Sprawa Galileusza miała też wymiar prywatnych stosunków i animozji między Urbanem VII a Galileuszem, chociaż: "Kościół w czasach Galileusza nie tylko stosował się do wskazań rozumu, tak jak określano go wówczas i, częściowo nawet obecnie, ale brał także pod uwagę etyczne oraz społeczne konsekwencje poglądów Galileusza. Oskarżenie wniesione przezeń przeciwko Galileuszowi było racjonalne i tylko oportunizm oraz brak spojrzenia z perspektywy czasowej mogą powodować żądanie rewizji wyroku." Paul Feyerabend, "Przeciw metodzie", Wrocław 1996, s. 130.
Oczywiście, że w historii chrześcijańskiej Europy dochodziło do konfliktów, których tłem była - prawdziwa czy urojona - "naukowość" (która zresztą z tych konfliktów się wykrystalizowała we właściwą - w ścisłym tego słowa znaczeniu - naukę), lecz różni apologeci "męczenników za naukę" przejawiają często tendencję do zignorowania czegoś, co nazywa się "duchem czasów" (w rozumieniu, że tak to ujmę, rankowskim) i do oceniania tychże konfliktów z punktu widzenia teraźniejszego. Jest to podstawowy błąd w jakimkolwiek badaniu historycznym (a nie ma co się oszukiwać - historię nauki można badać tylko wedle metod historycznych): błąd prezentyzmu (co podkreślił, m.in. zacytowany wyżej Feyerabend; chociaż pisał to przewrotnie z pozycji antymetodologicznych, pokazuje tylko jak uniwersalny wymiar ma ten błąd*). Jest on powodowany apriorycznym założeniem, sprzecznym w istocie z rzeczywistością historyczną (tą, która jest dla nas uchwytna), mianowicie istnienia konfliktu "Kościół vs nauka".
Konflikty o wymiarze instytucjonalnym i - częściej nawet - prywatnym (konflikt Galileusza) nie stanowią jednak żadnego argumentu przemawiającego przeciwko podstawowej prawdzie: że nauka w ścisłym tego słowa znaczeniu jest owocem ducha chrześcijańskiego cywilizacji łacińskiej (w jej pełnym wymiarze, idąc za wizją F. Konecznego, której epistemologiczny wymiar tego chrześcijańskiego ducha pozwolił na taki rozwój - usystematyzowany i celowy, dyktowany możliwością i koniecznością racjonalnego poznawania otaczającej rzeczywistości). Starożytna Grecja w istocie nie wydała na świat w pełni dojrzałej nauki, lecz stanowiła składnik fundamentu, na którym rozkwitła później myśl chrześcijańskiej cywilizacji. To, że pogańska myśl filozoficzna nie wykroczyłaby poza błędne koło, pokazuje fakt zastoju i marazmu myśli i ducha racjonalnego poznania - prowadzącego do rozwoju nauki w ścisłym tego słowa znaczeniu - przez kilka wieków dominacji politycznej i kulturowej Rzymu aż do przyjęcia i dominacji chrześcijaństwa, gdy do znudzenia wałkowano w istocie osiągnięcia sprzed kilku wieków. Podobnie ma się rzecz z tzw. renesansem arabskim. Zapomina się, że ów renesans "wybuchł" tuż po podboju arabskiego czego? Chrześcijańskiego świata Bliskiego Wschodu. Nie bez przyczyny ów renesans - nikt nie zaprzeczy, że o niebagatelnej "misji cywilizacyjnej" (chociaż nie lubię tego wyrażenia, pasuje tutaj doskonale) - zakończył się dosyć szybko i niewiele z tego zostało. Ruch umysłowy - prawdziwy - trwał dopóki, dopóty trwał tam jeszcze świat elit de facto chrześcijański w postrzeganiu przez nich świata. Świat Islamu utknął w marazmie, gdy tylko religia i światopogląd, "duch islamski", zapanował na podbitych przez Arabów terytoriach i tkwił w nim aż do końca XIX wieku, gdy niektóre państwa islamskie zaczęły nieśmiało "małpować" - nie, lepiej - zapraszać nauczycieli Europejczyków, wzory chrześcijańskiej - wciąż - Europy. I nie przeczy to wcale faktowi istnienia tam czasem i wybitnych "uczonych", ale pamiętać należy, że były to ewenementy i klasa sama w sobie; a nie element wielkiego, zorganizowanego i zdeterminowanego ruchu umysłowego. Tak samo jak szanowny Użytkownik zauważył wyżej - historia nauki to nie historia techniki.
