Zapraszam do zapoznania się z tekstem z książki Wawrzyńca Żuławskiego "Tragedie tatrzańskie":
Wawrzyniec Żuławski - Tajemnica Doliny Jaworowej
Chciałbym teraz opowiedzieć Czytelnikom o najbardziej zagadkowej tragedii, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w Tatrach o wypadku w Dolinie Jaworowej. Dlaczego ten wypadek wydaje się tak bardzo zagadkowy? Czy dlatego, że nie ustalono jego przyczyn? Przecież wiele katastrof tatrzańskich nastąpiło w okolicznościach bliżej nie znanych, a więc nie dających możliwości dokładnego odtworzenia przebiegu i przyczyn nieszczęścia.
Otóż właśnie. Na przykład, przy wspomnianym w poprzednim rozdziale wypadku Bośniackiego i Marcinkowskiego na Zmarzłej przełęczy nie było świadków. Ciała ich znaleziono w dwa dni później. Wiemy jednak, że przyczyną zgonu był kilkudziesięciometrowy upadek. Fakt, że złączeni liną odpadli obaj, że jeden lecąc pociągnął za sobą w przepaść drugiego, świadczy, iż został popełniony jakiś poważny błąd w asekuracji: bądź prowadzący nie wbił po drodze haka, a jednocześnie zbyt się oddalił od asekurującego, bądź ten ostatni asekurował "z ręki", nie mając odpowiednio dogodnego stanowiska.
Nawet - co zdarza się niekiedy - gdy zostaną znalezione kości zaginionego przed laty, nieznanego turysty, z położenia szkieletu, jego uszkodzeń, terenu, w którym odkryto zwłoki, możemy wysnuć wnioski o przyczynach wypadku. Przyczyny te mogą być różne: zbłądzenie wskutek mgły, niepogody lub innych okoliczności, tragicznie zakończone próby wyrwania się z pułapki bądź też śmierć z głodu, wyczerpania, zimna, czy nawet po prostu na skutek jakiegoś niedomagania. Bywa, że nie jesteśmy w stanie określić, która z tych przyczyn ostatecznie spowodowała katastrofę, możemy być wszakże pewni, że jedna z nich.
Gdy tymczasem w tragedii Doliny Jaworowej... Cały przebieg i wszystkie towarzyszące okoliczności znamy dokładnie. Pozostał przecież żywy jeden z jej uczestników. Nie wiemy tylko i zapewne nigdy się nie dowiemy, dlaczego tak właśnie się stało i co spowodowało ten straszny wypadek. Zresztą, niech Czytelnicy sami osądzą.
W schronisku Tery'ego, w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, u stóp Łomnicy, Lodowego Szczytu i Pośredniej Grani, dwie partie turystów przygotowywały się do przemarszu ścieżką wiodącą przez Lodową Przełęcz, a następnie w dół, Doliną Jaworową do Jaworzyny, na Łysą Polanę i do Zakopanego. Oba zespoły przedstawiały zupełnie odmienny skład uczestników, co do sił, kwalifikacji, doświadczenia górskiego. Prokurator Kasznica z Warszawy, 7ego żona i dwunastoletni synek stanowili grupę zwyczajnych wycieczkowiczów tatrzańskich, dla których przejście znakowanym szlakiem ze Smokowca przez Pięć Stawów i Lodową Przełęcz było dosyć poważnym wyczynem turystycznym, zwłaszcza w czasie panującej owego dnia - 3 sierpnia 1925 roku - niepogody. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w drugim zespole. Składał się on z czwórki taterników młodych, ale posiadających już kilkuletnie doświadczenie wysokogórskie i znajdujących się w pełni sił, w doskonałej formie i kondycji. Jednym z tej czwórki był Jan Alfred Szczepański, późniejszy zdobywca wielu dróg tatrzańskich i alpejskich, zdobywca szczytów Atlasu Marokańskiego, Andyjskiego Ojos del Salado (6880 m) i innych. Pozostali uczestnicy to brat Jana Alfreda, świetny wspinacz Alfred Szczepański, dalej Stanisław Zaremba, doświadczony taternik, który wtedy miał w swoim dorobku pokaźną ilość zimowych przejść tatrzańskich, i wreszcie Ryszard Wasserberger, mający z całej czwórki najkrótszą praktykę górską, ale wyjątkowo jako wspinacz utalentowany. Ten dwudziestojednoletni student Uniwersytetu Jagiellońskiego stanowił nieprzeciętną indywidualność. Wybitny młodzieżowy działacz socjalistyczny, mimo młodego wieku budził szacunek dla swych zalet umysłu i charakteru nie tylko wśród przyjaciół, ale nawet wśród najzaciętszych przeciwników. Tatry, które poznał niedługo przed rokiem 1925, stały się jego prawdziwą namiętnością życiową. Pokochał je z pasją człowieka czynu i subtelną wrażliwością intelektualisty. "Tatry stawiają mnie oko w oko z czymś, co jest najbardziej na serio, czymś, co wywołuje we mnie poczucie stania wobec wieczności - mawiał do przyjaciół. - Olbrzymy tatrzańskie są mi braćmi. Znam je, choć tyle starsze ode mnie, znam nieledwie ich życie, zwyczaje".
