Całą pierwszą klasę gimnazjum oraz oczywiście 5. i 6. nie uczestniczyłam w grach z piłką, zresztą nie tylko ja. Uczestniczenie ograniczało się do stania i unikania piłki we wszelki sposób. Przez zbijaka. Po prostu się tej piłki bałam, nieważne, czy to koszykówka, siatkówka, 3 kroki czy tunel (w którym też była agresja; jedynie w palanta dało się grać). Dopiero w 2. gimnazjum zaczęłam grać normalnie w siatkówkę i w piłkę ręczną (jako 5 podań) nie uciekając.
Przecież w siatkówce i ręcznej są znacznie mocniejsze i bardziej bolesne piłki-nie kumam...
Dla niektórych to była okazja do wyżycia się i rzucania tylko w nielubiane osoby - oni mieli jeszcze gorzej.
Jak ktoś chce się wyżyć na upatrzonej ofierze to każdy pretekst jest dobry-nie musi wcale grać czy uczestniczyć w WF aby być prześladowanym.
I bardzo słusznie - zakazać durnowatych zabaw w cholerę. W erze Internetu i telewizji nie widzę sensu w chowaniu małych barbarzyńców tłukących się po głowach piłeczkami. Co oni, do buszu mają iść polować na zwierzynę i walczyć o przywództwo w stadzie? Nie, jak dorosną to zajmą swoje miejsce w cywilizowanym społeczeństwie. Teraz się myśli, a nie robi. Przestańcie żyć złudzeniami. Robotników nawet już nie będzie trzeba, bo wszystko się zaraz zautomatyzuje.
Tak automatycznie mi się skojarzyła scena z "Żołnierzy z kosmosu"...gdy blondynek narzeka na treningu fizycznym, zajęcia z nożem itp. Gdera że po co to wszystko skoro wystarczy wcisnąć przycisk i armia nieprzyjaciela zmienia się w pył...
Trener przybił mu rękę nożem do ściany i kazał mu teraz wcisnąć przycisk.
Do pełnej automatyzacji w tym stuleciu nie dojdzie, za dużo zysków i kontroli by umknęło. Nawet informatycy którzy stawiają serwery muszą fizycznie pracować. Samą klawiaturą wszystkiego nie wykonasz. Trzeba przebić się przez ścianę, przybić listwy z kablami, dołożyć dodatkowe pary, przymocować modem-a to superglu nie zrobi.
Jak już koniecznie musicie, to uczcie zabaw przygotowujących do interakcji społecznych - słyszę potem o studentach, którzy w McDonaldzie burgery składają za psie pieniądze, a nawet nie wiedzą, co to związek zawodowy. No tak - mięsień chodził, a móżdżek spał. Zgodnie z planem liberałów.
Nasze szkolnictwo jest niedostosowane. Za dużo absolwentów z określonego kierunku nie znajdzie pracy bo w zawodzie jej nie znajdzie, wtedy łapie co leci.
Chyba, że według Ciebie trzeba młodzież spędzać na boiskach i przez sporty kształtować w nich postawę moralną, coby się potem nie łajdaczyły, ale era Komsomołu już się skończyła; nikt nie potrzebuje, żebyś go życia uczył.
Oczywiście, po co pouczać i wymuszać cokolwiek na młodzieży-przecież oni wiedzą lepiej...
Większość komputerowych gier wieloosobowych uczy współpracy, rywalizacji i pozwala zawiązywać więzi z innymi dziećmi. Zapomniałeś dodać, że według Ciebie nauka tych wartości ma się odbywać w błocie, na dworze i z patykiem w łapie, bo Ty tak robiłeś, więc tak jest słusznie.
Sprawdzonych i skutecznych metod nie ma potrzeby zmieniać w imię fałszywego postępu psychologicznego.
Zapewne dla Ciebie lekiem na całe zło cywilizacji jest kurtka i wyobraźnia, ale to tak nie działa.
Wyręczanie dzieciaka z myślenia, przewidywania oraz analizy tym bardziej nie jest.
Kaleki to jest jest Twój argument. Mam stacjonarny tryb życia, niespecjalnie zdrowo się odżywiam, raczę się hojnie piwem, nigdy nie uprawiam sportu ani nie ćwiczę. Jednocześnie moja waga jest nawet niższa od przeciętnej a mnie nie męczą żadne choroby ni kalectwa, które uniemożliwiałyby mi normalną egzystencję w świecie i podejmowanie takich aktywności, jakie chce podejmować. Więc Ty nie będziesz mi mówić, czego potrzebuję, bo nic Ci do tego.
Przypuszczam że jesteś dorosły-więc możesz sobie żyć jak chcesz. Sięgając pamięcią wstecz-patrząc na obecną młodzież, zauważyłeś znacznie zwiększoną ilość otyłości, nadwagi, wady postawy? Lekarze zauważyli.
