Skocz do zawartości


Zdjęcie

PP - Nagroda Czytelnika


  • Zamknięty Temat jest zamknięty
4 odpowiedzi w tym temacie

Ankieta: Konkurs (8 użytkowników oddało głos)

Która praca podoba ci się najbardziej?

  1. Praca #1 (3 głosów [37.50%] - Zobacz)

    Procent z głosów: 37.50%

  2. Praca #2 (3 głosów [37.50%] - Zobacz)

    Procent z głosów: 37.50%

  3. Praca #3 (2 głosów [25.00%] - Zobacz)

    Procent z głosów: 25.00%

  4. Praca #4 (0 głosów [0.00%])

    Procent z głosów: 0.00%

  5. Praca #5 (0 głosów [0.00%])

    Procent z głosów: 0.00%

Głosuj

#1

Makbet.

    Medicus

  • Postów: 979
  • Tematów: 90
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

PRACA #01



WARUNKI W JAKICH ZACHODZIŁA MOJA METAMORFOZA

Do udziału w internetowych popisach zwykle się nie palę, ale ostatnio uświadomiłem sobie że nie wiem kiedy „wyłączy mi się prąd”, a do setki brakuje mi już tylko niecałe 16 lat. Nie muszę więc niczego wyobrażać sobie ani wymyślać. Wystarczy własna pamięć. Niepokoi mnie jednak limit objętościowy pracy w tym konkursie, gdyż zamierzam załączyć kilka zdjęć. To może niedopuszczalnie zwiększyć jej objętość. Liczę jednak na wyrozumiałość.

Z moją bieżącą pamięcią nie mam większych problemów, ale zadziwia mnie własna dobra pamięć z bardzo wczesnego dzieciństwa. Chyba nie miałem jeszcze dwóch lat kiedy nocą ukazywały mi się jakieś dziwne stwory. Szczerzyły kły, wysuwały ku mnie jakieś macki. Głośno płakałem. Kołyskę miałem ustawioną równolegle do łóżka mamy. Wystarczyło, że podała mi rękę – i wszystko znikało. Dlatego dziś jestem zaniepokojony gdy słyszę rozmowy rodziców którzy uważają, że jeśli dzicko jest zdrowe, najedzone i przewinięte, to w nocy musi spać. W dzień zdarzało mi się widzieć przez ścianę, a w wieku trochę starszym odgadywałem nastroje i myśli dorosłych. Mamę to bawiło (ojciec zmarł po długiej chorobie gdy miałem 5 lat), ale inni szybko wybili mi te fanaberie z głowy, używając do tego całkiem innej niż głowa części mojego ciała.

A więc do rzeczy. Po raz pierwszy otworzyłem oczy na ten świat w miejcowości Horki. Był to majątek ziemski, odległy o dwa kilometry od historycznego miasteczka Dzisna. Było to na skrawku najbardziej odległym na północny wschód na przedwojennej mapie Polski. Dzisna leży u ujścia rzeki Dzisny (potocznie zwanej Dzisienką) – do Zachodniej Dźwiny, która stanowiła granicę Polski ze Związkiem Sowieckim. Dzisna była miastem powiatowym, ale władze powiatowe mieściły się 70 km na zachód, w mieście Głębokie.

Chcę tu naszkicować obraz świata, którego już nie ma, a jednak pozostaje w mojej pamięci i trochę jakbym tęsknił za nim. Ilość mieszkańców Dzisny niewiele przekraczała 5 tysięcy. Chyba było 400 rodzin żydowskich, ze 300 białoruskich, a reszta to Polacy. Natomiast wieś była prawie całkiem białoruska. Poziom życia też był bardzo różny. Dzisna stanowiła historycznie zubożone miasto. Zachowała się typowa zabudowa: rynek z magistratem, domem ludowym (do którego zaglądało kino objazdowe), apteką, sklepami. W pobliżu kościół, cerkiew i synagoga. Nad Dźwiną duży szpital i posterunek straży granicznej. Policja, sąd i urząd adwokacki. Dwie szkoły podstawowe (wówczas nazywane szkołami powszechnymi), 4-letnie gimnazjum i 2-letnie liceum ogólnokształcące. Miasto było zasilane prądem przez prywatną elektrownię zlokalizowaną przy młynie i tartaku, których właścicielem był Żyd o nazwisku Bimbat. Trochę innych Żydów zajmowało się handlem, ale reszta klepała biedę. Pomimo to było dużo nastrojów antysemickich. Wśród Białorusinów szerzyła się propaganda sowiecka, zwalczana przez władze polskie.

Pamiętam, że mała bułeczka kosztowała 5 gr., dwa kilogramy chleba 70 gr., kilogram cukru w kostkach 1,05 zł., bilet autobusowy do Głębokiego 10 zł. Ceny mleka bywały różne, ale nie wysokie. Chyba dlatego że bezpośrednio dostarczali je chłopi, co najwyżej z jednym pośrednikiem. Dotyczyło to także nabiału i mięsa. Starsi koledzy „podpalali” papierosy kupując na sztuki. Płacili 3 gr. za jednego „junaka”.

Moi rodzice zamieszkali w majątku Horki. Ojciec Polak, pochodzący z tzw. szlachty zaściankowej, zamieszkałej na Łotwie. Matka – spolszczona Białorusinka. Tworzyli standardowe małżeństwo katolickie. Zaprzyjaźnili się z dziedziczką majątku, Zofią Mieduniecką, osobą samotną w starszym wieku (była moją matką chrzesną).

Całym majątkiem zarządzał plenipotent, niejaki p. Klimaszewski. Postać nieciekawa, robił przekręty gospodarcze, bardzo źle traktował służbę co było powszechnie znane. Wreszcie został zastąpiony przez inną osobę. Za „zarobione” w Horkach pieniądze kupił w Dziśnie piękny budynek i założył w nim restaurację, którą nazwał RAJ. Dwaj miejscowi malarze wykonali mu wielki szyld, ale właściciel popełnił błąd. Oszukał i zwymyślał malarzy przy rozliczeniu za pracę. W odwecie w nocy przystawili drabinę i przed nazwą RAJ dorysowali literę S. Przez tydzień cała Dzisna zataczała się ze śmiechu. Stracił klientelę i nawet budynku nikt nie chciał od niego odkupić. Pozbył się go za pół ceny.

Pałacyk horecki stanowił perłę architektoniczną. Czerwona cegła i dachówka. Piękny wystrój elewacji. Wysoki dach z ozdobnymi wysokimi wieżyczkami, na których zwykle były bocianie gniazda. Wspaniała kompozycja z zadbaną zielenią. A oto co zrobili z tego sowieci. Obcięli wszystkie elementy zdobnicze. Pomazali budynek obskurnym wapnem. Użytkują go jako szpital dla gruźlików. Zdjęcie zrobiłem w 1972-gim roku, gdy zawiodła mnie tam tęsknota za miejscem rodzinnym:



Dołączona grafika




A to nasz dom rodzinny, starsza prawa część domu została usunięta, przypuszczalnie na opał:


Dołączona grafika

Ojciec dzierżawił ogrody owocowe, a owoce wywoził w głąb Polski. Mama zajmowała się majątkowym ogrodnictwem. Powodziło im się dobrze, więc posypały się dzieci: Kazik, Jurek, Janka i Heniek. Regularnie co półtora roku. Potem było pięć lat przerwy, a ostatni, może niespodziewanie, pojawiłem się JA.

Po śmierci ojca mama przejęła jego biznes, choć na nieco mniejszą skalę.


Dołączona grafika

Całe rodzeństwo przy katafalku ojca. Ja jestem zapatrzony w obiektyw, gdyż chciałem widzieć mignięcie przesłony.

Mama wykazywała dużą pomysłowość i energię. Ze względu na opiekę nad całą naszą piątką nie mogła wyjeżdżać w głąb Polski w celu sprzedaży owoców. Nawiązała współpracę z handlarzem żydowskim o nazwisku Elperin, który kupował od niej towar w celu dalszej odprzedaży. Pamiętam zabawną scenę podczas ważenia jabłek. Mama nadeszła w czasie tej czynności. Spojrzała na odważniki i zawołała: funty?! a gdzie kilogramy?! Elperin próbował tłumaczyć, że to wszysko jedno. Nie dyskutowała. Kopnęła odważniki i oświadczyła, że zrywa umowę. Natychmiast pojawiły się kilogramy. W przeliczeniu było to o 4% korzystniejsze dla mamy.

Konieczność opieki nad dziećmi znacznie obniżyła nasz poziom życia. W związku z tym mama zintensyfikowała swą pracę w ogrodnictwie. Założyła plantację truskawek i powiększyła inspekty nowalijek. Latem sprzedawała lody. To była specjalna technologia, nie było przecież zamrażarek. Zamówiła budowę przechowalni lodu zagłębioną kilka metrów w ziemi, napełnianą zimą. Trzeba pamiętać o klimacie. Temperatura zimą dochodziła do -40 stopni Celsjusza, -10 stopni traktowano niemal jak odwilż. Po splunięciu ślina natychmiast zmieniała się w bryłkę lodu, a woda wylana z wiadra od razu stawała się gęstniejącą kaszą. W przechowalni bryły lodu przesypywano tzw. lnianą kostrą, która jest złym przewodnikiem ciepła, oraz przykrywano specjalnym dachem. Pomysł okazał się bardzo intratny. Horki, ze względu na rzekę i piękne zadrzewienie, każdej letniej soboty były odwiedzane, jako teren rekreacyjny, przez Żydów, a w niedzielę przez Polaków.

Do wszelkich prac fizycznych mama zatrudniała mieszkańców sąsiednich wsi. Płaciła przeciętnie złotówkę dziennie, a młodzieży szkolnej (w czasie wakacji) po 70 groszy. Swoim dzieciom też płaciła. Ja miałem niższą stawkę (30 gr.) i chciałem strajkować, ale bracia odwiedli mnie od tego pomysłu. Za cięższe prace, jak żniwa, płaconopo 1,50 zł. dziennie. Najbardziej intratnym zajęciem było trzepanie lnu z kostry. Ze względu na trudne warunki opłata dochodziła do 10-ciu zł. dziennie, ale mama takiej działalności nie prowadziła.

