Artur Domosławski - 7 czerwca 2011
Europa się buntuje
Oburzeni krzyczą: basta!
Widmo buntu krąży po Europie. Wrze w Hiszpanii, Grecji, Portugalii. Zbuntowani Hiszpanie nazwali się Ruchem Oburzonych.Wyszli na ulice Madrytu, Barcelony, Walencji i kilkudziesięciu innych miast dwa tygodnie temu. Rozbili namioty, wywiesili transparenty: praca dla młodych, precz ze skorumpowanymi politykami. I hasła: jesteśmy ludźmi bez przyszłości, bez domu, bez emerytury. To ostatnie jest sygnałem, że protestują nie tylko młodzi, choć najbardziej widoczni są właśnie oni. Na początku próbuje ich usuwać policja. Następnego dnia na place przychodzi ich jeszcze więcej.
Detonatorem buntu była ustawa – przyjęta przez główne partie – w której mówi się o ochronie własności intelektualnej. Nowe prawo weszło w życie w marcu i utrudnia kopiowanie z Internetu muzyki, filmów, tekstów. Otwiera też furtkę do zamykania stron w sieci. Zdaniem protestujących ustawa blokuje wolny obieg kultury i jest formą cenzury.
Protest przeciwko ustawie był taką samą iskrą, jaką kilka miesięcy temu w Tunezji była próba samospalenia 26-letniego Mohammeda Bouaziziego – porównanie użyte „z całym szacunkiem” przez jednego z teoretyków buntu. Lecz na ulicach i placach o ustawie już się nie mówi – teraz chodzi o coś znacznie więcej. „Jesteśmy zwykłymi ludźmi – napisali w manifeście protestujący. – Jesteśmy tacy jak ty: wstajemy rano, żeby studiować, pracować, mamy rodziny i przyjaciół. Jesteśmy ludźmi pracy, którzy codziennie zarabiają na życie i lepszą przyszłość dla wszystkich wokół nas. Niektórzy z nas są bardziej progresywni, inni bardziej konserwatywni. Jedni są religijni, inni nie. Jedni są określeni politycznie, inni – apolityczni. Ale wszyscy jesteśmy zmartwieni i oburzeni tym, jak wygląda obecnie scena polityczna, system ekonomiczny i życie społeczne. Korupcją świata polityki, biznesu, bankowości. Bezradnością zwykłego obywatela. Sytuacja ta czyni nas pokrzywdzonymi każdego dnia...”.
Domagają się „prawa do mieszkania, zatrudnienia, dostępu do kultury, opieki zdrowotnej, edukacji, udziału w polityce, nieskrępowanego rozwoju indywidualnego, zdrowego i szczęśliwego życia”. „Większość obywateli to tryby w maszynce do bogacenia się mniejszości, która nie zna nawet naszych potrzeb. Jesteśmy anonimowymi jednostkami, ale bez nas ten system nie mógłby istnieć, bo to my pchamy świat do przodu”. „Potrzebna jest Rewolucja Etyczna. Uznaliśmy kapitał za wartość nadrzędną nad ludzkim życiem. Czas wreszcie, aby to kapitał służył ludziom. Jesteśmy ludźmi, nie towarami...”.
Francisco, Julia, Manuel, Maria, Gabriel – Hiszpanie mieszkający w Polsce czują się częścią Ruchu Oburzonych. Dwudziesto- i trzydziestolatkowie, studenci i studentki, ludzie wolnych zawodów. Początkowo nie chcą, żeby padły ich imiona ani żeby ktoś brał ich za samozwańczych rzeczników. To ruch ludzi anonimowych, równych. Bez liderów, bez struktur, niech nikt nie wybiega przed innych. Przekonuje ich argument, że właśnie bez imion staliby się mimowolnie rzecznikami; mając imiona wypowiadają osobiste opinie, będąc zarazem częścią ruchu.
Od razu zastrzegają, że nie są przeciwko rządowi socjalistów José Zapatero, buntują się przeciwko całej klasie politycznej, która ignoruje ich aspiracje. To ważne zastrzeżenie, bo dwie niedziele temu, gdy prawica wygrała wybory lokalne i regionalne, ludzie Ruchu Oburzonych koczowali na ulicach i ktoś mógłby łączyć sukces prawicy z ich buntem. Nic bardziej mylnego – zwycięzcy są tyle samo warci, albo i mniej, co przegrani socjaliści.