Tym bardziej, że niewykluczone, iż są na tym świecie ludzie, którzy chcieliby zostać grubaskami z WALL-E - popatrz, ilu jest na świecie chorobliwie otyłych, którzy żyją i mają się dobrze ze swoim losem. Ich też chcesz uszczęśliwić swoją filozofią życia?
Są szczęśliwi, muszą być szczęśliwi czy stwarzają takie pozory?
Podobnie z berkiem i liskiem, jak się "bawiło" w to z starszymi/sprawniejszymi dziećmi i nie dało rady się nadążyć to można było zostać wyśmianym i odrzuconym przez grupę, do tego starszak mógł nieźle dowalić podczas berka, co znowu powodowało olbrzymie szkody psychiczne przede wszystkim.
Wykluczenie i upokorzenie może nastąpić w każdej grze, zabawie czy okazji. Z każdej gry można zrobić hazard lub okazje do znęcania się. Czy to będą bierki, kapsle, pokemony. Większość gier lub zabaw może powodować urazy-nawet gra w Piotrusia.
Wychwalana tutaj bitwa na śnieżki - tak wszystko ładnie i fajnie - ale akurat osobiście widziałem skutki wypadku, w 5-ątej klasie podstawówki jeden chłopak rzucił w głowę drugiemu śnieżką w której specjalnie bądź przez nieuwagę znalazł się kawałek lodu. Chłopak został trafiony w oko i do dzisiaj widzi jednym okiem na zielono (uszkodzenie postrzegania kolorów), a rodzice dziecka które w niego rzuciło mają sądowy nakaz płacić mu do końca życia rentę. Wszystko przez "fajową" zabawę w bitwę na śnieżki.
Zwykłe potknięcie się podczas jakiejkolwiek innej zabawy może skutkować zadrapaniem oka paznokciem kolegi-jeden przypadek nie demonizuje całości.
Indianie i kowboje - mogą pojawić się olbrzymie (dla dzieci) konflikty typu "trafiłem cię!" "wcale mnie nie trafiłeś!"
A w grach komputerowych to nie ma takich konfliktów? Wykorzystywanie kodów, korzystanie z podpowiedzi i luk w grze...
Dołączam się też do postu użytkownika Kassiopeia, że takie "zabawy" to są dobre dla dziecka które ma wyrosnąć na fizycznego robotnika albo na szeregowca, ale w obecnym cywilizowanym, zautomatyzowanym i zrobotyzowanym świecie, dla znacznej części dzieci te "zabawy" będą szkodliwe i dobrze, że się ich zakazuje.
Najlepiej owinąć dzieciaka w klimatyzowany kokon i niech się turla do szkoły...
Jak będzie miał problem ze zdrowiem-pigułka, problem zz samopoczuciem-pigułka, problem z akceptacją-pigułka...
Trzymając dzieci pod psychologicznym kloszem odetniemy je w końcu od rzeczywistości. Ale o to chyba chodzi politykom, niestety...
A w rzeczywistości autosava nie włączymy....
Jak wszyscy wrzucają to i ja wrzucę przykład z życia:
Podczas skoku w dal skoczek pozrywał sobie więzadła w kolanie i kostce-dlaczego? Kolce wbiły się w deskę będącą linią graniczną a że była już nadwyrężona to dołączyła się do skoczka. Zatem zakazujemy sportów lekkoatletycznych! Przecież FIFA czy jakaś CD olimpiada jest lepsza!
Podobnie jak niektórzy byłem wychowywany na innych grach i zabawach, bardziej twórczych-jak wojna, latanie z wykrzywionym kijem imitującym broń lub:




Młodszym użytkownikom polecam przeczytanie poniższego i zastanowienie się nad biadoleniem jak to im źle i nie dobrze bo piłeczka komuś kuku zrobiła a kolega mi język pokazał. Najlepiej uśiąś przed pecetem lub pograć sobie w niezwykle twórcze
kancho.
Pamiętam takie obrazy z własnego dziecinstwa, pamietam nasze zabawy niekontrolowane przez zapracowanych dorosłych. Wydaje się, że minęły wieki, a zmiany zaszły w ciągu naszego zycia. Mimo niedostatku, pracy ponad dziecięce możliwości ludzie z nas wyrośli. Wierzę w magiczną siłę rodzicielskiej milości. Potrafi zastąpić wszelkie niedostatki. I siłę chłopskiego uporu przekazywanego chyba w genach. Jan Maziejuk, znany słupski fotografik, opowiada o swoim dzieciństwie.
