Napisano
10.05.2011 - 10:54
ZAGADKI CZASU
Ludzie, o których mowa w tej publikacji, znikali i pojawiali się w naszej rzeczywistości na przekór znanym prawom fizyki. Niektórych nigdy nie odnaleziono, a pozostali najczęściej trafiali do szpitala psychiatrycznego. Czy słusznie?
Trudno nam sobie wyobrazić podróże w czasie, ponieważ w życiu codziennym widzimy tylko przejścia z teraźniejszości do przyszłości. Jednak fizyka teoretycznie nie wyklucza przemieszczania się w inny okres czasu. Nie tak dawno amerykański uczony Kip S. Thorne, wspólnie z fizykami z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego ogłosił, iż - rozwijając teorię Einsteina - można założyć, że istnieją tunele czasoprzestrzenne, w których ciała materialne przemieszczają się z teraźniejszości w przeszłość - i odwrotnie. O podobnych badaniach jest mowa w artykułach uczonego z NASA Alana C. Holta dotyczących teorii pola. Natomiast Brytyjskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych, które istnieje 150 lat, zgromadziło w swoich archiwach około 200 faktów odnoszących się do zdarzeń, które świadczą o przenikaniu z teraźniejszości w przeszłość i z przeszłości w teraźniejszość. Zapoznajmy się z niektórymi z nich.
Zaginieni przez trzy miesiące
Zdarzenie, o jakim będzie mowa, jest związane z angielskim statkiem do przewożenia suchych ładunków "Millena", który w 1983 roku zaginął na kilka miesięcy bez śladu na trasie do Bombaju. Według relacji kapitana tej jednostki Williama Tuckera i członków jej załogi, incydent miał następujący przebieg:
12 lipca "Millena" dostała się w obszar nieoczekiwanego szkwału, któremu towarzyszyła potężna burza z wyładowaniami atmosferycznymi. Po pewnym czasie, kiedy burzowe chmury i potoki deszczu ustąpiły, okazało się, że w maszynowni doszło do awarii i statek zaczął dryfować.
Z relacji:
- Nie zdążyliśmy jeszcze jeszcze przyzwyczaić się do jaskrawego nieba i tak szybkiej zmiany pogody, kiedy nagle zobaczyliśmy zbliżający się żaglowiec starej konstrukcji. Podszedł prawie na styk z nami, na naszą burtę zarzucono haki i zaczęło się Na pokład statku zaczęli włazić ludzie. W okrzykach trudno było zrozumieć pojedyncze słowa, jednak załoga "Milleny" odniosła wrażenie, że nie są one podobne do żadnych współczesnych nam języków. Najpierw nasi marynarze odpychali napastników bosakami i wszystkim, co mieliśmy pod ręką. Starszy pomocnik kapitana rzucił się do kajuty po przechowywany tam karabin maszynowy i otworzył ogień. Definitywne rozgromienie piratów nastąpiło z chwilą użycia okrętowych węży strażackich oraz gaśnic piankowych. W ich szeregach nastąpiła wówczas panika. Żaglowiec odpłynął od naszego statku, pozostawiając na pokładzie jednego zabitego napastnika.
Ciało przenieśliśmy do kajuty, gdzie zostało poddane dokładnym oględzinom. Należało ono do mężczyzny, który ewidentnie nie wiedział o istnieniu mydła, brzytwy itp. Miał przy sobie szeroki, zakrzywiony nóż typu malajskiego. Na odzież zabitego składała się zgrzebna koszula, kamizelka i szerokie, przewiązane pasem spodnie.
Kapitan polecił przenieść zwłoki do zamrażarki okrętowej, a "dowody rzeczowe" zamknął we własnym sejfie. Maszynownię naprawiono i statek ruszył swoim kursem. Wkrótce jednak "Millena" znowu znalazła się w pasie burzowo - szkwałowym o nieprawdopodobnej sile i - jak się później okazało - w tym czasie trup z zamrażarki zniknął.
Radiotelegrafista "Milleny" uważał, że sprawcy napadu posłużyli się egzotycznym kamuflażem i połączył się z portem w Bombaju, do którego płynął statek, aby zawiadomić o wydarzeniu. Pytania, które popłynęły z Bombaju zaskoczyły go: "A więc odnaleźliście się? Jesteście żywi? Przecież nie było was przez trzy miesiące!".
