KONIEC KŁAMSTWA SMOLEŃSKIEGO
Raporty Anodiny i Millera zwieńczyły etap kłamstw dotyczących katastrofy. Nadszedł czas ich odkłamania. Braki w wykresach obu raportów kluczowych parametrów lotu i manipulowanie danymi zapisanymi przez urządzenia pokładowe zaprzeczają teorii, że dramat zaczął się od zderzenia z brzozą, gdy samolot wykonał półbeczkę. Łatwo też podważyć tezy komisji dotyczące radiowysokościomierzy i przycisku „uchod”.
Po analizie raportu Millera pojawia się pytanie, dlaczego polska komisja, podobnie jak rosyjska komisja MAK, nie podały wielu bardzo ważnych danych technicznych, które miały kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia poszczególnych faz lotu oraz pracy urządzeń pokładowych.
Szczegółowa lektura dokumentu przygotowanego przez polskich ekspertów stawia także pod znakiem zapytania rzetelność w podawaniu informacji mających jakoby potwierdzać słynną już teorię pancernej brzozy.
Rachmistrze Jerzego Millera
Jednym z najbardziej rażących przykładów takiej nierzetelności jest tabelka obrazująca geometrię zderzenia samolotu, zamieszczona na str. 70 załącznika do raportu. Zawarto w niej dane, które przedstawiają – według komisji – przebieg ostatniego etapu lotu, łącznie ze zderzeniem z brzozą, utratą fragmentu skrzydła i zniszczeniem maszyny w wyniku uderzenia w ziemię.
Problem w tym, że najważniejsze dla uzasadnienia tej tezy wartości – kąt pochylenia, przechylenia oraz natarcia – są od pewnego momentu (dane podawane są przy kolejnych wydarzeniach, takich jak minięcie radiolatarni czy zderzenie z brzozą) oznaczone „gwiazdką”. Odsyła ona do niepozornego przypisu, który mówi, że są to… parametry wyliczone. Wynika z tego, że komisja podając np. wartość kąta przechylenia samolotu do chwili zderzenia z brzozą korzysta z parametrów pochodzących z rejestratorów lotu, jednak kolejne liczby mające dowodzić, że po uderzeniu w drzewo Tu-154 obrócił się kolejno o 90, 120 i 150 st. – są już „parametrami wyliczonymi”! Jest to tym bardziej dziwne, że z wykresu zamieszczonego na str. 23 załącznika wynika, że maksymalna wartość kąta przechylenia zarejestrowana przez czarne skrzynki po uderzeniu w brzozę wynosi… 65 st.
Wszystko wskazuje więc na to, że eksperci Millera „obliczyli” kąt przechylenia samolotu na podstawie zrobionych przez Rosjan zdjęć smoleńskiego drzewostanu – później zresztą przetrzebionego bez wiedzy polskich władz. Pominęli przy tym parametry zapisane w rejestratorach lotu. Zabieg ten miał prawdopodobnie uzasadnić forsowaną od początku przez Kreml wersję, że Tu-154 obrócił się po uderzeniu w brzozę „do góry nogami”, co spowodowało całkowite zniszczenie maszyny po jej kontakcie z gruntem.
Jedno jest pewne: teoria pancernej brzozy nie ma oparcia w faktach. To tylko hipoteza bazująca na wyliczeniach, dokonanych – jak można przypuszczać – na niewiarygodnym materiale fotograficznym.
Wątłe fundamenty wątpliwej hipotezy
Identyczna praktyka miała miejsce przy podawaniu wysokości, na jakiej znajdował się tupolew. Jak zauważył bloger Robert Kujawski, na str. 16 raportu w jednym z przypisów (drobnym drukiem) napisano, że „wysokość lotu samolotu w końcowej fazie podejścia do lądowania została oszacowana na podstawie obliczeń wykonanych przez Komisję”. Podkreślmy, że wynik tych hipotetycznych „obliczeń” wykonanych nie wiadomo jaką metodą posłużył do miażdżącej krytyki polskiej załogi, która jakoby posługiwała się w ostatniej fazie lotu radiowysokościomierzem, a nie (jak wymaga instrukcja) wysokościomierzem barometrycznym.
Pozostając przy kwestii wysokościomierzy, należy podkreślić, że eksperci, zarówno polscy, jak i rosyjscy, nie podali pełnych danych z wysokościomierza barometrycznego. Stało się tak, mimo że jednym z dwóch podstawowych zarzutów komisji Millera w stosunku do załogi Tu-154M jest właśnie korzystanie w ostatniej fazie lotu z radiowysokościomierza (pokazującego dystans między samolotem a ziemią) zamiast z wysokościomierza barometrycznego (wskazującego wysokość samolotu nad poziomem pasa).
– Raporty obu komisji bazują na trajektorii wyznaczonej według radiowysokościomierza, stwierdzając jednocześnie bez żadnych dowodów, że tylko nim posługiwała się załoga podczas podejścia do lądowania. Czytający raport nie mają możliwości porównania przedstawionej trajektorii według radiowysokościomierza z trajektorią według wysokościomierza barometrycznego – mówi „Gazecie Polskiej” ekspert lotniczy.
Jak zresztą pisaliśmy przed tygodniem – twierdzenia komisji Millera, że cała załoga opierała się wbrew zasadom na wskazaniach radiowysokościomierza, jest absurdalna. Cyferblaty obu wskaźników na stanowisku I pilota są ulokowane tuż obok siebie, ponadto nawigator, który miał odczytywać wskazania radiowysokościomierza, miał przed sobą tylko wysokościomierz barometryczny. Nawet jeśli faktycznie odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, co jest wątpliwe, to i tak musiał mieć (podobnie jak pozostali członkowie załogi) świadomość poziomu, na jakim znajdował się samolot względem pasa startowego.