A jednak zapewniła nam znośne warunki życia. Kazik przed wojną zdał maturę i rozpoczął naukę w wileńskiej podchorążówce (czesne w gimnazjum wynosiło 400 zł. rocznie). Jurek ukończył szkołę dla leśniczych, Janka ukończyła jedynie szkołę powszechną, maturę uzyskała dużo później. Heniek ukończył drugą klasę gimnazjalną, a ja drugą klasę szkoły powszechnej. Mieliśmy w domu radio (na baterie). Pamiętam hejnały radiowe niektórych miast. Wilno miało kukułkę, Kraków hejnał mariacki, a Katowice dźwięk młota uderzającego o kowadło. Wiadomości z Warszawy zawsze były w południe. Najchętniej słuchane audycje to „Ciotka Albinowa” z Wilna oraz „Tońko i Szczepcio” ze Lwowa. Jurek i Heniek mieli rowery, ale jeździliśmy nimi wszyscy. Także prawdziwe narty, buty narciarskie (nie tak wspaniałe jak dziś) i łyżwy, mocowane do zwykłych butów, mieli starsi bracia. Nie stać jednak było na zaspokojenie wszystkich zachcianek. Oto jakie saneczki sporządziła mi własnoręcznie mama, miałem 7 lat:

Dołączona grafika


Żeby uzupełnić koloryt ówczesnego mego świata chcę dodać, że najczęstszymi dźwiękami jakie słyszało się na dworze było klepanie kos przez mężczyzn, młotkiem na metalowej babce i dźwięk klepanej kijanką bielizny przez kobiety, nad rzeką na przybrzeżnym kamieniu. Zamiast warkotu samochodu było szczekanie psa, rżenie konia lub ryczenie krowy, albo gdakanie kur.

Wieś była prawie samowystarczalna. Głównymi narzędziami rolniczymi były: kosa (do owsa i siana), sierp (do żyta i pszenicy) oraz ręce (do zasiewów i do wyrywania łodyg lnu z korzonkami, którego dużo uprawiano na własne potrzeby). Zboże młócono cepami. Bogatsi mieli młocarki, napędzane przez konia zaprzężonego do kieratu. Czyszczenie zboża z plew odbywało się z użyciem wialni ręcznie napędzanej, podobnie jak mielenie zboża, które odbywało się na ręcznych żarnach, jeśli nie stać było na zapłatę w młynie. Kołowrotki służyły do skręcania nici ze lnu lub wełny, a materiały wókiennicze robiono na domowych krosnach. Oświetlanie było naftowe, ale zdarzały się też łuczywa. Jedynie zapałki, choć były objęte monopolem państwowym, to jednak je kupowano i czasem dzielono zapałkę na 4 części. O dziwo – każda część zapalała się, sam sprawdzałem. Palacze posługiwali się krzesiwem. Tytoń był także objęty monopolem, nie słyszałem jednak o tajnych plantacjach tytoniu. Jedynie monopol alkoholowy bywał omijany przez tajne bimbrownie. Papierosy skręcano w papier gazetowy, rzadko w specjalną bibułkę.

Pamiętam jak mój ojciec przynosił do domu tytoń, skrapiał go jakimś płynem miętowym i napełniał puste tutki papierosowe z ustnikami, używajac do tego otwieranej (wzdłuż) rurki mosiężnej i popychacza. Ponoć trochę oszczędzał w ten sposób. Był też zapalonym myśliwym, a amunicję myśliwską również przygotowywał w domu. W zużytych mosiężnych łuskach wymieniał kapsle, wsypywał do łusek proch myśliwski i śrut, oddzielając je cienkim korkowym krążkiem, a potem końcową część ładunku lakował. Polował w doborowym dziśnieńskim towarzystwie. Kiedyś, po powrocie z polowania, myśliwi jedli kolację w naszym domu. Zauważyłem że jakoś dziwnie się zachowywali. Dopiero gdy towarzystwo opuścił starszy wiekiem pan rejent, wybuchnęli długo wstrzymywanym śmiechem. Okazało się, że polowanie było na lisa. Rejent zabrał ze sobą tresowanego rudego jamnika. Wpuścił go do lisiej nory i przygotował się do strzału. Po chwili lis wyskoczył i został powalony celnym strzałem. Okazało się jednak że nie był to lis, a ów tresowany jamnik.

Tak więc wyglądał świat mego dzieciństwa, który już odszedł bezpowrotnie, a z którym byłem zrośnięty. Była w nim radość życia i żadnych wenętrznych konfliktów. Ale były też ambicje. Starsi koledzy, także moi bracia, byli ministrantami w kościele. Chciałem im dorównać, ale mnie odrzucili bo byłem za mały. Zauważyłem, że mają jakieś tajemne spotkania na strychu naszego domu. Pewnego dnia bawili się, wraz z innymi kolegami, w odprawianie mszy. Byli odwróceni plecami do wejścia na strych. Zabrałem ze sobą długie wędzisko i z całej siły szturchnąłem „księdza”w pośladek. Nim się połapali – ukryłem się w upatrzonej wcześniej wielkiej dziupli. Nawiasem mówiąc, skrzywdzony przeze mnie chłopiec dużo później rzeczywiście został księdzem.

Po jakimś czasie udało mi się namówić mego brata Heńka, żeby nauczył mnie ministrantury. Była po łacinie i nic z tego nie rozumiałem, Heniek też. Nie było łatwo, ale dość szybko nauczyłem się, niektóre fragmenty pamiętam do dziś. Namówiłem innego ministranta, aby poprosił swego ojca, kościelnego, o zarekomendowanie mnie u księdza wikarego. Po sprawdzeniu czego się nauczyłem – wikary zgodził się. Tak się zaczęła moja kariera ministranta. Byłem szczęśliwy. Podczas każdej mszy służbę pełniło czterech ministrantów, dwóch starszych i dwóch młodszych. Pewnego razu, przed mszą, kościelny przyniósł nową butelkę mszalnego wina. Starsi chłopcy zainteresowali się tym i zaczęli szybko zamieniać wino w wodę. Nas, młodszych, nie dopuścili do tego rytuału. Po mszy ksiadz wikary wpadł w szał i zaczął jakimś kijem okładać starszych chłopców. Ja miałem satysfakcję, bo mnie nie dopuścili i zacząłem się śmiać.To jeszcze bardziej rozgniewało wikarego. Zdzielił mnie po plecach tak mocno, że kij złamał się (potem dowiedziałem się, że była to gromnica). Wybiegłem z zakrystii, zdjąłem komżę i wrzuciłem ją z powrotem do zakrystii. Tak się skończyła moja kariera ministranta. Był to bunt przeciw wikaremu lecz daleki byłem od buntu przeciw Kościołowi. Przestałem jednak bezgranicznie wierzyć katechetom. Nie wiedziałem, że przede mną był długi okres bolesnej wewnętrznej przemiany.

Wojna pokrzyżowała wszystkie plany. Na nasz teren pierwsi wkroczyli sowieci. Wykorzystując zmanipulowanych propagandowo Białorusinów rozwinęli terror w stosunku do rzeczywistych i potencjalnych przeciwników, a przede wszystkim Polaków. Nastąpiły liczne aresztowania, a potem masowa wywózka ludzi na sybir i do Kazachstanu.

Kazik, wraz z innymi żołnierzami z podchorążówki, przekroczył granicę Łotwy. Tam zostali internowani. Udało mu się uciec do Wilna. Jurek, jako leśnik, został skierowany do nadleśnictwa w Dokszycach, 100 kilometrów od Dzisny. Heńka zmobilizowali sowieci, a potem został wcielony do armii Berlinga. Zostaliśmy we trójkę, z mamą i Janką. Przyłączyła się do nas Emma Mieduniecka, krewna nieżyjącej już wówczas dziedziczki Horek. Przyjechała właśnie z Torunia na wakacje i zastała ją u nas wojna. Jej mąż zginął jako lotnik. Była zaprzyjaźniona z mamą. Szybko opanowała różne prace przydomowe, odmawiała jedynie dojenia krowy, bo miała jakieś niedobre skojarzenia (gdy kiedyś zabrakło regularnej dostawy mleka – mama tanio kupiła mleczną krowę). Przed rewolucją bolszewicką Pani E. Mieduniecka była właścicielką wielkich posiadłości pod Witebskiem. Biegle władała językami (potem, przez całą wojnę, miała wielki wpływ na moje wychowanie).

Gdy sowieci ogłosili mobilizację do wojska chłopców o rok starszych ode mnie – nie było na co czekać. Zapadła decyzja żebym uciekł do Jurka. Mama wynajęła starszego człowieka, Rosjanina, żeby mnie tam zawiózł. Była zima, mróz około -30 stopni. Jechaliśmy małymi, pasażerskimi dwuosobowymi sańmi. Byliśmy ciepło ubrani, ale nogi marzły. Dla rozgrzewki trochę biegliśmy lub, nie przestając biec, siadaliśmy na podłodze sań i wystawionymi na zewnątrz nogami „przebierali” po śniegu. Pod koniec jazdy, w jakimś lasku, mój przewoźnik zatrzymał konia i poszedł załatwić się. Po chwili usłyszałem krzyk, a potem wiązanki przekleństw, takich rosyjskich, „wielopiętrowych”. Nie mogłem zostawić konia aby pójść do niego. Wrócił po jakimś czasie zmarznięty i nie siadał, wolał biec trzymając się sań. Okazało się że przed wyjazdem, ze względu na wielki mróz, żona kazała mu ubrać dwie pary kaleson, a on zapomniał o tym i uchylił tylko jedną parę. Długo nie mogłem się uspokoić, bo nie wypadało zbyt głośno śmiać się. Ale tak naprawdę, żal mi go było.

U Jurka, który zdążył już ożenić się, zastałem także Kazika z żoną. Też założył rodzinę. Była to dobra dla nas kryjówka na pewien okres wojny. Kazik wyprowadził się potem do Nowej Wilejki koło Wilna, tam, za czasów okupacji niemieckiej, uczestniczył w ruchu oporu. Natomiast Jurek otrzymał skierowanie na nową placówkę, w Podbrzeziu (30 kilometrów od Wilna), jako leśniczy. Znów była podróż zimowa, pociągiem. Transportu osobowego nie było. Ludzie korzystali z pociągów towarowych. Jechaliśmy nocą, przez Oszmianę, wraz z wieloma innymi pasażerami, na platformie z miałem węglowym. Byliśmy szczęśliwi gdy ktoś usiadł na naszych nogach, bo wtedy było cieplej. Rozgrzewka przez ruch w czasie jazdy była niemożliwa.