Ad rem! Tu nie chodzi o historię konfliktów instytucji i ludzi Kościoła Katolickiego z pojedynczymi filozofami czy uczonymi, których dziś okrzykuje się mianem "męczenników nauki", podczas gdy często nawet środowisko naukowe (wcale nie gorsze) ówczesnych odnosiło się do nich z rezerwą i w części przecież racji nie mieli (a niektórzy byli tylko kiepskimi filozofami przyswajającymi osiągnięcia rówieśników i przeszłych, kierowani urojoną przez siebie misją religijną i przekonaniem posiadania mocy magicznych - jakby nie patrzeć: wzór naukowca - czyli G. Bruno). Zapomina się też o fakcie, że ich odkrycia - których empiryczne potwierdzenie następowało później - były rozpoczynane zgoła od założeń, które byłyby nie do pomyślenia i wyśmiane jako pseudonaukowe w dniu dzisiejszym. W każdym razie, obiektywnie rzecz biorąc, bez błądzenia i weryfikacji błędów, niemożliwy byłby rozwój nauki.
Zapomina się również - wracając do powyższego urojonego konfliktu "Kościół vs nauka" - że owi "męczennicy nauki" (pomijając wypadki faktycznego szarlatanizmu jak G. Bruno) byli najczęściej ludźmi wierzącymi (odsyłam do podręczników do filozofii, np. Tatarkiewicza i cytowanych już tekstów). Nie kwestionowali samej istoty religii, częściej deklarowali się nawet jako "lepsi wierni" od zwalczających ich czasem ludzi Kościoła. Argumenty "biblijne" były - jeśli były - wyciągane jako pretekst, albo wynikały z błędnej egzegezy (następowało to już po wybuchu jakiejś sprawy, nigdy nie było to jej przyczyną). Były to oczywiste nadużycia ludzkie i instytucjonalne - nie zaś cywilizacyjne (wielcy myśliciele i teologowie chrześcijaństwa u samego zarania zrozumieli, że Pismo Święte nie jest podręcznikiem nauk przyrodniczych; zaś metodologiczna egzegeza biblijna rozpoczęła się wraz z Richardem Simonem; znowu: "duch czasów" i przestroga przed błędem prezentyzmu). No i - jak zostało wspomniane - nigdy nie były to konflikty jednowymiarowe, gdzie Kościół Katolicki urzeczywistniając urojony spisek trzymania ciemnej masy chłopskiej w jak największej ciemnocie i uciemiężeniu, zwalcza ich niebywałe osiągnięcia na polu nauki, niosące postęp i światło uciśnionym, przebłyski przyszłego Raju na Ziemi. Tym podobne narracje, zakładające ów urojony konflikt "Kościół vs nauka", są w istocie narracją iście marksistowską (i to podlejszego sortu, gdyż najwięksi marksiści unikali tym podobnej, żenującej retoryki); nawet jeśli jest ona nieświadoma. Jest ona "owocem" pewnego "ducha czasów", który wyłania się na polu postchrześcijańskiej Europy (która to pozbawiona cywilizacji łacińskiej już od razu zaczęła się "sypać" pod naporem prymitywniejszych - i co tu ukrywać - niższych cywilizacji). Takie narracje zakładają również niedorzeczną pretensję, pośrednio podpowiadającą: "gdyby nie chrześcijaństwo, Kościół i inkwizycja - zaraz po upadku cesarstwa rzymskiego nastąpiłby wielki boom naukowy i zniknęłyby by wszystkie problemy" - właśnie: Raj na Ziemi. Konsekwencja tym podobnych argumentacji zaiste oderwana od rzeczywistości.
