Napisano
28.05.2012 - 06:30
Jeśli chodzi o miejsce, które opisywałem w wątku „Topielec” – działo się tam więcej rzeczy. Pisałem o tym, że wyjechałem sam do tego hotelu, mimo iż miałem pojechać z „drugą połówką”. Nie tak wyobrażałem sobie te wakacje, choć musze przyznać, że nie same minusy w tym dostrzegłem. Ta przymusowa rozłąka otworzyła mi oczy.
Siedziałem więc sam w tym angielskim hotelu, kelnerowałem z dnia na dzień, poznałem „nowych” ludzi, z Francji, z RPA (choć białych), kilku anglików i szwedki. Tuż po incydencie z „topielcem” wziąłem wolne i pojechałem do tej mojej dziewczyny. Wtedy też mogłem sobie przypomnieć jak bardzo mnie wkurzały różne rzeczy; choćby jej przyjaciółka. Są ludzie, którzy do siebie nie pasują w żadnym bądź razie i tak było właśnie z nami. Zawsze znalazła sposób, żeby mnie zdenerwować. Dziś już nawet nie pamiętam co to było konkretnie; pamiętam tylko jej zasadnicze stwierdzenia, jej stawianie na swoim… Szczególnie zapadła mi w pamięć kulminacja jednej kłótni, kiedy wyjechaliśmy gdzieś na sylwestra i tuż przed północą wybuchła taka kłótnia, że miałem ochotę zacząć mordować.
Nie jestem zasadniczo osobą agresywną, przemocy nie stosuję – w życiu nikogo nie pobiłem. Tamtej nocy miałem ochotę, autentycznie, chciałem złapać tą rudą czuprynę i o kaloryfer, raz po razie… ale kobiet się nie bije… A! I jeszcze jedno. Ona nie potrafiła się wycofać. Nawet kiedy ja się wycofywałem, ona cisnęła, nie dawała spokoju. Nie dało się skończyć tematu. Nie było opcji – ty myślisz sobie swoje, ja swoje, koniec. Nie. Wypominała przez cały czas. Nawet jeśli przyznać jej rację.
No więc miałem ochotę urwać jej głowę, ale jako że kobiet się nie bije, rzuciłem groźne: „Jak się nie zamkniesz, to uderzę Mariusza”. Choć nie były to dokładne słowa… Mariusz – jej chłopak – mały, raczej nieśmiały koleś; do dziś mi faceta żal… przestraszył się, ja się też odrobinę uspokoiłem.
Przez cały mój pobyt w Bornemouth nie mogłem się opędzić od tej jędzy. Chciałem pobyć sam na sam z dziewczyną; nie dało się.
Po dwóch dniach wróciłem do roboty, a dwa tygodnie później przyjechałem już na jeden dzień, nawet niecały, żeby sprawę definitywnie zakończyć. Nie będę tutaj wchodził w jakieś specjalne szczegóły, po prostu uznałem, że podejście mojej „połówki” pozostawiało wiele do życzenia.
Mimo początkowego przygnębienia dość szybko „zjednałem” sobie innych pracowników hotelu. Szczególnie polubiła mnie recepcjonistka, taka starsza kobitka, której w życiu coś nie wyszło; nie miała ani męża, ani dzieci. Nawet domu nie miała. Mieszkała w hotelu i mimo wieku emerytalnego – pracowała bo nic innego jej nie pozostało. Powiem szczerze, że wyglądem odrobinę przypominała mi babcię, którą opisywałem w poście „Pabcia i kryształ”.
Nie jestem typem człowieka, który się upija do nieprzytomności, czy nagle zaczyna wrzeszczeć i wybuchać śmiechem. Jestem – nawet pod wpływem alkoholu – „stonowany”. Kiedy inni szaleją, ja po prostu wolę pogadać – z tego też powodu spędzałem z ową Bonitą więcej czasu niż reszta staff’u. Nie mówię, że ciągle z nią siedziałem, prawda, ale zakumplowaliśmy się dość dobrze.
Wyjechałem zerwać z tą moją jeszcze zanim wszyscy wstali. Pamiętam, że pogoda była pod psem. Niby lato, ale w powietrzu wisiała przenikliwa wilgoć, z ust leciała para. Wstałem chyba o piątej, ubrałem się i poszedłem na przystanek, który swoją drogą znajdował się blisko hotelu. Wróciłem w nocy, koło jedenastej. Kuchnia była już zamknięta, kelnerzy się porozchodzili. Ale normalnie o tej godzinie można się było załapać na darmowe piwko… i w sumie miałem ochotę na coś mocniejszego… ale nikt nie siedział… no właśnie, tu wypadałoby opisać jak ten hotel wyglądał.
Był tam pub i restauracja. W pierwszej części recepcja, korytarz i za nim sala „pubowa”, czyli bar w kształcie owalu, jak wyspa – oddzielał część restauracyjną od pubu. Żeby wejść do restauracji trzeba było zejść po schodach, przejść przez taki mały „lounge”, gdzie czasami goście hotelowi siedzieli rano i czytali gazety – dalej już restauracja. Nic specjalnego w sumie. Wieczorami członkowie staff’u siedzieli w części barowej i popijali piwko. Tego dnia było pusto.