Po przyjeździe zamieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu w miejscowości Królikiszki, koło Podbrzezia. Ja miałem 16 lat. Było nudno, nie działały szkoły. Jurek załatwił mi pierwszą w moim życiu pracę, w leśnictwie, jako rachmistrza. Sporządzałem listy płac dla robotników leśnych. Zajęcie to nie zabierało mi wiele czasu. Zacząłem handlować. Początkowo kupowałem małe ilości nabiału (masło, jajka, czasem wędliny) na Litwie w Pikiliszkach, 15 km od Podbrzezia, i sprzedawałem w Wilnie, na placu „Drewnianka”. Stamtąd przywoziłem domowej roboty cukierki, jakieś obrusy, serwety czy nici, które upychałem chłopcom roznoszącym je na targach. Był kłopot z transportem, ale niewielki. Kursowały sowieckie ciężarówki wojskowe. Wystarczyło pokazać butelkę i zatrzymywały się.

W Wilnie poznałem fotografa, który chciał pozbyć się sprzętu fotograficznego. Kupiłem od niego aparat 9x12 cm, ze statywem i pokaźną ilością szklanych klisz. Nauczył mnie także jak wywoływać zdjęcia i przygotowywać odczynniki. Nabyłem brakujące chemikalia w podbrzeskiej aptece. Po osiagnięciu pewnej wprawy, jako „fotograf”, zrezygnowałem z pracy w leśnictwie. Byłem jedynym fotografem w okolicy.

W tym czasie, w kwietniu 1945 r., mama z Janką i z p. Mieduniecką wyjechały, w ramach repatriacji, do obecnej Polski. Mama i Janka otrzymały w woj. poznańskim, poniemieckie gospodarstwo rolne, jako rekompensata za mienie pozostawione na wschodzie. Stamtąd przysłała zapotrzebowanie na przyjazd Jurka i mnie. Przyjechaliśmy wpaździerniku 1945.

Rozpoczął się nowy etap życia. Pominąłem cały okres okupacji niemieckiej, który był niemniej, a może nawet bardziej zajmujący, ale nie zmieszczę tu tego.

Zamieszkaliśmy we wsi Wąsowo, 10 km od Nowego Tomyśla. W Nowym Tomyślu ukończyłem gimnazjum w tzw. trybie semestralnym (przyśpieszonym). Byłem najmłodszym uczniem w klasie. Mieszkałem w internacie, raz w tygodniu przyjeżdżałem pociągiem (wąskotorówką) do Wąsowa. Liceum ogólnokształcące w kierunku matematyczno-fizycznym odbyłem w Wolsztynie. Tu dojrzewał także mój światopogląd duchowy.

W tym okresie władze bolszewickie w Polsce wykazywały niezwykłą i perfidną przebiegłość. Chcąc osłabić opór Kościoła zrobiły prezydentem swego agenta Bolesława Bieruta, rzekomo bezpartyjnego. Wykazywał on niezwykłą gorliwość religijną. Publicznie przyjmował na klęczkach komunię św, a środki przekazu to publikowały. Ale to nie wszystko. W szkołach nie tylko zachowano religię, ale zwiększono ilość godzin jej nauczania. Na świadectwie szkolnym religia była na pierwszym miejscu. Dopiero w cieniu tego flirtu z Kościołem prowadzano okrutną walkę z opozycją. Zrozumiałem to dużo później. Taka postawa władz trwała niedługo. Potem, gdy władza okrzepła, zmieniła tę taktykę.

To był mój okres przedmaturalny. W ostatniej klasie, odbywanej już nie w trybie semestralnym, były dwa przedmioty religijne: dogmatyka i etyka. Pamiętam zabawny przypadek na lekcji dogmatyki, gdy starszy wiekiem i trochę apodyktyczny katecheta prowadził temat „Dowody rozumowe na istnienie Boga”. Chodziło o nauczanie św. Augustyna. Powiedział jednak od siebie: Jeśli jest słowo, rzeczownik, to musi istnieć odpowiednia rzecz. No niech ktoś powie słowo, które nie spełnia tego warunku! Powiedziałem „nic” i pochwili otrzymałem odpowiedź: baran! To musiało wystarczyć.

Istniał jednak przedmiot „Zagadnienia życia współczesnego” gdzie oględnie lansowno światopogląd materialistyczny. Dziś przyznaję, że to mnie interesowało. Kiedyś, w rozterce wielokrotnie modliłem się o to, żeby nie stracić wiary. I nie straciłem, ale zacząłem inaczej rozumieć rolę religii, nie tylko katolickiej. Do tego posłużył mi „konkurencyjny” egregor* materialistyczny, który zakiełkował i niepostrzegalnie umacniał się aż do 35-go roku mego życia. W końcu, gdy przyśniłem kiedyś że się modlę, po przebudzeniu wstydziłem się siebie.

* Egregor à Autonomiczny energetyczny obiekt psychiczny, zawierający wspólne treści dla wielu podmiotów, który dąży do realizacji tych treści. Najprostszym przykładem jest małżeństwo zawarte z nieegoistycznej miłości lub długotrwałe. Ma ono swego egregora. Próba zerwania takiego związku wywołuje opór psychiczny, niezrozumiały dla obojga. Każda grupa społeczna, hołdująca określonej idei, posiada egregora, np. organizacja społeczna, religijna, polityczna, itp. Każda ideologia posiadająca wyznawców jest egregorem, zawierającym często wielki ładunek energetyczny. Egregor jest bezosobowy. Nie posiada ego, ale może być wykorzystywany dla celów egoistycznych.

W słownikach naukowych nie udało misię odnaleźć definicji egregora. Natomiast zaprezentowany tu pogląd wyrobiłem na podstawie literatury ezoterycznej.

Tymczasem życie toczyło się normalnie. Studia rozpocząłem na Wydziale Budownictwa Politechniki Wrocławskiej. Załapałem się na pierwszy rok po reformie. Czteroletnie studia podzielono na dwa etapy: 3 lata do dyplomu inżyniera, potem półroczna obowiązkowa praktyka i możliwość podjęcia pracy, a następnie ewentualne dwuletnie studia magisterskie. Tego ponoć wymagała gospodarka.

O studiach nie będę się rozpisywał bo nie chcę zanudzać, zresztą nie mam tu tyle miejsca. Natomiast chcę wspomnieć o półrocznej praktyce podyplomowej, którą mile wspominam. Pierwsze dwa miesiące były poświęcone geodezji. Chodziło o niwelację (obliczanie wysokości nad poziomem morza) terenu, gdzie planowano budowę zbiornika wodnego. Było to zlecenie wydane Katedrze Miernictwa przez inwestora. Prowadzącym wykonanie był prof. Józef Kożuchowski, kierownik tejże Katedry.

Grupa studentów liczyła 23 osoby, w tym była jedna kobieta, wysoka, przystojna i towarzyska. Nazywaliśmy ją „Żyrafa” co w pełni akceptowała. Całą logistykę organizował i opłacał zleceniodawca. Zamieszkanie przewidziano w opuszczonym pałacu, widocznym na tym zdjęciu:

Dołączona grafika

Pod pałacem grupka studentów. Ja jestem pierwszy od prawej. Na drugim zdjęciu obsługuję niwelator.

Warunki były nieciekawe. Na parterze rezydował Profesor, który miał jakie-takie umeblowanie. Były dwa duże stoły, na posiłki dla wszystkich i na ewentualne rozłożenie dokumentów. Była także kuchnia i trzy kucharki. Był prąd, woda i kanalizacja. Tam miała także swój pokój „Żyrafa” oraz były dodatkowe sypialnie dla Profesora i dla kucharek. Natomiast na piętrze był tylko prąd, sienniki i koce ułożone na podłodze. Do siusiania były wiadra, a „grubsze sprawy” załatwiano w polu. Humory jednak dopisywały. Już pierwszego poranka, gdy jeden z kolegów wylewał przez okno zawartość wiadra (do tego były ustalone dyżury), usłyszał potworny jazgot. Zaskoczony wychylił się i zapytał basem: nie ma tam kogo? Była jedna z kucharek.

Natomiast Profesor w przemówieniu inicjatywnym, po rozdzieleniu zadań, udzielił cennych rad: Pamiętajcie, podczas pracy pełna koncentracja, szczególnie przy obliczeniach. Dlatego nigdy nie należy powtarzać obliczeń, bo to prowadzi do następnych błędów (komputerów jeszcze niebyło). Jeśli ktoś czuje się źle, niech odrazu idzie się wyspać. Poza tym, przy drogach obrodziły czereśnie. Sołtys pozwolił zrywać, ale radzę połykać z pestkami. Przyroda przewidziała taki sposób rozsiewania nasion.

I jeszcze jedno. Uroczyste zakończenie prac, co także przewidział inwestor. Wśród studentów był „zespół” muzyczny: trąbka, skrzypce i gitara. Trójosobowa delegacja wybrała się do sołtysa żeby go zaprosić, a przy okazji, żeby przyszły jakieś dziewczyny. Sołtys zapytał: ile? No, ze 20. Przyszło dokładnie 20. Zabawa była wspaniała, kucharki też tańczyły. Nie mogłem się powstrzymać przed napisaniem tego.

Po zakończeniu praktyki powołano mnie na ćwiczenia wojskowe. To był podstęp. Po trzech miesiącach ćwiczeń otrzymałem stopień porucznika i bez mojej zgody zostałem wcielony do służby zawodowej. Przydzielono mnie do budownictwa wojskowego we Wrocławiu. Robiłem jakieś nieciekawe założenia projektowe. Po dwóch latach zachorowałem i przeszedłem ciężką operację chirurgiczną, co poskutkowało orzeczeniem o całkowitej niezdolności do służy wojskowej. Byłem reanimowany, ale nikt mi o tym nie powiedział. Miałem pewne doświadczenia duchowe o których napisałem w pracy „Moja droga ku Jaźni”.

Jako cywil podjąłem dalsze studia inżynierskie, następnie studiowałem matematykę (we Wrocławiu) i ekonomię (zaocznie, w Krakowie), a przez ostatnie trzy lata przed wyjazdem do USA pracowałem, już jako docent, w Instytucie Górnictwa na Politechnice Wrocławskiej.W tym czasie, w strefie rozwoju duchowego, odrzuciłem nie tylko egregora katolickiego, ale także egregora materialistycznego.

