Zaczęło się od tego, że jako więzień jeden z wielu postawiony zostałem w równej linii podobnie mi wychudzonych i obdartych skazańców. Ponieważ z natury jestem niechlujny, a nadto wątłej budowy ciała, to z powodzeniem mogłem udawać kułaka po trudach aresztu. Przede mną znajdował się naczelnik obozu o twarzy dziwnie szlachetnej, a za nim - niezwykłe, baśniowe zabudowania. GUŁag, proszę państwa! A przecież nigdy miał nie istnieć, ba! nie istniał przecież, wszystko było jeno fantazją, przywidzeniem - kłamstwo kapitalistów i katolików w ciało przemienione. Jak byk jednak stały, przylegając do betonowej platformy peronu, liczne baraki, kotłownie, magazyny i właściwe cele, a nad tym wszystkim górowała podświetlona na czerwono antena komunikacjna oraz helipad z majestatycznym Mi - 24 w barwach maskujących.
Wiedziałem już, co nas wszystkich czeka. Słowa towarzysza naczelnika zbyłem, zresztą jako wytwór fantazji i tak nie miały pewnie żadnego merytorycznego sensu. Potem zastukano obcasami, gdzieś zawyła syrena - w przybudówce po lewej stronie rozwarto ciężkie żelazne drzwi. Za nimi - jakieś stalowe szafy, ławeczki z desek niby grobowych i straszne ciemności. I ja, tam, z nimi? Z tymi gębami chrześcijańsko - malwersanckimi? Ażeby mnie szczypali porozumiewawczo, klepali, kuksańce wlepiali łapami zapoconymi od wertowania Mojżeszowego Pięcioksięgu?! O, niedoczekanie!
Za jednego z nich nie dam się uznać. Szybko zlustrowałem wzrokiem okolicę. Wieżyczki uzbrojone co kawałek, zresztą naczelnik sam był w stanie wyrwać natychmiast ciężkiego Makarowa i wypalić. A więc doskonale.
Dla pozoru jednak zamarudziłem, dostałem się na tyły smutnego szeregu i tam, niby to już stawiając stopę na pierwszym schodku, nagle puściłem się pędem! Ku siatce żelaznej, drutem kolczastym umajonej! Dalej, naprzód - byle dalej od upokorzenia współniedoli!
Sięgnął mnie już trzeci pocisk. Przeszedł gładko, przez płuco i na wylot, akurat, gdym przesadzał płot, nie bacząc na ostre druty haczące mi piękne bojówki. Runąłem w dół jak kamień i ciężko łupnąłem o szyny, z trzy i pół metra niżej, po drugiej stronie.
Natychmiast przestano się mną przejmować. Zapakowano w trzewia GUŁagu ostatnich skazanych, komendant Makarowa schował do kabury ledwo ten ostygł i z nauczycielską miną zamknął za sobą owe ciężkie odrzwia.
Z pewnością liczył, że następny skład wiozący następne dusze wybawione niewolą już ostatecznie załatwi, cokolwiek ze mnie pozostało.
Leżąc tak i coraz bardziej siły tracąc, patrzyłem sobie w dal, wzdłuż trakcji ginących daleko we mgle. Trakcje... kable... słupy... para wodna w powietrzu - wszystko to podziałało na mnie doskonale. Już wiedziałem, że dobrze zrobiłem - śmierć dotknęła mnie już przeżytego, ale zarazem wolnego od wszelkich doświadczeń przykrych, które by opadły na mnie, gdybym tylko dopuścił się grzechu bezecnego duszenia w sobie tego żywota i oddechu.
"Świat" - pomyślałem sobie, czując, jak szyny powoli zaczynają mi się wrzynać w drętwiejące plecy; "jest to taka wielka skała lecąca sobie przez przestrzeń. Na niej rozwijają się i giną różne formy biologiczne, z których jedne lubią spać długo, a inne nie mają pojęcia o własnym bycie. Jedne unicestwiają drugie dla mięsa, dla kaprysu myśli lub dla chemicznego związku. A kula ta będzie sobie tak lecieć i lecieć, a istoty być i nie być. I tak długo, jak nic nie zmieni się w tym porządku, tak długo będzie doskonale."
W takiej chwili nie mogłem już chyba nikogo winić za nic, ja już nawet nie znałem pojęcia winy - zrozumiałem wartość w bezwartości i nigdy jej nie zapomnę. A komendant ze swoim Makarowem? Uczynił stożkiem ołowiu ubytek w mojej biologicznej powłoce, tym samym przyczyniając się do powolnego ustania akcji serca i funkcji mózgowych. Jednego ze stworzeń właśne ubyło - a nawet w chwili, kiedy tak sobie leżałem, przybywała nieskończona ich ilość. Jakąż świat mógł ponieść stratę?
Wszystko było jasne i klarowne... tylko rzeczywistość jakoś uporczywie nie chciała gasnąć.
(CDN)
Użytkownik Arctur V. edytował ten post 21.02.2012 - 02:07