Kierownictwo kompanii wysunęło pod adresem załogi serię nieprawdopodobnych zarzutów. Przede wszystkim dotyczyły one trzymiesięcznego spóźnienia się . Właściciele statku wytoczyli kapitanowi W. Tuckerowi oraz jego załodze głośny proces. W jego trakcie marynarzy oskarżono o zmowę wszystkich członków załogi, którzy około trzech miesięcy spędzali czas na hulankach i wypoczynku, ukrywszy statek w cichej zatoce , a Times napisała, że Tucker i jego ludzie powinni zostać izolowani w domu wariatów.
Broniąc się przed sądem kapitan powoływał się na wskazania przyrządów - sondy elektronicznej oraz innych instrumentów samorejestrujących. Okazało się, że w rejonie, w którym zaginęła "Millena", pomiędzy 7 a 20 stopniem szerokości północnej oraz 70 i 80 stopniem długości wschodniej, z eteru jak gdyby ginęły sygnały radiostacji nadbrzeżnych i okrętowych, które pracowały na sąsiednich falach i były słyszalne na statku. Natomiast analiza dokonana metodą węgla radioaktywnego, a także inne eksperymenty dotyczące rzeczy zmarłego wskazały, że tkanina spodni (uszyta w starym stylu) jest płótnem workowym z XVI - XVII wieku. Z tego samego okresu pochodziły: kamizelka, pas w postaci szerokiego szala oraz nóż. Ślady na nadburciu statku, które powstały w wyniku zadrapań od zagiętych metalowych przedmiotów oraz pozostałości drobnych kawałków metalu, wskazywały z kolei, że przedmioty te były wykonane z użyciem technologii niestosowanej już od ponad stu pięćdziesięciu lat. Wszystkie te dane potwierdziły prawdziwość zeznań kapitana i jego załogi.
Pod pięknym, nieistniejącym od wielu lat cisem
W roku 1929 czwórka obywateli amerykańskich, podróżująca samochodem po Francji, zatrzymała się w mieście Rabastens w departamencie Tarn. Turyści udali się na obiad do hotelowej restauracji Pod pięknym cisem Ich podziw wzbudziło wykonane w starym stylu wnętrze lokalu. Personel był ubrany zgodnie z modą panującą na początku stulecia, a na stole leżał numer Le Figaro z 1903 roku. Podróżnicy pomyśleli, że w celu przyciągnięcia klientów celowo została tam stworzona atmosfera starych dobrych czasów .
Obsługa okazała się bez zarzutu, także obiad był nadzwyczaj smaczny. Nic więc dziwnego, że przybysze postanowili zawitać do tak przyjemnego hotelu w drodze powrotnej. Gdy po kilku dniach trafili w to samo miejsce, ze zdziwieniem ujrzeli zrujnowany, zabity deskami dom. Doszli do wniosku, że prawdopodobnie pomylili drogę i skierowali się do merostwa, chcąc dowiedzieć się, jak dojechać do hotelu Pod pięknym cisem . Tam wyjaśniono im, że przed I wojną światową w miejscu tym rzeczywiście stał wspaniały hotel, słynny ze swojej kuchni i wyśmienitej obsługi. Jego właściciel jednak w 1908 roku zmarł, a syn kilka lat później zginął. Od tego czasu budynek stopniowo niszczał.
Gdy Amerykanie zapoznali z tym wydarzeniem Brytyjskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych, podjęto badania, które potwierdziły, że relacje podróżników na temat ubiorów gospodarzy obiektu i wystroju wnętrz pokrywają się z opisami mieszkańców, odwiedzających ów hotel w czasach, kiedy był on jeszcze czynny.
Pacjenci doktora Chempena
Dwa przypadki podróży w przeszłość analizował psychiatra Douglas Chempen. Poświęcił się on badaniom tajemnic czasu, ponieważ w swojej praktyce lekarskiej napotkał dziwnych ludzi, których uważał za cudaków lub osoby niezupełnie normalne. Wszyscy oni twierdzili, że przemieszczali się w czas przeszły, a jednym z takich odmieńców okazał się jego nowy sąsiad Peter Bred.