Z wyjazdem do USA wypadło jakoś dziwnie. Nie planowałem tego wyjazdu. Pomogła mi moja żona Grażyna, choć chyba też nie zrobiła tego świadomie. Mając wykształcenie ekonomiczne pracowała w Biurze Projektów Przemysłowych we Wrocławiu zajmując się przygotowaniem materiałów do obliczeń komputerowych. Została wybrana do Rady Zakładowej i po konflikcie z dyrekcją porzuciła tę pracę. Wkrótce nadarzyła się okazja do przejęcia nierentownego, spółdzielczego sklepu galanteryjnego. Po zbadaniu przyczyn nierentowności przejęła ten sklep. W tym czasie zawarłem przypadkową znajomość z kimś z hierarchii Świadków Jehowy. Zarekomendował on, do pracy w sklepie, dwie ekspedientki. Jak się okazało – bardzo rzetelne i uczciwe. Gdy sklep zaczął dobrze prosperować spółdzielnia nie przedłużyła umowy z Grażyną. Przygotowując sklep do zwrotu Grażyna zrobiła porządny remanent (bo przedtem, ufając ekspedientkom, tylko udawała że robi remanenty) i okazało się, że ma dość dużo zarobionych pieniędzy. Chcieliśmy wykorzystać te pieniądze na turystykę po Europie, ale odezwała się znajoma Grażyny, dawna sąsiadka, która wyjechała na stałe do USA i zachęciła do przyjazdu, zapewniając „miękkie lądowanie”. Tak też się stało. Było to w drugiej połowie 1981-go roku. W tym czasie w Polsce ogłoszono stan wojenny – otrzymaliśmy azyl polityczny i pozostaliśmy w Stanach na stałe.

Dołączona grafika

Na zdjęciu, oprócz mnie, Grażyna z córką Jowitą. Ten brodacz to Jurek Stajszczyk, aktywista wspierający Solidarność. U niego zamieszkaliśmy na jakiś czas. Obiecał, że obetnie brodę gdy w Polsce upadnie komuna. Obietnicy dotrzymał, ale niestety, sam już nie żyje. W tle dolny Manhattan z dwoma wieżowcami, których już nie ma, zostały zniszczone w zamachu.

W Stanach założyłem małe przedsięiorstwo budowlane, które prowadziłem przez 23 lata. Teraz jesteśmy z Grażyną na w miarę spokojnych emeryturach, a Jowita z mężem i dwójką dzieci mieszkają w pobliżu. Są u nas codziennie. Trochę podróżujemy, dużo czytam a w internecie ... jakoś tam.




PS. Oświadczam, że praca jest wyłącznie mego autorstwa. Nie posiada copyright. Ilość znaków (bez spacji), przed załączenem zdjęć, ale z komentarzami do zdjęć wynosiła 22,621, a ze spacjami 26,486.