Niewygodny problem
Wywiady, jakich udzielali członkowie komisji Millera, tylko potwierdziły, że eksperci w żaden sposób nie potrafią odnieść się do ujawnionej przez „Gazetę Polską” i nagłośnionej przez Antoniego Macierewicza informacji, że komputer pokładowy Tu-154 (i rejestratory lotu) przestał działać 15 m nad poziomem lotniska w odległości ok. 70 m od miejsca pierwszego zderzenia z ziemią (w miejscu tym wysokość nad poziomem lotniska odpowiada wysokości nad ziemią). Podkreślmy, że są to niepodważalne dane odczytane przez Amerykanów (producentów komputera pokładowego) i zawarte w raporcie MAK.
Doskonałym przykładem jest tu rozmowa ppłk. Roberta Benedicta z „Polska the Times”. Na pytanie dziennikarza o wyłączenie zasilania urządzeń na wysokości 15 m, członek komisji Millera odpowiedział zupełnie nie na temat. „Rzeczywiście, w jednym z rejestratorów eksploatacyjnych ATM-QAR nie zachowało się ostatnie 1,5 sekundy zapisu danych. Znamy dokładnie tego przyczynę. ATM-QAR jest rejestratorem cyfrowym – wstępnie dane przekazywane są do bufora pamięci i po jego zapełnieniu przesyłane są do pamięci stałej. W przypadku zaniku napięcia dane znajdujące się w buforze nie zachowują się” – powiedział, choć szczegóły dotyczące zapisu danych przez skrzynkę ATM, a wyniki odczytu komputera pokładowego zawarte w raporcie MAK to dwie różne rzeczy. Nawiasem mówiąc: słowa ppłk. Benedicta są sprzeczne z raportem Millera, gdyż pomiędzy końcem zapisu ATM-QAR a uderzeniem w ziemię upłynęło nie 1,5, lecz 2,0–2,5 sek.
W zbliżony sposób, choć nieco dokładniej, próbował tłumaczyć tę sprawę w Radiu TOK FM inny ekspert Millera – Maciej Lasek, sugerując przy tym, że danych z komputera pokładowego nie należy traktować wiarygodnie, bo nie jest to rejestrator. Lasek zapomniał jednak dodać, że za rozpadem Tu-154 przed uderzeniem w ziemię przemawiają nie tylko zapisy komputera, lecz także zawarte w raporcie MAK odczyty wskazań wysokościomierzy tupolewa.
Jak pisaliśmy kilka miesięcy temu w „Gazecie Polskiej” (m.in. za blogerem RexTurbo), krzywa radiowysokościomierza (s. 187 polskiej wersji raportu MAK) urywa się o godz. 8:41:03,5 na wysokości ok. 43 m nad ziemią (!). Koniec pracy wysokościomierza według QNH (ciśnienie atmosferyczne zredukowane do średniego poziomu morza dla atmosfery wzorcowej) odnotowano z kolei na wysokości 188 m, czyli ok. 22 m nad pasem – działanie urządzenia przerwane zostało w tym samym czasie, w którym nastąpił koniec wskazań radiowysokościomierza (s. 78 raportu w wersji polskiej). Natomiast linia wysokości według QFE (ciśnienie atmosferyczne na poziomie progu pasa startowego) kończy się jeszcze wcześniej, bo o godz. 8: 41: 01,5, gdy samolot znajdował się na wysokości ok. 8 m nad progiem i zaczynał się wznosić (s. 175 polskiej wersji raportu MAK).
Na jakiej podstawie polscy eksperci twierdzą więc, że samolot był sprawny aż do zderzenia z ziemią?
Mamy uwierzyć „na słowo”
Jerzy Miller każe nam wierzyć „na słowo” także w kwestii słynnego przycisku „uchod”, umożliwiającego poderwanie samolotu, który podchodzi do lądowania na autopilocie. Choć nawet wojskowi prokuratorzy przyznali, że czarne skrzynki nie rejestrują, czy system automatycznego odejścia był sprawny, to komisja Millera z góry założyła, że „uchod” działał, tylko piloci nie umieli go właściwie użyć.
Trzeba więc zadać kilka pytań. Czy komisja posiada ekspertyzy z laboratoryjnego badania urządzenia „uchod”? A jeśli nie, dlaczego nie brała pod uwagę ich awarii lub uszkodzenia świadomego, np. podczas remontu Tu-154M? Jeśli nie można wykluczyć awarii lub sabotażu, na jakiej podstawie osądza się pilotów?
O tym, że opowieści o złym zastosowaniu „uchod” to tylko luźna hipoteza, świadczą także – paradoksalnie – słowa rosyjskich specjalistów z MAK. Rosjanie, broniąc swojej kuriozalnej tezy, że piloci pod naciskiem gen. Błasika zdecydowali się wylądować, słusznie bowiem podkreślili, że nie ma żadnego dowodu, jakoby przycisk „uchod” w ogóle został przez pilota użyty – bo system tego nie rejestruje.
Wniosek może być tylko jeden: arbitralne stwierdzenie w raporcie Millera, że kpt. Protasiuk nieprawidłowo zastosował ten przycisk – i że owo urządzenie było sprawne (choć rejestratory nie mogą tego wykazać) – to kolejny dowód na to, że eksperci z polskiej komisji oparli swoje najważniejsze ustalenia przede wszystkim na domysłach, hipotezach i fantazji.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski / Gazeta Polska