Miałem kiepski nastrój i prawdę mówiąc liczyłem na to, że przed pójściem spać jeszcze z kimś pogadam, odstresuję się. Ale nie. Była dopiero jedenasta. Postanowiłem więc poszukać ludzi. Ruszyłem prosto do pokoju kumpla – Clinton się nazywał. Z tego „laundżu” można było przejść do części „mieszkalnej” hotelu – schodkami na górę i wąskim korytarzem…
Szybkim krokiem śmignąłem przez lounge i zatrzymałem się tuż przy wejściu na górę. Kątem oka zauważyłem ruch. Odwróciłem głowę – na kanapie siedziała Bonita, z okularami na nosie i patrzyła na mnie. Zdziwiłem się, że wcześniej jej nie zobaczyłem, ale byłem zmęczony. Przywitałem ją, ona nic nie odpowiedziała, tylko się patrzyła. Coś w tym było dziwnego. Wyglądała jak człowiek zawieszony pomiędzy jedną a drugą czynnością; przychodzą mi do głowy setki takich rzeczy… jak ktoś, kto siedzi w pustej wannie, albo przy komputerze, kiedy monitor jest już wyłączony. Albo jak ojciec, który odłożył już gazetę, ale wciąż tkwi w tym fotelu, nie zajmuje się niczym, choć wiadomo, że zaraz zacznie coś robić.
Nie zastanawiałem się jednak nad naturą tego doznania, tylko poleciałem do pokoju Clintona. W końcu z Bonitą i tak bym nie chlał, za przeproszeniem. Nie zastałem go. Zdziwiłem się, ale nie dałem za wygraną. Skoro nie było go w pokoju, musiał pójść do kogoś w „odwiedziny”. Zacząłem szukać innych ludzi – koniecznie zależało mi na czyimś towarzystwie. W ostateczności uznałem, że posiedzę z Bonitą. Jej już jednak nie było w „lounge’u”; uznałem, że poszła spać.
Przy hotelu, po drugiej stronie ulicy była „działka” z basenem i „domkiem dla powodzian”, jak wspomniałem przy poprzednim wpisie. Wieczorami imprezy przenosiły się właśnie tam… kiedy zająłem jeden z pokojów, przestało mi to pasować, ale… cóż. Wtedy o tym nie myślałem.
Minąłem basen i zdziwiłem się – pamiętam do dziś – że nie było słychać muzyki, podniesionych głosów. Cisza jak makiem zasiał. Przez te kartonowe ściany wszystkie okrzyki i hałasy przenikały jedynie odrobinę stłumione, kiedyś manager przyszedł w środku nocy z poleceniem zamknięcia ryjów… Żadne „could you please”.
Wchodzę zdziwiony, dwie osoby siedziały w „saloniku”. Ja pytam „co jest”, a oni że Bonita nie żyje. Zaniemówiłem. Musiała umrzeć przed chwilą dosłownie, widziałem ją – tętent myśli. Ale nie przyznałem się, ja naprawdę rzadko przyznawałem się do takich rzeczy. Okazało się, że umarła w nocy. Znaleźli ją już po moim wyjeździe, przyjechała karetka, zabrali ją. Wieczorem było już „pozamiatane”. Nie miała rodziny, a ciało przekazała na potrzeby medyczne – przynajmniej tak to zrozumiałem, więc nie było nawet pogrzebu. Zostały jej ubrania, jej bibeloty, którymi wypełniła sobie pustkę tego hotelowego pokoju. Pokój trzeba było zwolnić, więc Hindus-pokojówek (nazywaliśmy go Bala-Bala – tym bardziej, że sam tak o sobie mówił) wziął to wszystko i spakował.
Hotel miał kilka pomieszczeń gospodarczych – koło głównego budynku, po drugiej stronie wąskiego dziedzińca znajdowały się jakieś byłe… chyba pokoje służby. Były pralki, suszarki, prasowalnia – taka z dwoma wałkami na korbę - do obrusów i prześcieradeł. I w kącie spoczął dobytek doczesny Bonity, w plastykowym worku i dwóch walizkach.
Raz dosłownie, raz tam zajrzałem. Prałem swoje łachy i nie dawało mi spokoju – co też ona miała. Było trochę ubrań, ale nie tylko… okulary, dwa ich komplety. Kilka książek – zdecydowanie była osobą preferującą telewizję. No i pozytywkę w formie drewnianej szkatułki. Chciałem ją włączyć, sam nie wiem po co, ale nie działała.
Wtedy też przypomniałem sobie ten ostatni moment kiedy zobaczyłem Bonitę. Jak między jedną czynnością a drugą… to nie o to chodziło. Ona siedziała w całkowitym bezruchu. Nie robiła nic. Mogłem przysiąc…
No ale wtedy też byłem kompletnym sceptykiem. Lounge nocami był kiepsko oświetlony, ja byłem zmęczony, wyczerpany podróżą. Może widziałem, wyobraziłem sobie. W końcu Bonita tam przesiadywała, czytała jakieś gazety…
Ciężko jest wrócić do konkretnego momentu, jednej krótkiej chwili… to tak jak z tymi kluczami. Niby człowiek zamknął drzwi, niby trzyma ten klucz w łapie, ale nie jest w stanie sobie przypomnieć. Wraca więc na górę. Zamknięte – dziwne. Jakby się samo zamknęło.
W takim stanie „odmóżdżenia” byłem wtedy.
Tak jak w przypadku „topielca”, nikomu nic nie powiedziałem. Zracjonalizowałem sobie. Nawet kolejne „dziwaczne” zdarzenia, które miały miejsce w ciągu następnych dwóch miesięcy nie wpłynęły na moje poglądy.