Praca #02




Długi czarny okręt bezgłośnie orbitował wokół poznaczonego kraterami i wygasłymi wulkanami księżyca. Jego barwa nie była przypadkowa – osłony skrywające pod sobą śmiertelnie groźny arsenał wyraźnie wskazywały na jego przeznaczenie a czarna, pochłaniająca światło farba, miała dodatkowo maskować jego obecność dla wścibskich oczu – a przynajmniej tych korzystających jedynie z wizualnych środków identyfikacji.
- Panie Hakiro, proszę wyprowadzić nas na pozycję do skoku a ja tymczasem streszczę wam cele naszej misji. – rzucił kapitan do nawigatora. - Jak z pewnością wiecie dziś rano przybył do nas oficer naukowy. Zapewne najbardziej interesująca będzie dla was jego specjalizacja, czyli ksenologia. 17 godzin temu zniszczeniu uległa sonda dalekiego zasięgu skanująca system AX-154. 8 godzin temu zniszczeniu uległa kolejna wysłana w ten sam rejon. Tuż przed końcem transmisji sonda zdołała uchwycić coś, co może być okrętem obcego pochodzenia. A naszym zadaniem jest zbadanie rejonu i ewentualne nawiązanie pierwszego kontaktu. Obecny tutaj pan Knightley będzie doradzał nam w tej sprawie, my zaś postaramy się, aby cała ta operacja przebiegła gładko i bezpiecznie. – tutaj kapitan skończył i rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach obecnych. – To być może najważniejsza chwila w historii ludzkości. Nie możemy zawieść. – dodał.
Potężne silniki napędzane antymaterią dość szybko wyprowadziły okręt na odpowiednią odległość od księżyca. Napęd grawitacyjny potrzebował bowiem odpowiednich warunków aby dokonać bezpiecznego przeskoku. W określonej przez producenta odległości od okrętu nie mogło znajdować się żadne obce ciało posiadające znaczną masę.
- Jesteśmy na pozycji. – zameldował nawigator. - Zgłaszam gotowość do skoku.
Alarm skokowy został ogłoszony już kilkanaście minut temu. Do tej pory każdy członek załogi znalazł już swoje miejsce i przypiął się pasami – albo do foteli w swoim miejscu pracy albo do specjalnie przygotowanych miejsc znajdujących się co jakiś czas na korytarzach. Kapitan rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu a pasy automatycznie wysunęły się z oparcia i delikatnie zapięły unieruchamiając jego klatkę piersiową.
- Proszę wprowadzić współrzędne. Skok gdy będzie pan gotowy.
Współrzędne były podawane w formie czterech danych liczbowych. Pierwsza wyznaczała gwiazdę układu do którego chciało się wykonać przeskok. Druga oznaczała odległość od tej gwiazdy, trzecia – azymut pomiędzy stałą zerową a położeniem celu na płaszczyźnie wyznaczanej przez orbity planet. A ostatnia – kąt określający odchylenie od tej płaszczyzny. Gdy dane zostały wprowadzone do systemu nawigacyjnego pozostało jedynie uruchomienie napędu grawitacyjnego. Jego zasada jest jednocześnie prosta i skomplikowana. Prosta, bo należy zwyczajnie tak zagiąć przestrzeń, aby punkt w którym znajdował się okręt znalazł się tam gdzie wskazywały na to współrzędne wprowadzone do systemu. W praktyce jednak jest to dużo bardziej skomplikowane. Reaktor musiał wytworzyć gigantyczną ilość energii a generatory osobliwości stworzyć odpowiedni tunel – choć tunel nie jest akurat odpowiednim pojęciem. Z punktu widzenia obserwatora statek bowiem po prostu znajdował się w jednym miejscu a po chwili znikał pojawiając się w innym.
- Współrzędne wprowadzone, systemy sprawne, skok za 3, 2, 1… - dla nawigatora zaginanie przestrzeni na gigantyczne odległości było zwykłą rutyną.
Cichy pomruk w maszynowni wzmógł się. Ściany zaczęły się wykrzywiać lecz po chwili wszystko wróciło do normy. Chwilowe otępienie to mała cena za możliwość przemieszczenia się, jak w tym przypadku, o całe 112 lat świetlnych w ciągu kilkunastu sekund. Oficer naukowy błyskawicznie sięgnął do zawieszonego obok jego fotela pojemnika. Sprzęt używany przy wymiotowaniu nie zmienił się znacznie od czasów papierowych toreb – zasada działania była podobna, choć oczywiście naszpikowana wszystkim tym, co pomocne i nowoczesne. Do ust przykładało się wygodną maskę idealnie dopasowaną do rysów twarzy i zasysającą delikatnie wszystko do środka – co zdecydowanie pomagało w razie awarii systemu sztucznej grawitacji. Dodatkowo wewnątrz maski uwalniane były rozpylone substancje uspokajające i zmniejszające dolegliwości i skurcze żołądkowe.
- Chyba nigdy do tego nie przywyknę. – wyjęczał gdy uznał, że można już spokojnie odłożyć maskę na bok.
- Jesteśmy 17,2 jednostek od ostatniej znanej pozycji obiektu. Dryf - 800. – stwierdził nawigator. Przy przeskoku na odległość 112 lat świetlnych zboczenie o jedynie 800 metrów było doskonałym wynikiem.
- Wszystkie systemy sprawne, jesteśmy gotowi. – zameldował oficer techniczny. – Maskowanie działa. – dodał. Maskowanie optyczne w kosmosie jest dość proste. W zdecydowanej większości przypadków tłem jest wyłącznie czerń i białe punkty gwiazd. Nie jest więc zbyt dużym problemem wyznaczenie prostej pomiędzy własnym okrętem, pojazdem wroga a gwiazdami w tle a następnie wyświetlenie tego tła na kadłubie własnego pojazdu. W przypadku gdy tłem jest planeta operacja jest bardziej skomplikowana i łatwiej wykryć ją za pomocą komputera obserwującego obraz z teleskopów.
- Rozpocząć skan systemu. – rozkazał kapitan.
Natychmiast w paru miejscach kadłuba osłony przesunęły się odkrywając znajdującą się pod nimi aparaturę pomiarową. Projektory zaczęły omiatać przestrzeń dookoła wiązkami krótkich impulsów lasera a zwykły radar – swoimi falami. Dodatkowo skan grawitacyjny szukał anomalii i zwykłych zagęszczeń materii.
- Coś mamy! – rzucił oficer techniczny. – Obiekt, 968 metrów długości, 87 średnicy. Brak charakterystyki ciał niebieskich. – W tej samej chwili teleskopy wysunęły się z kadłuba i nakierowały na cel a jego obraz został wyświetlony na znajdujących się na mostku monitorach.
Obiekt miał kształt cylindryczny, ale nieregularny. Jego ciemnoczerwoną powierzchnię znaczyły rozmaite zgrubienia i wypustki lecz zdecydowanie nie przypominał żadnego pojazdu produkowanego przez ziemskie stocznie.
- Odczyty zgodne z danymi z sondy. – zameldował oficer naukowy. - To nasz obiekt.
- Jest pan pewien? – spytał kapitan.
- W tego typu sytuacjach niczego nie można być pewnym, ale daję na to 99%.
- No dobrze, w takim razie oddaję panu klocki. Niech pan robi swoje, a my zajmiemy się wykonaniem i zabezpieczeniem tej imprezy. Otworzyć kanał i rozpocząć nadawanie raportu do sztabu.
Komunikacja na dalekie odległości nie jest prosta ani tania. Zwykły sygnał radiowy podróżowałby aż 112 lat na Ziemię. Nawet sygnał podprzestrzenny potrzebowałby na tę odległość nawet do kilku dni. W tej sytuacji jedyną opcją było sprzężenie kwantowe wykorzystujące niesamowity fakt fizyczny. Można stworzyć dwie cząstki powiązane ze sobą tak, że gdy jedną z nich się pobudzi – druga nawet na drugim krańcu galaktyki w tym samym momencie zachowa się identycznie jak jej bliźniak. W ten sposób wymiana danych na gigantyczne odległości stała się natychmiastowa, choć jednocześnie astronomicznie droga.
Oficer naukowy wziął głębszy oddech. Spojrzał jeszcze raz na ekrany i po chwili wydał pierwsze polecenie.
- Powinniśmy się zbliżyć, lecz powoli. No i pokazać swoją obecność wyłączając maskowanie. Skradanie się po cichu nie jest dobrym pomysłem przy przyjaznym spotkaniu.
- W porządku. – odparł kapitan po krótkiej chwili. – Proszę wyłączyć maskowanie. Powoli naprzód w kierunku obiektu. Jakieś sugestie co do objawienia swojej obecności?
- Jesteśmy przygotowani na taką okoliczność. – oficer naukowy zabrał się do pracy. Wszczepiony do jego tylnej kory mózgowej czip współpracował z projektorem w prawym oku. Myślami sterując urządzeniem uruchomił aplikację a ta bezpośrednio połączyła się z SSI statku. Kody uwierzytelniające w milisekundę zostały zaakceptowane i system sztucznej inteligencji przepuścił ją dalej do wykonania. Statek zaczął emitować na wszystkich częstotliwościach sygnały radiowe i telewizyjne – zaczynając od prostych impulsów aby zwrócić na siebie uwagę a potem rozpoczął nadawanie sygnału sprzed 112 lat.
- Miejmy nadzieję, że znają tę technologię i będą potrafili ją powiązać z naszym dawnym sygnałem. – stwierdził oficer naukowy.
- Oby tylko nie naoglądali się zbyt dużo naszych programów o wojnach. Wtedy na ich miejscu od razu odpaliłbym wszystko co mam w naszym kierunku. – odparł kapitan.
- Czy są jakieś ślady reakcji? – spytał pan Knightley.
- Póki co żadnej. – odparł oficer techniczny. Po kilku minutach program zakończył nadawanie sygnału. W tej samej chwili statki zmniejszyły odległość i znajdowały się już tylko kilka tysięcy kilometrów od siebie.
- No dobrze, czas na fajerwerki. – oficer naukowy włączył kolejną aplikację.
Projektory rozpoczęły swoją pracę. Wyświetliły przed okrętem olbrzymich rozmiarów kolorowy obraz przedstawiający w graficzny sposób proste „prawdy”. Najprostsze działania matematyczne, kolory podstawowe i figury geometryczne.
- Miejmy nadzieję, że zrozumieją podstawy tej „konwersacji”. – powiedział oficer naukowy. – Jeśli chcesz atakować to nie wyświetlasz tego typu bajerów. Miejmy nadzieję, że pojmą, że nie chcemy się bić, a porozmawiać. Jakaś zauważalna reakcja? – spytał.
- Nic. Zero. – odparł techniczny.
Okręty zbliżały się do siebie nieustannie. Próżnia nie jest znana ze stawiania zbyt dużego oporu. Po chwili oficer naukowy odparł:
- Zbliżyliśmy się na 17 kilometrów. Myślę, że to dobry moment na wyhamowanie.
- Dobry pomysł. Silniki hamujące, dryf względny – zero.
Pilot wykonał polecenie. Z przodu kadłuba otworzyły się osłony silników broniące ten delikatny element przed uszkodzeniem w trakcie walki. Odpalono je a okręt zaczął zwalniać. W odległości 14 kilometrów od obcego obiektu statek zrównał się z jego prędkością – z punktu widzenia jednego i drugiego były wobec siebie nieruchome.
- No dobrze, kończymy pokaz. Teraz ich kolej. – powiedział Knightley wyłączając hologramy.
Przez kilka minut trwała pełna napięcia cisza. Każdy wpatrywał się w monitory szukając jakiegokolwiek śladu reakcji.
- W porządku, to może podsumujmy co wiemy do tej pory. Proszę o raport. – stwierdził kapitan.
Oficer techniczny zerknął jeszcze raz na swoje monitory i odparł:
- Obiekt jest o kilkanaście metrów większy od nas, nie widać śladów uzbrojenia. Brak promieniowania. Pancerz nie składa się z metalu lecz bardziej z czegoś w rodzaju tkanki. Póki co jedyne co możemy powiedzieć tylko tyle, że nie wiemy nawet czy to statek posiadający organiczny kadłub czy po prostu stworzenie żyjące w kosmosie.
- To mało prawdopodobne. – odparł Knightley. – Stworzenie tej wielkości raczej nie byłoby w stanie znaleźć pożywienia wystarczającego do utrzymania takiej masy. Poza tym…
Nagle oficer techniczny przerwał:
- Jest ruch! Zmiany na powierzchni!
W kilku miejscach obcego czegoś pojawiły się szczeliny i wypustki.
- Obiekty na kursie kolizyjnym! Trzy! - wykrzyknął. Za chwilę sprostował: - Już pięć! – a po chwili: - Siedem! Uderzenie za 45 sekund!
- Skan! Ślady własnego napędu lub głowicy? – odparł kapitan.
- Zero! Obiekty balistyczne.
- Unik! Nie prowokujmy ich. – rozkazał kapitan.
SSI okrętu wyznaczyła najlepszą możliwą opcję. Jej zadaniem było stałe monitorowanie systemów statku i dokonywanie błyskawicznych decyzji leżących w jej kompetencji. W pewnym sensie była kolejnym członkiem załogi – świadoma, inteligentna i troszcząca się o swoich towarzyszy – ludzką załogę. Nie miała jednak żadnych typowych dla mentalności XX wiecznej ludzkości ciągot do dominacji nad ludzkością. SSI to mimo wszystko, oprócz cudu techniki, maszyna. Człowiek z uszkodzonym pewnym fragmentem mózgu może utracić wzrok, słuch lub nawet zdolność do odczuwania strachu a mimo to dalej jest w pełni inteligentnym i zdolnym do życia i myślenia człowiekiem. Również SSI może działać w pełni sprawnie i w zgodzie ze swoim „zdrowiem psychicznym” gdy zwyczajnie wytnie się jej możliwość myślenia i pożądania niepożądanych dla nas elementów.
Zgodnie z danymi przesłanymi w czujników pociski nie leciały centralnie w środek okrętu – tylko lekko w jego lewą burtę. SSI odpaliła zatem impulsowe silniki manewrowe z lewej strony pchając lekko statek w prawą stronę.
- Obiekty przeszły bokiem. – zameldował techniczny.
- Nie róbmy niczego pochopnie. – rzucił oficer naukowy. Nie zdążył nawet zacząć kolejnego zdania gdy przerwano mu ponownie.
- Kolejne obiekty! Dziewięć! Tym razem szeroki wachlarz!
- Jest inteligentny. – zauważył kapitan. Tym razem to coś przystosowało się do nowej sytuacji i postanowiło zastosować nową strategię – trudniejszą do obrony samym unikiem.
- Zniszczyć. – jego rozkaz był, z uwagi na sytuację, krótki.
Osłony odkryły się błyskawicznie. W kilku miejscach z pancerza wysunęły się krótkie emitery a po milisekundach wystrzeliły z nich idealnie precyzyjne impulsy wysokoenergetycznego lasera. Nie minęła chwila a pomiędzy dwoma statkami pojawiło się dziewięć kul ognia. Nie było widać żadnych kolorowych promieni – po prostu same wybuchy eksplodujących od uderzenia energii pocisków. Jedynie na ekranach monitorów widać było nanoszone prezentowane graficznie wiązki. W kosmosie laser nie posiada koloru.
- I to by było na tyle jeśli idzie o ich ruch. – rzucił kapitan. – Jakiś pomysł? – spytał naukowego.
- Nie wiem, na taką sytuację nie byłem przy…
- Kolejne obiekty! – krzyk zagłuszył wszystko.
Jeśli ktoś myślał o pokojowym pierwszym kontakcie – to w tej chwili musiał już stracić nadzieję. Spotkanie zamieniało się w, póki co jednostronną, regularną bitwę.
- Niech tak będzie. Zniszczyć. – rozkazał kapitan.
Impulsy po raz kolejny zaczęły niszczyć wszystkie lecące pociski, jednak ostrzał nie ustawał – a wręcz się nasilał.
- Kapitanie, intensyfikacja ostrzału. Potrzebny jest system zapasowy. – rzucił techniczny.
- Zgoda. – odparł kapitan.
Do dotychczasowej linii obrony włączyły się nowe działka – szybkostrzelne karabiny magnetyczne zdolne wypluwać z siebie tysiące pocisków na minutę.
Wybuchy, zbliżające się coraz bliżej okrętu ziemian, zaczęły znowu się od niego oddalać. Szala przechylała się na stronę atakowanych.
- Teraz czas na nas. Pokażemy, że i my potrafimy ugryźć. Bateria A, trzy salwy w centrum obiektu. – rozkazał kapitan.
Gdy wciąż trwała nawałnica pocisków i festiwal eksplozji – kolejne osłony ustąpiły miejsca i z przodu okrętu wysunęła się wieżyczka z dwoma armatami. Oficer bojowy wyznaczył typ pocisku a systemy błyskawicznie załadowały odpowiedni typ amunicji. Od czasu wojny kolonialnej rząd nie szczędził bowiem pieniędzy na uzbrojenie i pancerze. Jedne pociski były szpiczaste i wąskie – do przebijania pancerzy. Inne płaskie i szerokie – co w próżni nie jest przeszkodą – do niszczenia dużych powierzchni. Gdy pociski znalazły się w lufach – impuls elektryczny wywoływał przemieszczającą się falę która swoim polem magnetycznym rozpędzała pociski do gigantycznych prędkości, nieosiągalnych dla starej amunicji prochowej.
Trzy salwy odpalono w czasie sześciu sekund. Obcy obiekt próbował wykonać unik, ale nie zdążył. Pociski po kilkunastu sekundach dosięgły celu wyrywając w jego biologicznej skórze duże wyrwy.
- Obiekt zakończył ostrzał. – zauważył techniczny tuż po tym jak pociski trafiły do celu.
- Kamień trafił w psa. Teraz zastanowi się czy znowu zaszczekać. – skwitował kapitan.
- Zauważam zmiany – odparł Knightley. Wyrwy się zasklepiają a tkanka całego obiektu podniosła swoją temperaturę.
- Co to może oznaczać? – spytał kapitan.
- Nie wiem, ale wygląda na to… że… - naukowy zawahał się.
- Że?
- Obiekt zmienia strukturę i skład swojej… skóry. Przystosowuje się.
- Jak to?
W tej samej chwili pancerz obcego obiektu zaczął pękać i odpadać a pod odrzucanym „naskórkiem” widać było nową, świeżą tkankę.
Naukowy spojrzał na wykresy i stwierdził:
- Zwiększona odporność na uderzenia i konwencjonalne eksplozje. To może oznaczać, że…
Nie zdążył skończyć.
- Ostrzał! Duża ilość pocisków na kursie. Większy kaliber!
Bitwa rozgorzała na nowo – niewidoczne lasery i karabiny plujące pociskami znów zaczęły zamieniać wrogie pociski na kule rozżarzonych szczątków, lecz tym razem zniszczenie ich zaczynało stanowić coraz większą trudność.
- Wszystkie baterie – ognia! – krzyknął kapitan.
Tym razem do baterii A dołączyły cztery kolejne. Nie minęło kilka sekund a wszystkie zaczęły wystrzeliwać z siebie pociski jeden za drugim. Lecz tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Pociski wciąż trafiały w cel, ale tym razem wyrywając mniejsze dziury w poszyciu.
- Broń zaczyna czynić coraz mniejsze szkody. – zameldował techniczny. – A ich pociski są coraz bardziej odporne na nasze uzbrojenie. W tym tempie przedrą się przez naszą obronę za kilka minut.
- Przygotować baterie numer 1 i 2. – rozkazał kapitan. - Ognia natychmiast po ogłoszeniu gotowości.
Do walczących już baterii tym razem dołączyły dwie nowe – tym razem wyposażone w wielce wysokoenergetyczne emitery wiązek laserowych. Po sprawdzeniu wszystkich układów i przygotowaniu rezerwy energetycznej – cztery niewidoczne wiązki uderzyły we wrogi kadłub. Dwie przeznaczone były do punktowych uderzeń a dwie kolejne – do cięcia. Obcy obiekt zadrżał a z jego poszycia wystrzeliły postrzępione fragmenty. Broń zdawała się robić swoje. Kolejne salwy, po naładowaniu rezerw energetycznych, odpaliły ponownie i znów wyrządziły znaczne szkody. I wtedy wrogi ostrzał znowu ustał.
Pomimo uderzeń i eksplozji wrogi pojazd znów zapoczątkował tajemniczą reakcję. Pod jego „skórą” intensywnie mnożyły się nowe tkanki podczas gdy stary pancerz pękał i odpadał, nie bez pomocy pocisków ziemian.
- To… zdumiewające. – wyszeptał naukowy. – Wygląda na to, że obiekt posiada system przystosowujący się do zmian. To… - przez chwilę nie potrafił dobrać odpowiedniego słowa – to coś jakby metamorfoza. Następuje zmiana warunków – następuje również przemiana w nową formę, przystosowaną do nowej sytuacji. To fascynujące.
- Martwi mnie tylko to, że wkrótce skończą nam się opcje. I co wtedy? – odparł kapitan.
- Kapitanie! – wykrzyknął techniczny – jeszcze bardziej zmasowany ostrzał! Mamy trudności z obroną. Nie nadążamy za niszczeniem celów w wystarczającym tempie.
- Zostawcie to SSI. Niech wybiera cele najbardziej niebezpieczne i skupi się na nich. – odparł kapitan. – Sytuacja jest zbyt poważna. Odpalić wszystko co mamy. – dodał.
Wtedy pierwsze pociski zaczęły uderzać w okręt ziemian. Zrywały powłokę zewnętrzną, wzbudzały wstrząsy i powodowały spięcia tu i tam. Z każdą minutą jednak przybywało ich coraz więcej a uszkodzenia stawały się coraz poważniejsze. Co jednak było najgorsze – uszkodzenia wywoływane przez pociski i lasery były, po metamorfozie, mniejsze aż o 86%.
- Kapitanie, przegrywamy! – wykrzyknął oficer techniczny. - Uszkodzenia krytyczne w dwóch sektorach, 17 nieszczelności, jeden sektor martwy z powodu dehermetyzacji. Baterie A, C, D i 2 – zniszczone. Rdzeń na 73% mocy!
Bitwa zbliżała się do końca. Żaden system już nie mógł przechylić szali zwycięstwa na stronę ziemian. Ani torpedy z głowicami antymaterii które były zestrzeliwane w połowie drogi tworząc potężne rozbłyski ani modyfikatory grawitacyjne które wystrzeliwano pomiędzy statki a które generując krótkie jednorazowe impulsy grawitacyjne odchylały tor lotu wrogich pocisków koordynując swoje działanie z własnymi pociskami tak aby w ich trajektorię nie ingerować.
- Nie mamy szans! W tym tempie krytyczne uszkodzenie rdzenia nastąpi za mniej niż 5 minut! – wykrzyknął techniczny.
- Nie zginiemy sami. – kapitan podjął decyzję. - Alarm skokowy, jak najszybciej zmniejszyć odległość i przygotować się do skoku. Współrzędne – dwa kilometry za rufą.
Wiedział bowiem co jest w stanie zrobić zwykły napęd. Gdy pięć lat wcześniej starsza wersja reaktora innej jednostki próbowała dokonać skoku generator wytworzył zbyt małe pole i jedynie środek frachtowca przeskoczył pozostawiając na miejscu urwany dziób i rufę.
- Przygotować się do skoku! – rzucił kapitan. – Odpal jak będziemy 250 metrów od nich!
- Ale jesteśmy zbyt blisko planety, poza tym masa obcego statku wprowadzi błąd w kalkulacji. Nie mówiąc już o tym, że komputer nawigacyjny może być uszkodzony. – odparł nawigator.
- To nasza jedyna szansa.