Francisco rysuje na kartce skrót PPSOE, co jest zbitką skrótów dwóch głównych partii: prawicowej PP i socjalistycznej PSOE. – Rządzi nami PPSOE. Gabriel dorzuca, że nie ma między dwiema partiami żadnej różnicy. Przekomarzam się: socjaliści zrównali w prawach małżeństwa jednopłciowe; rozszerzyli prawo do aborcji; promowali prawa kobiet; działali na rzecz rozdziału Kościoła i państwa – prawica sprzeciwiała się tym pomysłom. Naprawdę nie ma różnicy? Wycofują się o pół kroku: w sprawach moralnych różnice są. – Ale obie partie są kapitalistyczne, tu różnic nie ma – odbija piłeczkę Gabriel.
– Jesteście więc antykapitalistami? Gabriel jest skłonny powiedzieć „tak”, lecz sprzeciwia się temu Julia. Mówi, że nie wszystko w kapitalizmie jest złe. Francisco próbuje innej definicji: – Ruch Oburzonych jest antysystemowy. Pozostali kręcą głowami. Nie, nie o to chodzi. Szukają trafnych określeń, nie mają ideologicznych wytrychów. „Antysystemowi” oznaczałoby, że chcą zburzyć obecny ład, a oni wolą pozostać w grze. Proszą jedynie o zmianę reguł na bardziej sprawiedliwe. O równiejsze dzielenie kosztów kryzysu. O przejrzystość związków polityki i biznesu. Ciśnie się na usta oksymoron: umiarkowana rewolucja. Lub inne określenie, znane z naszej historii: „samoograniczająca się”?
A nie chodzi po prostu o brak pracy, perspektyw i frustrację? – pytam, mając w pamięci tekst Zygmunta Baumana „O pokoleniu wyrzutków”. Mowa w nim, że ci młodzi są pierwszym pokoleniem po wojnie, które nie będzie pięło się na wyższe szczeble w hierarchii społecznej, lecz schodziło w dół. Mimo wykształcenia, mimo znajomości języków. Obietnica edukacyjna prysła. Blisko połowa młodych wykształconych Hiszpanów nie ma pracy.
„Ostatnie dekady były czasem niebywałego rozmnożenia wszelkich form wyższego wykształcenia i nieprzerwanego wzrostu liczebności zastępów studentów – pisał kilka miesięcy temu w „Krytyce Politycznej” Zygmunt Bauman. – Tytuł uniwersytecki obiecywał wyśmienite posady, dobrobyt i splendor (...). Teraz jednak tłumy uwiedzionych zmieniają się hurtowo i błyskawicznie w zastępy sfrustrowanych. Pierwszy raz za naszych czasów cały rocznik absolwentów staje przed dużym prawdopodobieństwem, a wręcz pewnością wykonywania dorywczych, tymczasowych i niestabilnych prac, nieodpłatnych »szkoleniowych« pseudoprac, kłamliwie przemianowanych na »staże« – wszystko to znacznie poniżej nabytych umiejętności i lata świetlne poniżej poziomu oczekiwań. Albo doświadczą bezrobocia dłuższego, niż zajmie kolejnemu rocznikowi absolwentów dodanie swoich nazwisk do i tak niebywale długiej listy oczekujących na pracę”.
Hiszpańscy rozmówcy wyznają: gdyby widzieli, że rządzący zabiegają, by ulżyć ludziom, łatwiej pogodziliby się z trudami kryzysu. A konkretnie o co chodzi? – O korupcję. O to, że gdy bankierzy mamiąc ludzi ryzykownymi spekulacjami prowadzą do krachu, to rządzący biegną im na ratunek z pieniędzmi podatników. Gdy zwykli ludzie są w potrzebie, dostają cięcia płac i emerytur.