Właśnie: rzecz jest tu o niezaprzeczalnym fakcie, że nauka w ścisłym tego słowa znaczeniu powstała na gruncie światopoglądu chrześcijańskiego, tylko i wyłącznie na łonie wyższej od innych cywilizacji łacińskiej. Nie ma znaczenia, czy ktoś był katolikiem, czy protestantem czy też nawet niewierzącym - gdyż ta niewiara była uwarunkowana życiem w chrześcijańskim świecie; a sama deklaracja niewiary nie zmieniała natury tego człowieka. Czy chciał, czy nie - w istocie był człowiekiem-chrześcijaninem (tj. o światopoglądzie uwarunkowanym chrześcijańską wizją świata i epistemologiczną myślą cywilizacji łacińskiej jako całości). To właśnie ten ruch umysłowy w całości i ciągle bez przerwy - rzecz nieobecna w żadnej innej cywilizacji - systematycznie doprowadził do faktycznego rozwoju myśli ludzkiej, który zaowocował powstaniem nauki w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Jest to fakt niezaprzeczalny i wyłaniający się z prostego zrozumienia historii filozofii i nauki. W jakiej innej cywilizacji powstała jakaś nowoczesna nauka, której rozwój da się zauważyć w prostej linii od starożytnych osiągnięć - rzeczywistych czy nie - ich przodków? Nie bez powodu historia cywilizacji łacińskiej - chrześcijańskiej, łączy się nierozerwalnie z historią filozofii i nauki. Bez tej pierwszej - nie ma tych drugich. Można za to pisać historię nauki nie zwracając absolutnie żadnej uwagi na historię cywilizacji: arabskiej, indiańskiej, turańskiej, chińskiej, itd. - jak gdyby nie istniały. Jednorazowe wielkie umysły tych cywilizacji, nie zastępują wielkiego ruchu umysłowego chrześcijańskiej Europy. Jak to się mówi: jedna jaskółka wiosny nie czyni.
*I swoją drogą pokazujący, że nawet Feyerabend nie był takim wściekłym relatywistą metodologicznym, za jakiego się podawał
Sprawa Galileusza bywa postrzegana jako walka samotnego, postępowego naukowca z ciemnym, ale potężnym Kościołem. Tymczasem Galileusz był wiernym synem Kościoła. Dlatego też warto postawić pytanie, czy czasami nie należy traktować go jako świętego. Chociaż miał trudności, chociaż się z tymi trudnościami musiał borykać, to jednak pozostał wierny.