Statki zbliżały się do siebie. Gdy były kilkaset metrów od siebie z reaktora i jego rdzenia wykrzesano ostatnie siły wyłączając wszystkie zbędne systemy.
- Wal! – krzyknął kapitan.
Gwiazdy w pobliżu okrętu zamigotały i delikatnie zatańczyły. Ściany i ciała załogi wykrzywiły się a po chwili wróciły do normy. I nastała cisza.
Oficer naukowy wytarł usta i spojrzał na dwa ostatnie działające ekrany. Statek nie miał szyb – najsłabszych strukturalnie elementów a obraz z kamer i teleskopów był wyświetlany na ekranach stylizowanych na kształt szyb.
- Przeskok udany. – zameldował nawigator.
- Integralność kadłuba w normie, wycieki opanowane. – zameldował techniczny. – Ostrzał ustał. – dodał.
- Proszę ustalić położenie, powinno być w promieniu przynajmniej pięciu kilometrów od poprzedniej pozycji. – rozkazał kapitan. – Co z wrogiem?
- Jest obok nas. – stwierdził po chwili naukowy – a raczej jego część. Niech pan sam spojrzy.
Ostatnią działającą kamerę wycelowano w obiekt bezładnie dryfujący zaledwie kilkaset metrów obok. Gdy się obrócił wyraźnie było widać, że pole przeskoku przełamało wrogi statek na pół i zabrało jego mniej więcej połowę ze sobą. A gdy obiekt ten, powoli rotując, obrócił się drugą stroną dało się zauważyć jego wewnętrzną strukturę. Zwyczajne pomieszczenia wykonane z metalu, kable, rury i inne metalowe elementy otoczone grubą warstwą organicznej tkanki. Dookoła , w chmurze wyciekającej atmosfery dryfowały szczątki – zarówno metalowe jak i organiczne.
- Kapitanie, SSI, mimo że działa na połowie mocy, obliczyła położenie. Skan gwiazd wskazuje na to, że jesteśmy jakieś 2 jednostki od ostatniej pozycji. – oznajmił nawigator.
- W porządku. Sytuacja wydaje się być opanowana. – z ulga odparł kapitan. – Wysłać raport, rozpocząć naprawy, potem zabierzemy się za pobranie próbek. A na koniec – wracamy do domu.

METAMORFOZY






Ilość znaków (ze spacjami) - 21 685 (bez spacji 18 521)

Praca w 100% autorska, wszystkie prawa zastrzeżone ;)

Praca #3

Przeniesieni.

Wróciłem do domu po pracy. Dwadzieścia cztery godziny w niedzielę i sześć w poniedziałek wykończyły mnie fizycznie i psychicznie,i to mimo braku specjalnego ruchu w oddziale.
Coś jest w powietrzu w pokoju lekarskim .
Przynajmniej coś poczytałem w ramach samokształcenia.
Po odprawie jeszcze parę zabiegów i od wtorku upragniony urlop.

Jak tylko przekroczyłem bramę szpitala opadłem z sił. Doczłapałem się do domu ,włączyłem czajnik i przygotowałem kawę. Mieloną-nie lubię rozpuszczalskich sikaczy.

Usiadłem w fotelu rzucając obok „Medycynę po Dyplomie” i wziąłem do ręki kindle'a. Otworzyłem „Valis” K. Dicka. Mało wdzięczna lektura dla zmęczonego umysłu ale stwierdziłem że dokończę ją dzisiaj a od jutra zacznę coś mniej morderczego dla umysłu i zdrowia psychicznego. Może coś ze Świata Dysku?A trylogia „Valis” to ostatnia pozycja na liście mojego ulubionego autora-przeczytałem do tej pory wszystko jego autorstwa.

Zacząłem lekturę i nawet nie zauważyłem kiedy zasnąłem .Przedtem zdawało mi się że widzę fioletowy promień światła... Nie spodziewałem się tego co mnie zastanie po przebudzeniu .Albo raczej kto...

Czułem się dziwnie lekko. Przez przymknięte oczy widziałem światło słońca zza okna.
Słońca...Słońca?Przecież fotel mam zwrócony przeciwnie a nie pamiętam bym szedł do łóżka...
Poczułem pocałunek w czoło i usłyszałem słowa:
-Marcinek,do szkoły?

Serce wali mi jak młot. Głos mojej matki która nie żyje od kilku lat. Otworzyłem oczy.
Ciężko oddychałem.
Spojrzałem na swoje ręce. Ręce sześcioletniego dziecka. Pokój w którym mieszkałem wtedy ,drzwi prowadzące do przedpokoju.
Albo to realistyczny sen albo...Albo to drugie .