Można by zapytać, jaką w takim razie mają receptę na kryzys? Ale to obronne pytanie ludzi establishmentu, stawiane zwykle nie po to, by dyskutować z buntownikami, lecz żeby dyskusję zamknąć. Tymczasem zdesperowani, którzy wychodzą na ulice, niosą swój gniew i postulaty, lecz recept mieć nie mogą – pytanie o receptę to pułapka. Zbuntowani są termometrem, nie lekarstwem. Pokazują, że trzeba właśnie rozmawiać o receptach – ale nowych, bo dotychczasowe leki nie leczą. I dyskutują o nich: hiszpańskie miasta były w ostatnich dniach – i wygląda, że nadal będą – wielką grecką agorą.
Francisco podejmuje jednak pytanie i mówi: – Politycy biorą pensje, by tworzyć recepty dla obywateli. Manuel i inni się nie zgadzają. Demokracja wymaga czegoś więcej niż głosowanie raz na cztery lata, taki model się wyczerpuje. Szukajmy innego, w którym obywatele mają większy udział w rządzeniu. Gdy przywołuję eksperyment demokracji uczestniczącej w Porto Alegre w Brazylii – powielany w niektórych miastach Europy i obu Ameryk – zgadzają się, że Ruchowi Oburzonych przyświeca podobne myślenie. W Porto Alegre władze ustalały wspólnie z radami mieszkańców priorytetowe wydatki z kasy miejskiej. Oburzeni w Hiszpanii zaczęli już tworzyć takie rady w dzielnicach i miastach. Gdy się rozejdą z placów, będą radzić w mniejszych zgromadzeniach, co dalej ma się z ruchu wyłonić.
Zresztą, dodaje Manuel, jakieś recepty się pojawiają. Na stronie internetowej jednej z trzech wspólnot zbuntowanych – Prawdziwa Demokracja, Młodzież bez Przyszłości i Nie Głosuj na Nich – jest lista zebranych na placach sugestii. Jak ograniczyć bezrobocie? Skrócić czas pracy, by jak najwięcej ludzi mogło coś zarobić. Jak zabezpieczyć się przed chciwością bankierów? Zakazać pompowania publicznych pieniędzy do prywatnych banków – pozwolić na upadłość lub nacjonalizować, jak np. w Islandii. Jak sprawić, by ludzie czuli się reprezentowani? Zreformować prawo tak, by stwarzało szanse innym lub nowym partiom. Ale najpierw domagają się zmiany myślenia o jednostkach, społeczeństwie, ekonomii.
Ich spojrzenie rymuje się z ideami człowieka, którego nazwiska nikt nie wymienia – wszak to ruch bez liderów i ideologów – lecz którego postać wielu ma w tyle głowy: José Luisa Sampedro. Ten 94-letni ekonomista, pisarz, trochę polityczny prorok, weteran walk z frankizmem, pyta, czy rzeczywiście żyjemy w demokracji, czy może raczej w jej iluzji, a rządzą nami wielcy finansiści poza demokratyczną kontrolą. Mówi też: „Dziś nawet fanatycy rynku uświadamiają sobie, że obowiązującego porządku nie da się utrzymać. Nie chodzi tu o sprzeciw wobec rynku. Problem w tym, że całe społeczeństwo zostało zmerkantylizowane, nawet emocje, uczucia. Wkraczamy w czas barbarzyństwa, taki jak w ostatnich latach Imperium Rzymskiego. Z tym że barbarzyńcy pochodzą z naszego świata, już dawno w nim funkcjonują”.
Zrozumienie nowych, głośnych i masowych ruchów zawsze przysparza kłopotów. Więcej w nich emocji, romantyzmu, nadziei, nawet poezji niż twardych danych i konkretnych scenariuszy. Ten kłopot bierze się też stąd, że nasze myślenie o polityce jest często zawężone do partii, słupków, władzy. Lecz w życiu społecznym owa „poezja” też się liczy – i to bardzo; nie zawsze bowiem chodzi o przejęcie władzy. Spróbujmy spojrzeć inaczej.