Ci czterej taternicy przebywali już od dłuższego czasu w górach. Mieli za sobą wiele pięknych przejść, wśród nich nowe drogi na Dziką, Skrajną Nowoleśną i Drobną Turnię. Dla nich przebycie Lodowej Przełęczy choćby w najgorszych warunkach atmosferycznych nie stanowiło żadnego problemu - było po prostu najkrótszą drogą powrotu do Zakopanego. A trzeba było już wracać. Zapasy żywności kończyły się, studenckie kieszenie nie wystarczały na zakupy w Czechosłowacji. Przede wszystkim zaś pogoda stale się pogarszała. Po ostatnich dniach przeplatanych na zmianę słońcem i burzami ustalił się uporczywy zimny deszcz.
Z rodziną Kaszniców poznali się taternicy przypadkowo, w schronisku Tery'ego. Starszy Kasznica wypytywał Wasserbergera o drogę przez Lodową Przełęcz i - widać niezbyt pewny swej samodzielności turystycznej - prosił, by przejście odbyć wspólnie. Uczynny, zawsze gotów do opiekowania się słabszymi Wasserberger zgodził się bez namysłu.
Około godziny wpół do dwunastej obie partie wspólnie wyruszyły ze schroniska. Pogoda była nadal wilgotna, zimna, wietrzna, padający z rana mokry śnieg zmienił się w regularny deszcz. Towarzysze Wasserbergera nie byli zachwyceni tym, że przypadek kazał im odbywać drogę w towarzystwie mało zaawansowanych turystów. Z Kasznicową i jej synem nie mieli na razie kłopotu. Gorzej było ze starszym Kasznicą. Deszcz zalewał mu okulary, bez których, jako krótkowidz, nie mógł się obejść. Co chwila trzeba było zatrzymać się i czekać na niego marznąc na wietrze. Nic dziwnego, że ten powolny pochód nużył taterników, którzy chcieliby jak najszybciej przebiec tę niezbyt ciekawą dla nich drogę. Tylko Wasserberger pozostawał w tyle, pomagając cierpliwie Kasznicom. Czuł się widać odpowiedzialny za połączenie tych niedobranych zespołów.
Powyżej Lodowego Stawku, tam gdzie szlak biegnie w górę wprost na przełęcz, bracia Szczepańscy i Zaremba zbuntowali się. Odwołali na bok Wasserbergera i oświadczyli, że uważają za zbędne eskortowanie Kaszniców przez całą czwórkę. Wystarczy w zupełności jeden z nich do czuwania, by nie zbłądzili. Reszta pobiegnie naprzód. Zaremba zaproponował, aby wylosować tego jednego.
Wasserberger zgodził się z rozumowaniem przyjaciół, odrzucił jednak pomysł losowania. On zostanie z Kasznicami. To on przecież jest do pewnego stopnia "sprawcą" tej wspólnej wycieczki. A zresztą, jego odporność na złe warunki atmosferyczne, na deszcz, wiatr czy śnieżycę jest towarzyszom dobrze znana. Gdyby nie zdążył dziś do Zakopanego - zanocuje na Łysej Polanie.
Szczepańscy i Zaremba poszli naprzód. Na Lodowej Przełęczy byli około godziny wpół do trzeciej. Obejrzeli się w dół. Kasznicowie szli teraz trochę prędzej. Za jakieś dziesięć minut powinni być już na przełęczy. Lodowaty, gwałtowny wicher z deszczem siekącym twarze zmusił trzech taterników do szybkiego schodzenia. Niżej w dolinie, w okolicy Żabiego Stawu Jaworowego, wiatr dokuczał nieco mniej. Zatrzymali się na parę minut, oglądali okoliczne ściany, a patem, brodząc przez wezbrane potoki, poszli w dół nie kończącym się dnem Doliny Jaworowej. Po południu byli na Łysej Polanie, wieczorem w Zakopanem.