Jednym z ciekawych punktów zapalnych, w którym wciąż ścierają się ludzie religii i nauki, jest sprawa Galileusza. Jak daleko odeszła ona od „rozumu”, mogliśmy się przekonać, gdy przed kilkoma laty wspomniał o niej Benedykt XVI1. Wówczas ściągnęło to na papieża ataki „scjentystów”. Nieco później zespół Centrum Myśli Jana Pawła II przeprowadził niewielkie badanie socjologiczne2 dotyczące świadomości współczesnych Polaków na temat procesu i śmierci włoskiego uczonego. Wyniki okazały się zaskakujące. Jak czytamy w raporcie – wśród tych, którzy sądzą, że znają temat, aż połowa twierdzi, że Galileusz zginął na stosie z wyroku Inkwizycji! Poprawną odpowiedzią na pytanie o los Galileusza było oczywiście twierdzenie, że zmarł śmiercią naturalną w areszcie domowym. Jak mocno jednak przypadek Galileusza tkwi w umysłach naszej epoki, może świadczyć fakt, że na ten historyczny temat wypowiedział się Jan Paweł II: „Począwszy od epoki oświecenia, aż do naszych czasów sprawa Galileusza stanowiła swoisty mit, który ukształtował obraz wydarzeń dość daleki od rzeczywistości. Widziana w tej perspektywie, była ona symbolem rzekomego odrzucenia przez Kościół postępu naukowego, czyli dogmatycznego «obskurantyzmu», sprzecznego z wolnym poszukiwaniem prawdy. Mit ten odegrał doniosłą rolę w kulturze: przyczynił się do utwierdzenia wielu rzetelnych ludzi nauki w przekonaniu, że duch nauki i jej etyka poszukiwania prawdy są nie do pogodzenia z wiarą chrześcijańską. Tragiczne wzajemne nieporozumienie zostało zinterpretowane jako wyraz konstytutywnej sprzeczności między nauką i wiarą. Wiedza, jaką czerpiemy z najnowszych badań historycznych, pozwala nam stwierdzić, że to bolesne nieporozumienie należy już do przeszłości. Sprawa Galileusza może także dla nas stać się lekcją, przydatną w analogicznych sytuacjach, które istnieją dziś lub mogą pojawić się w przyszłości”3.
Co więcej, sprawa Galileusza wydaje się być głośniejsza współcześnie niż w XVII wieku, kiedy miała miejsce. Dopiero oświecenie ze swoją silną tendencją do tworzenia historycznych mitów (choćby poruszany przeze mnie w innym tekście przykład Hypatii z Aleksadrii4) wydobyło z zapomnienia słynnego obecnie astronoma i postawiło na piedestale, na którym sam z pewnością nie chciałby się znaleźć. Ksiądz Adam Adamski, autor jedynego w Polsce opracowania myśli teologicznej Galileusza, wypowiada się o tym w słowach bardzo zdecydowanych. „Sprawa Galileusza bywa też postrzegana jako walka samotnego, postępowego naukowca z ciemnym, ale potężnym Kościołem. Tymczasem Galileusz był wiernym synem Kościoła. Dlatego też w temacie tego rozdziału znalazło się pytanie, czy czasami nie należy traktować go jako świętego. Świętego w tym sensie, że pozostał on w sumieniu wierny Kościołowi i nie chciał powodować żadnego rozłamu ani wszczynać jakiejkolwiek walki z Kościołem. Chociaż miał trudności, chociaż się z tymi trudnościami musiał borykać, to jednak pozostał wierny”5.
Oczywiście oprócz różnorodnych wypowiedzi apologetycznych na temat Galileusza, zarówno ze strony pisarzy i publicystów katolickich, jak i „ortodoksów” naukowości, pojawiały się też ujęcia, które próbowały zrozumieć bardziej szczegółowo kontekst wypowiedzi naukowych Galileusza, czy to przez odniesienie się do prawdziwości jego teorii, czy też przez przywołanie społecznych uwarunkowań, w jakich znajdował się ówczesny Kościół. Marksistowski romantyk, filozof Ernst Bloch, zwracał choćby uwagę na to, że jego zdaniem, jako dla filozofa, zarówno heliocentryzm, jak i geocentryzm opierają się na nierzeczywistych założeniach. Ten brak już u podstaw podważa oczywiście popularny model astronomiczny epoki klasycznej, ale także „nowoczesny” model Galileusza/Kopernika. Co należy do tych założeń? Przede wszystkim postrzeganie wszechświata jako „pustej nieruchomej przestrzeni”, które to założenie zostało zniesione przez teorię względności. Bloch jako marksista dokonywał z pomocą Galileusza swoistej relatywizacji i dehierarchizacji całej rzeczywistości materialnej, w której mamy „tylko relatywny ruch ciał wobec siebie” uzależniony „od wyboru ciała uznanego za nieruchome”. Zatem jeśli „stopień skomplikowania występujących tu obliczeń nie okazałby się taki, by wszystko wydało się niewykonalne, można by przyjąć Ziemię za nieruchomą, a Słońce jako ruchome”6.