To sen na pewno.
Ubrałem się i poszliśmy. Podstawówka oddalona była o pięć minut drogi od bloku. Poszliśmy na pierwsze piętro i razem do sali .Okazało się że mam sześć lat i to mój pierwszy dzień w klasie Zero „A”.

Miałem ze sobą zestaw klocków, plastikowe autko i przybory z temperówką na której był stary samochód.
Ten sen jest bardzo realistyczny.

Po trzech godzinach w „zerówce” uznałem że to jednak nie jest sen. Nie było żadnych szczegółów z mojego dorosłego życia. Żadnego . Normalnie śnią mi się zabiegi ,ale nie mam koordynacji. Nie mogę też nieraz wstawać. W snach często pełzałem. Nigdy też nie byłem głodny.
A tutaj po trzech godzinach zeżarłbym kubełek z KFC .Nic z tego nie rozumiałem ale między rysowaniem a budowaniem wieży z klocków zacząłem się zastanawiać i analizować sytuację.
Cały czas miałem wspomnienia z okresu następującego od tego momentu aż do trzydziestki.Ani razu nie doświadczyłem podobnego epizodu. Zachowałem też wiedzę ogólną i medyczną,ale także szkolną .Na szczęście dobry byłem ze wszystkiego więc dam sobie radę. Pamiętam też większość kolegów ze szkoły, liceum i studiów. Nauczycieli też.
Tak więc nie będzie problemów z adaptacją.
Jest tylko mały szkopuł- miałem zdolności manualne i percepcyjne sześciolatka.
Nie umiałem czytać,pisać,rysować jak kiedyś .To było jak afazja-albo raczej agrafia i aleksja. Miałem też zgodną z wiekiem metrykalnym zdolność koncentracji i przerzutności uwagi.
To także był olbrzymi problem.
To było tak jakby ktoś pobrał i przeszczepił wszystkie moje wspomnienia i wiedzę cofając się dwadzieścia pięć lat wstecz -ale całą motorykę pozostawił do dalszego rozwoju.
Co to było? Eksperyment? Ratunek? Pomyłka? Czy też może mój umysł gdzieś w głębi sam podjął taką decyzję działając niezależnie od mojej woli ?

Idziemy na kanapki i mleko .Mniam.

Po jedzeniu spędziliśmy jeszcze kilka godzin w salce a potem odebrała mnie matka.
Jak wracaliśmy rozglądałem się wszędzie.
Kościoła jeszcze nie wybudowali- dopiero za dwa lata ogrodzą teren i postawią pierwszą wiatę.
Teraz jest tam pusty teren z biegnącą przez środek na ukos ścieżką.
Minęła nas smrodząca na migdałowo dostawcza Syrena Bosto. Rozglądałem się dalej. Hotel robotniczy -potem będzie to zwykły blok.
Skręciliśmy i weszliśmy do naszego blokowiska.
W mieszkaniu przebrałem się i wziąłem książki .Muszę szybko nauczyć się czytać i pisać.
Dobrze że nie cofnąłem się dalej. Nie chciałbym ponownie odzwyczajać się od pieluch.

Znalazłem zeszyt. Pół godziny ćwiczeń-proste szlaczki,zawijasy. Alfabet zostawię na później.
Pół godziny. Spojrzałem na zegar .I właśnie odkryłem że na zegarze też się nie znam.
Taak . Duża wskazówka przejdzie pół tarczy .Dobrze mi idzie.

Po nauce pisania pora na czytanie .Miałem wtedy elementarz z biblioteki który wyszperałem z półki w pokoju .Przerobiłem dwie lekcje .Rodzice cieszyli się że jestem taki ambitny.
Po kolacji o dwudziestej znużyło mnie .Poszedłem do łóżka ale nie mogłem zasnąć.
Byłem rozbity emocjonalnie. Z jednej strony wiedziałem że prawdopodobnie przeżyję wszystko jeszcze raz i spotkam te same osoby a z drugiej obawiałem się że nasze relacje będą inne. Tęskniłem też za bliskimi mi osobami...Bliskimi jeszcze wczoraj .Teraz mnie nie znają a poznają w swoim czasie .A co jeżeli nie tylko mnie to spotkało? Jak rozpoznać innych przeniesionych?Czy w ogóle będą chcieli się kontaktować ,czy będą woleli przeżyć swoje życie od początku po swojemu?

A może jestem sam?Może ktoś lub coś chciało bym powstrzymał dwie dekady przemocy?Bym ostrzegł innych przed zamachami ,przed śmiercią?

Pomyślę o tym jutro....
Pozwoliłem by moje myśli błądziły .Byłem na bloku .Śniło mi się że z powodu miażdżycy tętnic amputowałem nogę na wysokości uda i skończyły się moje ulubione szwy.

Pomimo nadziei że to wszystko było tylko senną fantazją następnego dnia także czekała mnie szkoła. Dalsze zabawy,powolna nauka. Czytać nauczyłem się znów po miesiącu,po dwóch już dobrze pisałem i rysowałem. Nie mówiąc już o wiązaniu butów.
Nie uszło to uwadze nauczycielki. Poprosiła moich rodziców i od tego czasu nawet dostawałem więcej książek .Wszystko było w porządku dopóki nie zaprowadziła mnie do psychologa.
Jeszcze z wcześniejszego-lub raczej późniejszego-doświadczenia zawodowego orientowałem się że ludzie są generalnie głupi to rozmowa z psychologiem powaliła mnie na kolana.
Psycholog była młoda .Miała na oko dwadzieścia pięć lat.
Pytania typu który mamy rok?Porę roku?Miesiąc?Dzień? Mogę zrozumieć. Ale miarka się przebrała gdy zaczęła mnie pytać czy słyszę głosy.
Odpowiedziałem że nie i nie mam objawów wytwórczych ani zaburzeń afektywnych.
Dosłownie. Zrobiła wielkie oczy i musiałem wykonać tylko test sprawności motorycznych oraz zapamiętywania.

Po wszystkim powiedziałem dobrze mi jest tak jak jest i jeżeli badanie ma na celu przeniesienie mnie do wyższej klasy to nie mam na to ochoty.
I żeby wnioski zachowała dla siebie.

Do tego momentu sądziłem że to badanie to przypadek. Uznałem że to psycholog kształcony metodami rodem z Moskwy.
Wtedy dała mi kartkę i zapytała co to jest.
Na kartce narysowana była pętla Moebiusa.
-To pętla Moebiusa ...Symbol nieskończoności. Może odnosić się do przepływu czasu.
Do wiary że można wrócić do przeszłości-odpowiedziałem patrząc na nią podejrzliwie-Pani też tak uważa?
-Tak- odpowiedziała.-Kim byłeś wtedy?
-Chirurgiem. Miękkim. Zasnąłem w 2013 po dyżurze i obudziłem się jako sześciolatek .Brakuje mi widoku krwi...
-Ciekawe...Bałabym się. Też wszystko pamiętasz?
-Wspomnienia mam. Wiedzę także .Ale gorzej z umiejętnościami Jednak udało mi się sporo nadrobić.
-Napiszę że rozwijasz się prawidłowo ale według mnie zostaniesz na razie w tej klasie ze względu na rozwój emocjonalny Wpiszę też że ze względu na duży potencjał potrzebuję oceny co pół roku.
O krwi wolę nie pisać...
-Myśli pani że wielu jest takich jak my?
-Tak .Poproś mamę.

Opuściliśmy gabinet. Pomyślałem że zaryzykuję .Nie dostawałem kieszonkowego zbyt dużo ale wycyganiłem znaczki od rodziców i wysłałem na znany mi adres pod którym mieszkała moja koleżanka ze studiów-Anka . Matka mojej chrześnicy .
Zapomniałem że wtedy były dwa rodzaje skrzynek pocztowych-czerwona na listy zamiejscowe i
zielona na miejscowe. Wrzuciłem do czerwonej.
Nie czekałem długo na odpowiedź.

W liście napisanym wołami przedstawiłem się i zapytałem czy mnie pamięta. I czy pamięta ciastka francuskie.
Nauczyłem ją jak się je piecze.

Odpowiedziała mi że też znalazła się w tej dziwnej sytuacji. Na początku myślała że śni. Jej ojciec tak samo jak moja matka zmarł gdy byliśmy na studiach.
Nie odstępuje go teraz na krok .Bardzo była z nim zżyta. Odpowiedziała też że też musi się uczyć wszystkiego od początku ale pamięta tylko przeszłość. Wiedzę z tego okresu zachowała znikomą.
Nie mogła doczekać się naszego ponownego spotkania.

Minęło kilka lat. Dostałem się do podstawówki w tej samej szkole .Miałem przewagę ale starałem się jej nie nadużywać. Ponieważ byłem dość pulchny zacząłem biegać ale też brałem udział w konkursach w których zajmowałem drugie miejsce-tylko raz zająłem pierwsze w konkursie ortograficznym ale nie burzyłem w ten sposób linii czasowej -i tak do tego doszło.
Co pół roku widziałem się z Panią Psycholog która wychwytywała innych tak byśmy przychodzili do niej w jednym terminie i spotkali się jako jedna grupa.
W jej poradni psychologicznej było nas dziesięcioro dzieci i dwunastu dorosłych.
Spotykaliśmy się tylko w młodszej grupie. Oprócz mnie było jeszcze dwoje byłych/przyszłych lekarzy- anestezjolog i psychiatra, kilku techników i paru informatyków.
Wszyscy mieli zbliżone doświadczenia do moich. W szkole natknąłem się na troje innych Przeniesionych. Wspólnie zorganizowaliśmy koło miłośników fantastyki z fanklubem Stanisława Lema. Szukaliśmy kontaktu z innymi i wpadłem na pomysł by zorganizować międzyszkolną dyskusję dotyczącą dzieł jego i innych autorów z naciskiem na Dicka.
Jednym z podpunktów było-”Czy umysł może objąć podróże w czasie?”
To był dobry pomysł. Niemal wszyscy uczestnicy byli Przeniesionymi.
Ponieważ była wiosna skorzystaliśmy z okazji i wymienialiśmy doświadczenia na szkolnym boisku-z dala od ciekawskich.
Miałem wtedy już trzynaście lat. W międzyczasie zginęła w wypadku koleżanka ze szkoły. Wiedziałem że do tego dojdzie ale nie próbowałem powstrzymać biegu wydarzeń.
Nie wiedziałem nawet kiedy i gdzie do tego doszło,wiedziałem tylko że to było gwałtowne zdarzenie .Wolałem żeby cieszyła się życiem zamiast rozglądać się na ulicy .
Dyskusja była burzliwa. Mieliśmy wszyscy podobne doświadczenia ale większość nie ingerowała w bieg wydarzeń.
Nieliczni jeszcze w szkole wykazywali dziwne zainteresowania plastyczne. Na przykład rysowali samoloty wbijające się w wieże WTC lub płonącego Tupolewa...
Jak wspominałem wśród przeniesionych byli też ludzie którzy po transformacji pozostali młodymi dorosłymi. Jeden z nich okazał się być nauczycielem biorącym udział w dyskusji.
Przypomniał o pewnej smutnej sprawie.
-Słuchajcie -zaczął Sławek- wiem że wyglądacie jak dzieci ale jesteście w głębi co najmniej trzydziestolatkami. Pamiętacie seryjnego zabójcę z początku lat dziewięćdziesiątych?
-Tego który zabijał dzieci?-Zapytałem drżącym głosem.
-Tak. Ja wiem że chcieliśmy tego uniknąć...Wszystkie jego ofiary były Przeniesionymi.
Dzięki naszym ludziom w Policji ustaliliśmy tożsamość zabójcy. Był jednym z nas.
-Był -więc...
-Nasza komórka dała sobie z nim radę. A władze pomogły wyeliminować ślady.
Coś mnie tknęło...
-Ale przecież zabójca działał jeszcze przed naszym przeniesieniem?To znaczy w pierwotnej linii czasowej?Więc nie wpłynęło to na historię ale oznacza to że...
...że albo do tego zjawiska dochodziło już wcześniej i nie wiemy czy obejmowało wielu ludzi jednoczasowo czy skokowo.