Ten fakt oddzielenia się od reszty towarzyszy trójki doświadczonych przecież i obdarzonych poczuciem odpowiedzialności taterników, a jeszcze bardziej fakt, że nikt im później z tego powodu nie czynił zarzutów, świadczy, iż postęp w taternictwie wyraża się nie tylko rozwojem techniki wspinania, ulepszeniem sprzętu czy metod asekuracji. Postęp ten zaznacza się również w gromadzeniu z pokolenia na pokolenie najróżnorodniejszych doświadczeń w wysnuwaniu z nich wniosków i tworzeniu pewnych ogólnych zasad i prawideł, które z kolei przekazywane są następcom. Twarde i gorzkie doświadczenia lat następnych doprowadziły później do stworzenia jednej z podstawowych reguł turystyki górskiej: w tym samym zespole, w którym wyruszyłeś, musisz dojść do końca drogi, nie rozdzielając się w trakcie wycieczki ani na chwilę, mając swych towarzyszy stale w zasięgu wzroku i głosu. Jeden może być tylko wyjątek od tej reguły - konieczność zawezwania pomocy w razie wypadku.
Okoliczność, że wejście od schroniska Tery'ego na Lodową Przełęcz trwało przeszło trzy godziny, czyli prawie dwa razy dłużej niż normalnie, powinna by również zastanowić czterech taterników. Zejście bowiem w tym tempie z przełęczy do Jaworzyny groziło biwakiem w Dolinie Jaworowej, co przy złej pogodzie mogło pociągnąć za sobą katastrofalne skutki dla słabych kondycyjnie turystów, z których jeden był człowiekiem niemłodym, drugi - kobietą, trzeci zaś - dzieckiem. Taternicy mieli do wyboru, albo nie rozłączając się pod żadnym pozorem, wspólnie opiekować się Kasznicami, albo też - najlepiej - namówić ich do powrotu i odprowadzić do schroniska Tery'ego.
Wróćmy jednak do Kaszniców i Wasserbergera. Gdy osiągnęli przełęcz, uderzył ich w twarze grad i potężny wicher o huraganowym niemal nasileniu. Wasserberger nawoływał do pośpiechu, słusznie rozumując, że niżej wiatr będzie słabszy. W trakcie zejścia młody Kasznica począł się skarżyć, iż traci oddech. Matka wzięła od chłopca plecak, a Wasserberger pomagał mu iść. Tak doszli około godziny czwartej w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego. Wydało się, że najgorsze mają już za sobą, gdy nagle starszy Kasznica usiadł na głazie ze słowami: "Jestem bardzo zmęczony... Dalej iść nie mogę..." Pierwszym odruchem Kasznicowej było zwrócić się o pomoc do Wasserbergera, jako najsilniejszego i najbardziej doświadczonego w zespole. I wówczas usłyszała przerażającą, niezrozumiałą wprost odpowiedź: "Czuję się także bardzo słaby. Z całego serca pomógłbym pani, ale doprawdy nie mogę..."
W tej straszliwej chwili dzielna kobieta nie straciła głowy. O kilkanaście kroków od ścieżki dostrzegła spory głaz, dający niejaką osłonę od wiatru. Zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, napoiła odrobiną koniaku, synowi dała trochę czekolady. Podeszła teraz do męża. Był na wpół przytomny i z trudem wlała mu w usta nieco koniaku. Nie było mowy, by mogła go dociągnąć pod ów głaz, pod którym zostawiła tamtych. Wróciła do nich. Byli umierający. Wasserberger majaczył coś gorączkowo, wspominał matkę. Próbował wstać, iść. Kasznicowa prawie siłą zmusiła go do pozostania na miejscu, a następnie powróciła do męża. Był martwy... Z rozpaczą podbiegła do syna. Leżał sztywny, nieruchomy, a kilka kroków niżej - trup Wasserbergera, który widać w agonii zdołał porwać się, przejść parę metrów - potem padł nieżywy, kalecząc się w rękę i głowę...
Trzydzieści siedem godzin - półtora dnia i dwie noce przesiedziała Kasznicowa nieruchomo przy zwłokach. Nie miała już jedzenia, a zresztą i tak nie byłaby w stanie niczego przełknąć. Grzała się maszynką spirytusową i otuliła kocem znalezionym w plecaku Wasserbergera. Ta makabryczna wędrówka od umierającego męża do syna, a potem owo uparte czuwanie nad ich trupami - to jedna z największych, najbardziej wstrząsających tragedii ludzkich, jakie widziały góry.
5 sierpnia rano ostatkiem sił zeszła w dół, przez Jaworzynę na Łysą Polanę. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego. Ekspedycja Pogotowia została natychmiast wysłana.