Twierdzenia Blocha bez trudu można uznać za graniczącą z absurdem obronę klasycznego modelu wszechświata, do którego dodano kolejny (jeden z bardzo wielu) „epicykl”. Wywód Blocha mówi nam jednak coś więcej o dwóch zasadniczych sprawach – brzytwa Ockhama (czyli przyjęcie założenia, że najprostsze rozwiązania zawsze są prawdziwe) nie jest zasadą absolutną we współczesnej metodologii nauk, a także, że teoria naukowa, w tym przypadku astronomiczna, nie należy do dziedziny „faktów”, ale jest intelektualnym, matematycznym odzwierciedleniem wszechświata, które to odzwierciedlenie może przyjmować różnorodność modeli teoretycznych. Jak zauważył Joseph Ratzinger, konkluzja Blocha jest wręcz naiwna, ale jednak bliska prawdy. Heliocentryzm Galileusza dominuje nad teorią geocentryczną nie swoją większą odpowiedniością z prawdą obiektywną, a prostszym systemem obliczeniowym. Co ciekawe, zasada prostoty była jedną z podstaw już w klasycznym modelu wszechświata (choć nie w sposób proponowany przez Ockhama). Zasadę tę jednak permanentnie łamano wobec trudności wynikających z empirii, czyli obserwacji nieba. Oznacza to, że propozycje Kopernika i Galileusza swoje motywacje teoretyczne znajdowały w kategoriach klasycznej astronomii i do niej właśnie przynależały. Dopiero z czasem zaczęto je traktować jako odkrycia rewolucyjne. Ciekawa jest konkluzja Blocha, która bliska będzie postulatowi naukowców związanych z ruchem inteligentnego projektu mówiących o uprzywilejowanym charakterze Ziemi: „Skoro względność ruchu nie ulega żadnej wątpliwości, to humanistyczny oraz dawny chrześcijański system wartości ma co prawda nie tyle prawo do mieszania się w obliczenia astronomiczne i ich heliocentryczną wykładnię, lecz ma jednak własne metodyczne prawo zatrzymać tę Ziemię ze względu na powiązania istotne humanistycznie, i uporządkować świat wokół tego, co się na Ziemi wydarza i wydarzyło”7. Myślenie Blocha wydaje się znacznie bardziej przekonujące niż ujęcie, jakie zaproponował słynny anarchista w dziedzinie metodologii nauk. Peter Feyerabend określił słuszność postawy Kościoła wobec Galileusza przez uwypuklenie racjonalnej dbałości Rzymu o spokój ludzkich umysłów, które mogłyby zostać wzburzone „niebezpieczną nauką”. Pozostaje pytanie, czy możemy pozwolić sobie na takie koncesje wobec prawdy? Na takie instrumentalne traktowanie rozumu? Między innymi dzięki Blochowi wiemy, że prawda w nauce nie jest sprawą prostą. Wiedzieli to też ludzie późnego średniowiecza i ta ich świadomość stała się prawdopodobnie przyczyną trudności i kłopotów Galileusza.