Wśród mieszkańców domu, w którym mieszkał, był uważany za dziwaka. Pewnego razu Chempenowi udało się porozmawiać z Bredem. W czasie tej konwersacji lekarz nie dostrzegł u niego objawów żadnych dziwactw lub też odchyleń od normy, obserwował natomiast symptomy wielkiego niepokoju. Wkrótce Chempen wyjaśnił jego przyczynę. Okazało się, że ów stan miał swoje źródło w zagadkowych zdarzeniach z przeszłości.
Mianowicie kilka lat wcześniej Peter i jego żona Elsa wyjechali za miasto na weekend, zatrzymując się w malowniczym miejscu nad brzegiem niedużego jeziora. Postawili tam namiot, zjedli obiad i udali się na spacer do lasu. Według ich zgodnej relacji nieoczekiwanie leśny pejzaż w pewnym momencie rozpłynął się, a oni znaleźli się w jakimś mieście!
Peter i Elsa jakiś czas kontynuowali przechadzkę. Nie była to już jednak ziemia pokryta jesiennymi liśćmi, lecz stara ulica wyłożona masywnymi otoczakami. Obok nich z łoskotem przemknęła kareta, a ludzie, którzy przechodzili obok, przyglądali im się ze zdziwieniem. Zszokowani zajściem małżonkowie, przeniesieni w średniowieczną scenerię - z chłodnej jesieni w gorące lato - w tej sytuacji zawrócili i pobiegli tam, skąd przybyli, mając nadzieję, że dziwne miasto zniknie i znów znajdą się w lesie. Ale miasto nie znikało . Jedne domu zastępowały następne, a zamiast okazałych budowli zaczęły pojawiać się pałacyki. Przechodnie zatrzymywali się i wskazywali na nich palcami, coś krzyczeli. Elsa, która znała język francuski, zorientowała się, że mówią właśnie po francusku. Podeszła więc do jednej z kobiet, próbując wyjaśnić, gdzie się znajdują.
- Jesteśmy cudzoziemcami, pomóżcie nam - poprosiła.
Kobieta odpowiedziała od niechcenia, że są na terenie Królestwa Francji, a na tronie zasiada Jego Wysokość Najmiłościwszy Franciszek I.
- Przecież to XVI wiek! - krzyknęła Elsa. - Teraz wiem, dlaczego z trudnością ich rozumiem.
Natomiast Peter nie rozumiał niczego z tego, co się działo. Wydawało mu się, że za chwilę postrada zmysły. Chwycił żonę za rękę i zaczął ciągnąć do przodu.
Najpierw szli szybkim krokiem, potem zaczęli biec. Po upływie około 15 minut zadyszana Elsa osunęła się na ziemię. Peter wykonał jeszcze kilka kroków i również upadł. Gdy zaś otworzył oczy, stwierdził, że leży na jesiennych liściach, dookoła jest las i kropi deszcz. Podniósł się, obrócił i krzyknął: - Elsa, wróciliśmy. Odpowiedziało mu jedynie echo. Obok nie było nikogo.
Nieszczęsny człowiek jak szalony rzucił się wówczas na poszukiwanie żony. Trwało ono kilka godzin i okazało się bezskuteczne.
Peter nie pamiętał, ile czasu przesiedział w jednym miejscu. Przypomina sobie jedynie, że w końcu przyjechali jacyś ludzie i siłą go stamtąd zabrali. Opowiedział o tym, co zaszło, prosząc o pomoc w znalezieniu żony, lecz wysłano go do szpitala psychiatrycznego. Po wyjściu z niego każdego roku jesienią przyjeżdżał w to samo miejsce i spędzał tam długie godziny, a czasem dni. Oczekiwał na żonę - był pewny, że kiedyś powróci.
Do kliniki, w której pracował Douglas Chempen, przybył też pewnego dnia Tim Harrison, który walczył w Wietnamie. Zależało mu na wykonaniu badań, które wykluczyłyby u niego zaburzenia psychiczne, ponieważ niejednokrotnie wmawiano mu, ze jest nienormalny.