Jakież recepty mieli w Ameryce lat 60. i 70. hipisi, ruchy antywojenne, antyrasistowskie, feministyczne? Mieli żądania i piękno-naiwne songi „Give peace a chance”. Politycy i straszni mieszczanie mówili o nich „cholerni radykałowie”, „utopiści”. Ruch się wypalił, lecz to jego uczestnicy bardziej odmienili wtedy Amerykę niż republikanie i demokraci. Zmusili establishment do zniesienia prawnych barier rasistowskich, wywalczyli swobody obyczajowe, więcej praw dla kobiet. Przegrali batalię antywojenną, lecz dzięki nim część Amerykanów zyskała świadomość zbrodni popełnianych przez ich kraj – a to wpłynęło głęboko na kulturę.
W innej epoce, w latach 90., gdy na scenę wkroczyli alterglobaliści, uważano ich za szaleńców, nawet chuliganów – manifestacjom towarzyszyły starcia z policją. Dziś – choć ruch się rozmył – wiele postulatów uważanych wtedy za niedorzeczne należy do głównego nurtu polityki i krytyki. Językiem umiarkowanych alterglobalistów mówią szacowne postacie mainstreamu, jak Joseph Stiglitz, Amartya Sen, Paul Krugman, Al Gore czy dawny guru neoliberałów Jeffrey Sachs. W Ameryce Łacińskiej liderzy z kręgu alterglobalizmu sprawowali bądź sprawują władzę to z lepszym (Lula w Brazylii), to gorszym skutkiem (Chavez w Wenezueli). „Utopiści” i „radykałowie” otwierają często oczy reszcie, są zwiastunami nowego, czasem mają rację za wcześnie.
Czy hiszpański Ruch Oburzonych z etyczno-politycznymi postulatami rozleje się na inne kraje? Widmo buntu krąży po Europie – końca kryzysu nie widać. Wrze w Grecji, Portugalii... Do pokojowego powstania przeciw nierównościom majątkowym i w obronie państwa dobrobytu wzywa młodych Francuzów Stephen Hessel, człowiek ikona ruchu oporu i współtwórca Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. „Ośmielają się nam mówić – pisze w pamflecie „Czas oburzenia” – że państwo nie może już podołać kosztom oczekiwań obywatelskich. Jakże może zabraknąć pieniędzy na trwałe utrzymanie zdobyczy socjalnych dzisiaj, kiedy produkcja bogactw tak znacznie wzrosła (...) od czasu, kiedy Europa była zrujnowana? Może zabraknąć chyba tylko dlatego, że władza pieniądza nigdy nie była równie silna, bezczelna, egoistyczna...”. – Oburzcie się! – woła. Taki zresztą jest oryginalny tytuł pamfletu, którego w samej Francji sprzedało się 1,5 mln egzemplarzy.
Nawet jeśli hiszpańscy Oburzeni rozejdą się do domów – na miejscu polityków nie liczyłbym na to – jakiś ułamek Rewolucji Etycznej, postulowanej na madryckiej agorze, zapewne się dokona. Inaczej trudno sobie wyobrazić potulne zaciskanie pasa, które i tak czeka Hiszpanów, niezależnie kto dalej będzie rządził.
Są też oczywiście inne scenariusze, np. opisany przez José Saramago w powieści „Miasto białych kart”. Choć to fikcja, ma coś wspólnego z hiszpańskim buntem. W niewymienionym z nazwy mieście odbywają się wybory. Na fali niechęci do całej klasy politycznej 80 proc. obywateli wrzuca do urn czyste białe kartki. Rząd uznaje, że to zamach na uświęcone zasady, wprowadza stan wyjątkowy i oblężenie miasta, tropi rzekomy spisek przeciwko demokracji.
Na razie nikomu nie przychodzi do głowy pacyfikowanie protestów, a protestującym hołdowanie jakiejś wersji współczesnego faszyzmu czy kolejnego berlusconizmu; na gruzach tradycyjnych partii również takie scenariusze nie są wykluczone. Dobrze jednak poćwiczyć wyobraźnię – literatura piękna może być pomocna – bo ostatnie wypadki pokazują, że chłodne analizy nie przygotowały nikogo ani na kryzys, ani na arabską wiosnę ludów, ani na wstrząsy w Grecji, Portugalii i Hiszpanii. Największym zaskoczeniem byłby brak w nadchodzącym czasie kolejnych zaskoczeń. Na to się jednak nie zanosi.
Źródło: www.polityka.pl