C.S. Lewis w swojej znakomitej książce Odrzucony obraz8 podejmuje wątki, które już wcześniej zostały poruszone przez Ernsta Blocha – teorie astronomiczne pozostają formami przejściowymi. Znikają, gdy tylko pojawia się ktoś bardziej pomysłowy i potrafi „zachować” obserwowane zjawiska przy mniejszej niż dotychczas liczbie założeń. Pamiętajmy jednak, że nie chodzi nam o prostą wykładnię brzytwy Ockhama – teoria Einsteina ma u swych podstaw znacznie szersze pole obserwacyjne niż mieli Galileusz, czy Kopernik uzbrojeni w dość prymitywne, z naszej perspektywy, narzędzia badawcze. Wniosek Lewisa jest zasadniczy i odpowiada metodzie naukowej – „teorie naukowe (...) nie są nigdy stwierdzeniem faktu”9. Takie stanowisko przyjmował choćby Newton, który zamiast pisać „przyciąganie zmienia się odwrotnie do kwadratu odległości”, pisał „wszystko dzieje się jakby przyciąganie zmieniało się odwrotnie do kwadratu odległości”10. Różnica ta wydaje się być niezwykle istotna dla zrozumienia średniowiecznego podejścia do poznania wszechświata. Znakomicie podejście to oddają słowa stosowane przez samego Lewisa na opis klasycznej teorii wszechświata – Model lub Obraz, czyli coś, co zachowuje odpowiedniość rzeczywistości, ale tylko w określonych punktach lub „ideach”. Obrońcą Kopernika i Galileusza mógłby zostać św. Tomasz z Akwinu, który wypowiedział swoje stanowisko na temat charakteru teorii kosmicznych. „W astronomii daje się opis kół koncentrycznych i epicyklów na tej podstawie, że jeśli robi się założenie ich istnienia (hac positione facta), dostrzegalne zmysłami pozory dotyczące ruchów niebieskich mogą być zachowane. Ale nie jest to ścisły dowód (sufficienter probans), ponieważ być może (forte) dałyby się one zachować również przy odmiennym założeniu”11.
Powoli zaczynamy rozumieć, na czym mogła polegać różnica pomiędzy Kopernikiem, który nie wzbudzał nigdy tak wielkich kontrowersji, a Galileuszem, który w oczach wielu spłonął na stosie. Pierwszy przedstawił nową hipotezę opisu nieboskłonu, drugi był skłonny swoją hipotezę traktować jak fakt i wymagał dla niej przynależnej prawdzie czci. Trafne byłoby zatem sformułowanie zanotowane przez A.O. Barfielda – rewolucja Galileusza nie polegała na ukuciu nowej teorii niebios, ale na utworzeniu „nowej teorii o naturze teorii”12. Dziś ta „nowa” teoria wydaje się być już mocno przestarzała. Jak możemy zatem rozumieć i tłumaczyć stanowisko Kościoła wobec Galileusza? Tylko z perspektywy prawdy, do której dociera się często drogą trudną, polegającą na podważaniu tego, co w danej epoce wydaje się oczywistością i postępem. Nie chodziło zatem w przypadku Galileusza o ochronę prostych ludzi przed niebezpieczną prawdą, ale raczej o zatrzymanie zbyt pochopnego rozprzestrzeniania się hipotezy jako prawdy.
Nie zmienia to faktu, że Galileusza poddano procedurze procesowej. Przebiegała ona jednak w sposób, wedle naszych standardów, cywilizowany, co potwierdzają kolejne ujawniane na przestrzeni stuleci dokumenty procesowe. Syntetyczne omówienie procesu Galileusza znaleźć można choćby w książce Wyrok na Galileusza i inne mity o nauce i religii. Mit szczegółowo omawia tam Maurice A. Finocchiaro w artykule Mit 8: O tym, że Galileusz był więziony i torturowany za opowiadanie się po stronie teorii Kopernika13. Nie znajdziemy tam niestety subtelnych trudności, jakie napotkał Kościół w osobie Galileusza i w niuansach jego teorii.
Wiele z tego, co wciąż można przeczytać i usłyszeć o Galileo Galilei, warto by podsumować słowami przywołanego artykułu Finocchiaro: „Mity o (...) Galileuszu są zatem prawdziwymi mitami: błędnymi wyobrażeniami, które kiedyś wydawały się prawdziwe i które nadal uznają za takie ludzie słabo wykształceni i niedbali badacze”14.
Tomasz Rowiński
Za: http://www.fronda.pl...mitu,20274.html