Lekarz nie znalazł u Harrisona symptomów tego rodzaju zaburzeń, udało mu się natomiast pozyskać zaufanie Tima, który opowiedział mu następujące zdarzenie.
W czasie jednej z potyczek, kiedy przebywał w Wietnamie, został poważnie ranny. Po operacji odprawiono go do USA, lecz w trakcie przelotu nad Pacyfikiem doszło do nieprawdopodobnego wydarzenia. Tim Harrison znikł z samolotu Zamiast 17 rannych samolot dostarczył na miejsce tylko 16 osób!
Personel medyczny skomentował to w ten sposób, ze Harrisona zapewne zapomniano zabrać ze szpitala polowego. Jednak przy załadunku do samolotu każdy ranny został odnotowany w specjalnym dzienniku.
W tej sytuacji zadzwonili do szpitala polowego w Wietnamie, z którego rannego odtransportowano. Okazało się, że tam również go nie ma. Wszczęte przez władze poszukiwania nie dały rezultatu - Harrison przepadł jak kamień w wodę, a po upływie dwóch miesięcy jego sprawę zamknięto, wysyłając rodzinie powiadomienie o zaginięciu żołnierza.
Tymczasem po upływie czterech miesięcy Tim nieoczekiwanie pojawił się . Kiedy minął pierwszy szał radości, rodzina zaczęła wypytywać go, gdzie przez ten czas przebywał i co robił. Tim twierdził, że pamięta, jak go ułożono w samolocie, później natomiast stracił przytomność. Kiedy zaś odzyskał świadomość, zobaczył, że znajduje się w szpitalu wojskowym. Mimo że głowa pękała mu z bólu, zwrócił natychmiast uwagę na dziwne otoczenie. Siostry miłosierdzia były ubrane staromodnie, a pomiędzy nimi snuły się zakonnice.
Wkrótce do Tima podeszła siostra i widząc, że odzyskał przytomność, wezwała lekarza oraz jakiegoś żołnierza. Obaj zaczęli wypytywać, w jakim służył pułku, jaki posiada stopień wojskowy; pytali też o rok urodzenia i inne szczegóły. Gdy zaś Harrison zaczął im opowiadać swą historię, zauważył na ich twarzach zdumienie i zakłopotanie. Nagle też uświadomił sobie, jakie umundurowanie posiada stojący obok żołnierz: był to mundur z czasów pierwszej wojny światowej!
Następnego dnia Tim poprosił siostrę o przyniesienie aktualnej gazety. Okazał się nią The New York Times z 18 kwietnia 1916 roku! Podejrzenie Harrisona potwierdziło się więc: oto w niewiadomy sposób znalazł się w przeszłości i został pacjentem szpitala wojskowego z okresu I wojny światowej .
Mijały dni, zdrowie Tima powoli poprawiało się, a on sam nie wiedział, co ma począć i jak wrócić do domu. Ostatecznie w szpitalu przeleżał dwa miesiące. W końcu został całkowicie wyleczony, ale nie miał gdzie się podziać.
Pewnego razu zmęczony bezczynnością i tęsknotą postanowił pospacerować po mieście. Po wyjściu ze szpitala powoli szedł ulicą, przypatrując się niezwykłemu dla niego życiu. Nagle przed jego oczami wszystko popłynęło i znalazł się w ciemności. Gdy zaś oprzytomniał, odkrył, że stoi na poboczu jakiejś szosy. Obok z rykiem silników przejeżdżały samochody. Idąc wzdłuż drogi ku swemu zdziwieniu zaczął rozpoznawać to miejsce. Było ono położone blisko jego domu. Niestety, po radosnym spotkaniu z rodziną nastąpiło niezbyt radosne powitanie ozdrowieńca w wojskowej komendanturze, a następnie całkiem już nieprzyjemne tete a tete z lekarzami, w wyniku których Harrisona umieszczono wklinice psychiatrycznej.
