacjami mrożącymi krew w żyłach, wynikającymi z braku podstawowych umiejętności i nawyków bezpiecznego obchodzenia się z bronią u osób, które pozwolenie na broń otrzymały. Warto zatem głębiej zastanowić się, jakie są ogólne uwarunkowania sprawiające, że – jak słusznie zauważa autorka – reglamentacja broni w „systemach zachodnich” oparta jest „na innej filozofii”.
Odniosłem wrażenie, że autorka z pewnym zdziwieniem konstatuje, iż duża ilość broni czarnoprochowej, nie wymagającej żadnych pozwoleń, która trafiła na rynek w wyniku poprzedniej nowelizacji ustawy, nie zaowocowała istotnymi liczbowo tragicznymi skutkami jej użycia, natomiast sporo jest wypadków z wiatrówkami, których posiadanie również nie wymaga pozwolenia. A przecież rewolwery czarnoprochowe „zabijają /…/ podobnie jak każda inna broń krótka”. Mnie to specjalnie nie dziwi. Zawodowi przestępcy mają stosunkowo łatwy dostęp do nielegalnej broni współczesnej, łatwiejszej i efektywniejszej w użyciu. A broń czarnoprochowa jest w myśl ustawy bronią palną i jej użytkownicy obchodzą się z nią (w miarę swoich umiejętności – zob. wyżej) ostrożnie. Zresztą większość tej broni służy nabywcom głównie do tego, żeby ozdobić nią ścianę. Natomiast wiatrówki poniżej 17 J energii wylotowej pocisku w myśl ustawy nie są bronią. Wielu strzelających rekreacyjnie z wiatrówki dorosłych nie zdaje sobie sprawy z tego że faktycznie jest to broń strzelecka mogąca śmiertelnie zranić człowieka, nie zachowuje odpowiednich środków bezpieczeństwa oraz pozwala bawić się nią dzieciom bez nadzoru. Ale dlaczego ma mieć tę świadomość nieobyty z bronią tatuś, skoro nie wie tego ustawodawca?
W kwestii marginalnej: autorka mówi, że w Polsce jest w rękach prywatnych ponad 500 tysięcy sztuk broni, czyli 1,3 sztuki na 100 osób. Faktycznie, prawdziwej palnej broni strzeleckiej na której posiadanie wymagane jest pozwolenie jest mniej - ok. 300 tysięcy, czyli ok. 0,8 sztuki na 100 osób (przytaczam orientacyjne liczby z pamięci). Autorka zapewne dolicza tak zwaną broń „gazową”, na którą w Polsce jest potrzebne pozwolenie, ale która nie jest bronią strzelecka w ścisłym sensie i w innych krajach zazwyczaj pozwolenia nie wymaga. Wydaje się też, że średnia europejska 20 – 30 sztuk broni na 100 mieszkańców została przez autorkę nieco zawyżona. Jeśli brać pod uwagę legalnie posiadaną broń wymagającą jakiegoś rodzaju pozwolenia, to średnią europejską należałoby chyba raczej szacować na nie więcej niż kilkanaście sztuk na 100 mieszkańców.
(
zob. M. Mróz, Prawo do broni w Polsce i Europie).