- Najpierw od czasu do czasu, zastępując starszych braci Antka lub Heńka, a po śmierci matki obowiązkowo pełniłem obowiązki potrzódki. Od połowy maja, kiedy zaczynano wypas, do połowy października wstawałem około piątej rano, pakowałem do płóciennej torby dwa jajka na twardo, kawałek zasolonej słoniny i chleba, blaszankę kawy zbożowej i szedłem za krowim ogonem. Właściwie za dwoma, bo w gospodarstwie były zazwyczaj dwie krowy. Wieczorem razem z pastuchem zganiałem bydło do wsi, około 80 krów i cieląt. Latem nie było kłopotu, ale w czasie nauki albo opuszczałem lekcje, albo pomagałem zagnać krowy na odległe pastwisko, wracałem do domu i biegłem do Witulina do szkoły. Co to była za nauka, gdy nogi bolały i spać się chciało. Mimo to pamiętam i z sympatią wspominam moją szkołę w Witulinie, której historia sięga XIX wieku.
- Długi letni dzień na pastwisku trzeba było wypełnić. Nie zabierałem książek, czytanie nie było moją mocną stroną. Byłem natomiast mistrzem w łowieniu ryb różnymi metodami. W dołach po wydobyciu torfu tworzyły się wodne zastoiny. Wystarczyło zamącić wodę, a ryby wypływały za powietrzem. Trzeba było zręcznie zarzucić wiklinowy kosz i wyciągnąć. Najczęściej były w nim karasie, czasem lin lub szczupak. Na posiłek dla rodziny w sam raz.
Później, szczerze opowiada pan Janek, łowiliśmy inaczej.
W 44. gdy przetoczył się front, znajdowaliśmy porzuconą broń, głównie granaty niemieckie i rosyjskie i pancerfausty. Były wszędzie, najwięcej na starym unickim cmentarzu w Terebeli, na którego skraju doszło do starcia. Obok cmentarza gościńcem ganialiśmy krowy na pastwisko. Starałem się tylko, żeby nikt z domowników nie wiedział, jak się zabawiam. Dopuściłem do tajemnicy Heńka, ale mama nic nie mogła wiedzieć. Nad Klukówką do spłonki przywiązywałem długi sznur. Granat przymocowany do kija wbijałem w dno rzeki i na brzegu czekałem. Gdy przepływała ławica ryb, szarpnąłem za sznurek i następował wybuch. Ryby razem z wodą wyrzucało na brzeg, wtedy wskakiwałem do wody, zbierałem pozostałe, by woda ich nie poniosła. Robiliśmy to z Heńkiem, który na brzegu zbierał ryby, bo tylko do tego się nadawał.
-Z powodzeniem łowiliśmy kłomlą na Kulkówce. Już jako dorosły próbowałem łowić kłomlą z bratankiem. Emocje były takie same, ale połów skromniejszy - dodaje pan Janek.
-Tak wiem, to było kłusownictwo, ale dzięki temu nie cierpieliśmy głodu. Teraz myślę, że sposób w jaki nas, biednych ludzi traktowano, też w porządku nie był. Musieliśmy sobie radzić, najpierw z chorobą mamy, a po jej śmierci, sami sobie. Miałem wtedy tylko 11 lat.
Kłusowaliśmy nie tylko na ryby. Gdy przychodziła zima, chodziliśmy z Antkiem na zające i kuropatwy. Heniek się do tego nie nadawał, zresztą mieszkał później w internacie w Leśnej, bo uczył się na nauczyciela w tamtejszym liceum.
Ptactwa i zajęcy było pod dostatkiem. Mój sposób był prosty. Z długiego włosia z końskiego ogona robiłem przesuwające się oczko. Końcówkę przybijałem do deski. Ustawiałem wnyk w polu, gdzie gromadziły się ptaki, które wcześniej zanęciłem plewami. Z samego rana biegłem, by wyprzedzić bezpańskie psy. Zwykle w sidłach znajdowałem kilka ptaków. Był to dla nas ratunek na przednówku. Pamiętam trudny przednówek 1948 roku. Miałem niecałe 10 lat. Mama prosiła, bym schwytał chociaż wronę. Niestety, to duże i silne ptaki. Zrywały moje sidła. A mama słabła z dnia na dzień.
Kiedy wspominam tamten czas, myślę o własnych synach i wnukach. Czasem narzekają, wtedy opowiadam im o naszym dzieciństwie, jak sobie radziliśmy i jakie były nasze zabawy.
- Często graliśmy w palanta na dużym podwórku u Kawków. Gdzie tylko było więcej miejsca dla kilku osób, rozgrywaliśmy pilkiera, urządzaliśmy dwa ognie, siatkówkę, rozgrywki w piłkę nożną. Najbardziej lubiłem jazdę fajerką. Potrzebny był odpowiednio wygięty drut, który trzymał koło w pionie. Każda ścieżka się nadawała do jazdy i wyścigów. Później robiliśmy wyścigi obręczami starych rowerów. Wystarczył mocny leszczynowy kij, trochę sprytu i wyczucie równowagi. A ile było przy tym radości!