W ostatnich dwóch opisanych zdarzeniach, jak łatwo zauważyć, doszło do przemieszczenia się nie tylko w czasie, lecz i w przestrzeni, czyli do tzw. Teleportacji. W pierwszym przypadku bohaterowie przenieśli się z USA do Francji XVI wieku, w drugim - z regionu Pacyfiku do USA z roku 1916. Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że całym tym fenomenem steruje jakaś siła, ponieważ związane z nimi wydarzenia nie występują chaotycznie. Np. ranny z samolotu trafia ostatecznie do szpitala, a nie gdzie indziej. Przypadek z Harrisonem wydaje się szczególnie dziwny, gdyż spośród wszystkich pasażerów samolotu przemieszczenie w czasie objęło tylko jego. A przecież - jeśli samolot przeleciał linię przejścia czasu - przemieścić z czasie powinni się także inni jego pasażerowie oraz załoga. Powrót Tima nastąpił do tej samej epoki i z czasu, z którego wystartował w przeszłość i w miejsce, od którego wszystko się zaczęło. Harrison powrócił do swojego domu. Niestety, w odniesieniu do zjawiska teleportacji ciągle więcej jest pytań niż odpowiedzi.
Przypadek Bernadette Lorel
W roku 1951 młoda Belgijka Bernadette Lorel spędzała urlop w Marsylii. Pewnego dnia poszła na przechadzkę do parku, gdzie, chcąc odpocząć, przysiadła na ławce. Nagle zobaczyła mały kościół, chociaż mogłaby przysiąc, że parę minut wcześniej go tam nie było. Zdziwiona własnym roztargnieniem dziewczyna skierowała się prosto w kierunku świątyni, gdy zaś przecięła aleję, znalazła się na niedużym cmentarzu.
Kontrast był oszałamiający. Chwilę wcześniej widziała tu posypane piaskiem ścieżki parku i podstrzyżone klomby, tymczasem teraz stała pośród pochylonych krzyży oraz zarośli i chwastów.
Kościółek wznosił się pośrodku cmentarza, a jego wnętrza dobiegały słowa modlitw po łacinie. Później wyszła z niego procesja żałobników. Czwórka mężczyzn, ubranych w koszule z grubego płótna i w jakieś workowate spodnie, niosła trumnę, za którą postępowała wraz z kilkoma dziećmi młoda płacząca kobieta. Wszyscy byli ubrani w biedną odzież, której Bernadette nigdzie i nigdy wcześniej nie widziała.
Przerażona udała się w powrotną drogę, a gdy po kilku minutach ochłonęła, obejrzała się za siebie. Przekonała się, że nie widzi już ani kościółka, ani cmentarza.
Następnego dnia poszła do miejskiego archiwum, gdzie ustaliła, że przed Wielką Rewolucją Francuską w miejscu, gdzie obecnie znajdował się założony w końcu XIX wieku park, grzebano biedaków.
Bernadette opowiedziała tę historię dziennikarzom, którzy opisali ją w gazecie. Na publikację zwrócił uwagę profesor Bergie z obserwatorium w Brignon. Zlecił on psychiatrze z katedry neurologii i psychiatrii Uniwersytetu Marsylskiego Paulowi Dechane zbadanie tego wydarzenia. Jednak eksperymenty na miejscu niczego nie wyjaśniły i nie zdołano otworzyć drzwi do XVIII wieku. Udało się to natomiast dwóm studentom z Lyonu, którzy - po przeczytaniu artykułu w prasie - dwa miesiące później przyjechali do Marsylii. Skierowali się do parku, w którym wcześniej odpoczywała Bernadette, a gdy jeden z nich poszedł prosto przed siebie aleją, po wykonaniu kilku kroków zniknął . Drugi rzucił się w ślad za nim, lecz po chwili zastanowienia uznał, że bezpieczniej będzie zatrzymać się. Odczekał do zmroku, po czym zwrócił się o pomoc do policji. Ta jednak nie wiedziała, w jaki sposób interweniować. Śledczy przeanalizowali natomiast policyjne archiwa Marsylii. Okazało się, ze w okolicy parku, w którym przebywała Bernadette, w okresie pięciu lat poprzedzających jej przygodę zginęło bez śladu 28 osób , a później jeszcze troje, łącznie ze wspomnianym studentem. Ustalono też, ze łączna liczba tego rodzaju przypadków była tam trzykrotnie wyższa niż w innych dzielnicach miasta.
Źródło: Nieznany Świat 6/2010