Sprawa wypadku w dolinie Jaworowej odbiła się głośnym echem w całej Polsce. Opinia publiczna domagała się wyjaśnień, wskazania przyczyn. Snuto najrozmaitsze, mniej lub więcej bezsensowne hipotezy, domysły, podejrzenia. Kasznicową pomawiano nawet o otrucie towarzyszy wycieczki.
Zarządzono sekcję zwłok, poddano analizie pozostałe w manierce krople koniaku. Prokuratura prowadziła dochodzenie, które wkrótce utknęło na martwym punkcie.
Przypuszczenia co do przyczyny zgonu tych trojga były bardzo różnorodne i właściwie żadne nie wytrzymuje krytyki. Jakieś ukryte wady serca? Wykluczone. Jednocześnie u trzech ludzi w różnym wieku i o różnej sprawności fizycznej? Ostra niewydolność krążenia na skutek zmęczenia, wyczerpania i zimna? Ależ w takim razie powinien by przeżyć Wasserberger; a nie Kasznicowa. Temperatura nie spadła poniżej zera, wiatr był wprawdzie gwałtowny, ale Wasserberger przetrzymywał już większe wichry i gorsze niepogody bez żadnej szkody dla zdrowia. Jakiś kataklizm, trąba powietrzna, wytwarzająca próżnię, która po prostu udusiła nieszczęsnych? Dlaczego więc nie zabiła ona również i Kasznicowej?
Najpoważniej brzmią wyjaśnienia, których autorem jest Roman Kordys, świetny taternik sprzed pierwszej wojny światowej i świetny znawca zagadnień górskich. Twierdził on, że na skutek gwałtownego, "zatykającego", utrudniającego oddychanie wichru nastąpiło silne, choć nie zagrażające życiu, chwilowe wyczerpanie organizmu. Po godzinnym lub nieco dłuższym działaniu takiego wichru turyści, zszedłszy już tam, gdzie był on mniej groźny, czuli się trochę tak, jak topielcy wyciągnięci z odmętów na brzeg. W takim stanie nawet niewielka ilość alkoholu, nawet te kilka łyków koniaku podziałało zabójczo.
Prawda, że tylko Kasznicowa nie piła owego koniaku w momencie katastrofy. Prawda też, powszechnie znana i stwierdzona, że w chwili wielkiego osłabienia mała dawka alkoholu wystarczy, by zaszkodzić zdrowiu, a nawet może się stać przyczyną śmierci. Prawda wreszcie i to, że silny wicher, zwłaszcza wiejący wprost w twarz, ma działanie duszące.
Pamiętam, z własnych doświadczeń, że gdy w Alpach wchodziłem na Mont Blanc granią poprzez Bionnassay, zetknęliśmy się tam z wyjątkowo gwałtownym wichrem, zapewne o wiele potężniejszym niż ten z Lodowej Przełęczy. Na stosunkowo szerokim w tym miejscu grzbiecie Mont Blanc posuwaliśmy się nieomal dosłownie na czworakach. Huragan był tak silny, że gdy wiał w twarz - wtłaczał zgęszczone powietrze z mocą mechanicznej pompy. Gdy się odwracało plecami - przy twarzy powstawała niemal próżnia, z której z trudem udawało się wciągnąć do płuc rozrzedzone powietrze. W pewnej chwili jeden z moich towarzyszy upadł na ziemię nie mogąc złapać tchu. Wyciągnęliśmy płachtę biwakową, okryliśmy go i sami pod nią wleźli. Dopiero wtedy po kilku chwilach odzyskał oddech. Długi czas jeszcze leżeliśmy tak, łapiąc powietrze jak ryby wyrzucone na piasek. Być może gdybym wtedy dał towarzyszowi choćby trochę alkoholu (którego nigdy w górach nosić nie należy), mógłbym istotnie spowodować jego śmierć.
Mimo wszystko wywody Kordysa również nie są w zupełności przekonywające. Przecież z opowiadania Kasznicowej wynika, że nieszczęśliwi byli umierający, z a n i m otrzymali ów fatalny koniak. I że nie mieli objawów duszenia się - jedynie młody Kasznica dużo wcześniej skarżył się na trudności w oddychaniu, później jednak szedł jeszcze dłuższy czas. Zresztą fakt, że w ogóle mogli mówić cokolwiek, przeczy podobieństwu do naszej sytuacji na Mont Blanc.
Książka już dość stara ale nie jesteśmy ani trochę bliżsi wyjaśnienia przyczyn śmierci tych ludzi niż pod koniec lat 50. XX wieku.
Użytkownik balas edytował ten post 10.07.2011 - 20:43