Po tym spotkaniu obiecaliśmy sobie nawzajem nie wpływać na bieg wydarzeń I że będziemy informować siebie nawzajem w razie niepokojących zdarzeń.

Kilka lat później miałem już 15 lat. Diana zginęła zgodnie z naszą linią czasu. Nikt nie puścił pary.
W te wakacje spotkałem się z Anką .Pojechaliśmy w dwóch niezależnych grupach na to samo pole namiotowe .Cudem namówiła do tego swojego ojca który chciał ja zabrać do Francji.
Spotkaliśmy się na Mazurach .Jeziora były piękne. Poznaliśmy się od razu. Rzuciła mi się na szyję.
-Tęskniłam za tobą!Boże! Dlaczego nas to spotkało? Tęsknię za Juleczką...
-Ja też...Pamiętaj że urodzi się dopiero za piętnaście lat...U ciebie też jest tylu ludzi w podobnej sytuacji?
-Nie wiem...Pamiętaj że nie mieszkam w dużym mieście .Nikt nie chce się ujawnić. A u ciebie?
-Ze szkół i spotkań -około dwieście osób .Jak dajesz sobie radę z tą całą...z tą presją?
-Przeżyłam już raz to wszystko to dam sobie radę .Miałeś rację żeby nic nie zmieniać...ludzie traktowali mnie jak idiotkę. Skoro mam brać w tym udział drugi raz to postaram się to rozegrać tak samo ale lepiej. Ale mam ci za złe parę rzeczy...
-Wziąłbym udział w tych konkursach i tak w oryginalnej linii. I tak nie znałem pytań. Skąd miałem wiedzieć że wygram wszystkie...
-No dobra. Przejdźmy się. Brakowało mi ciebie...
Minęliśmy rozpadającą się szopę. Pachniała mchem. Od czasu do czasu mijało nas parę osób na rowerach.
Czasem ktoś przechodził lasem.
Pewna osoba którą mijaliśmy...Na początku myślałem że szuka grzybów ale ta kurtka,buty i fryzura...Ten człowiek miał też w ręku tableta.
Pobiegłem w jego kierunku ale najwyraźniej nie miał ochoty na wymianę poglądów i zaczął uciekać. Zsunął się z pagórka i zniknął .Po prostu.
Wróciłem ledwo dysząc do Anki.
-Gdzie pobiegłeś?Wystraszyłam się!
-Za człowiekiem z tabletem. Pierwszy wyjdzie dopiero za jakieś trzynaście lat. On nie wrócił tak jak my samym umysłem. On tu przybył fizycznie. Wracajmy na pole namiotowe. Nie wiem jakie miał zamiary ani czy jest ich tutaj więcej.

Wróciliśmy na pole namiotowe .Spędziliśmy dłuższą chwilę razem. Anka płakała. Milczeliśmy przytuleni. Postanowiłem że w najbliższym tygodniu jak najczęściej będziemy przebywać razem. Przyjaźniliśmy się przed Przeniesieniem i długo się nie widzieliśmy. W wieku piętnastu lat była nieco hmmm...okrągła i miała delikatnie mówiąc problemy z z cerą. Nie widzieliśmy później żadnych tajemniczych ludzi. Pożegnanie było smutne. Ale obiecaliśmy sobie że będziemy się widzieć co roku. Przynajmniej co roku.
Od tego roku trafiłem do liceum gdzie radziłem sobie dobrze. Aby zaklepać przyszłe studia wygrałem parę olimpiad więc matura nie była problemem. Z lękiem oczekiwałem jedenastego września. Myślałem czy nie zadzwonić do ambasady USA czy do Stanów przynajmniej by ocalić lot dziewięćdziesiąty trzeci...Uznałem jednak że stali się symbolem na tyle ważnym że po prostu nie mogę tego zrobić. Kilka dni wcześniej zamordowano jednego z dowódców opozycji przeciw Talibom. Tego dnia po prostu po raz kolejny oglądałem w telewizorni płonące budynki WTC,Pentagonu i pole po uderzeniu samolotu z lotu 93.
Miałem wyrzuty sumienia. I to potworne.
Na inauguracji podczas wydawania indeksów uczczono ofiary zamachu minutą ciszy.
Studia rozkręciły się bez problemów. Nawiązałem kontakt z Anką i często się widywaliśmy.
Egzaminy,kolokwia,koła naukowe-było ciężko przechodzić przez to znów ale wszystkim podobał się mój angielski i przygotowanie praktyczne.
Znowu musieliśmy przeżywać śmierć bliskich. Nie spodziewałem się że będzie aż tak ciężko.
Po egzaminach nadszedł czas na rezydenturę. Dałem sobie radę .Ciągle utrzymywałem kontakt z innymi Przeniesionymi. Jako jeden z nielicznych pamiętałem na tyle dużo by nie zakłócać continuum i rygorystycznie egzekwowałem przestrzeganie tej zasady u innych. Przed dziesiątym kwietnia miał miejsce kryzys. Jeden z naszych próbował się wyłamać .Poproszono mnie bym go przekonał. W końcu spotkałem się z nim. Miałem z nim porozmawiać. Ale on rzucił się na mnie.
Skręciłem mu kark i z niezarejestrowanej komórki zadzwoniłem po naszych policjantów. Zwłoki spalono. Nikt nic nie wiedział.
Nikt nic nie widział ani nie słyszał.

Minęły trzy lata. Kolejny dyżur .To był dokładnie ten dzień gdy zostałem przeniesiony. Za miesiąc zostanę chrzestnym.
Wziąłem urlop i z lękiem czekałem na sen. Obudził mnie człowiek z telefonem satelitarnym i tabletem.
-Widziałem cię. Osiem lat temu.
-Tak .Pilnujemy by nie doszło do zmian w przebiegu wydarzeń.
-To wy za tym stoicie?
-Nie. Nie wiemy jak do tego doszło. Przebijaliśmy się w czasie by uzyskać jakiekolwiek informacje o tym co miało miejsce. Ale tak naprawdę pilnujemy by nikt nie naruszył struktury historii.
Na szczęście zdrowy rozsądek-jak siebie określacie-Przeniesionych zwyciężył.
-Co zamierzasz?
-Jedyne co mogę to podziękować. I przy okazji skasować twoje wspomnienia. Dopiero niedawno odkryliśmy sposób by to zrobić. Cofać się możemy maksymalnie o około trzydzieści lat.
-Więc zrób to. Nie będę tęsknić za swoim sumieniem.


Obudziłem się rześki.

Pamiętałem tylko że dzień wcześniej coś się wydarzyło.
Coś dzięki czemu poczułem się wolny. Ale jednocześnie miałem poczucie wielkiej straty.
Zastanawiałem się nad tym dość intensywnie ale im bardziej nad tym myślałem tym mniej zależało mi by to wyjaśnić.

Pomyślałem że przeczytam coś. Poszperałem w księgarni aż natrafiłem na kilka ciekawych pozycji.
Zawsze chciałem przeczytać coś H.G. Wellsa. Zacznę może od „Maszyny Czasu”.

I Philip K. Dick. Jego też nigdy nie czytałem.


Praca #4

METAMORFOZA

Kiedy braci i siostry wbijają na pale
Gdy miast morza fal syczą ognia fale
Gdy walki przyczyny zapomniane zostały
Lud wyczekuje – ostoi, skały

W tysiąc lat po wystrzale pierwszym
Ostatni padnie tyran, powstanie zbawca pierwszy
Wypleni zło, pomoże biednym i uwolni młodych
A kto przepowiedni nie wierzy – niech przepowiedni ujrzy płody


---

- Zabijcie każdego. Nie szczędźcie nikogo – bijcie kobiety, zabijajcie ich dzieci. Jutro w tej prowincji ma nie być nikogo o innym kolorze włosów niż biel.
- Tak jest, Wasza Cesarska Mość.


---

- Dlaczego oni to robią, bracie? Dlaczego nie próbują nas zrozumieć? Mówią, że jesteśmy inni, szaleni, że doprowadzimy ten świat do zniszczenia… Ale nawet nie wiedzą kim jesteśmy, czego chcemy! To jest prawdziwe szaleństwo! Podają idiotyczne argumenty aby nas wybić bo prawda jest taka, że sami nie pamiętają już, dlaczego walczą, dlaczego Kain pociągnął za szablę w czasach, które znamy tylko z pradawnych fresków!
Hrij drżał. Każdy Abelita drżał, kiedy po raz kolejny udało mu się oszukać śmierć, uciec katu. Powodów było wiele. Jednym był lęk. Wszechogarniający lęk o siebie, o swoich bliskich, o każdego innego, kto ośmielił się nadać życiu nieco różnorodności i mieć inny odcień włosów niż biel. Kolejnym powodem była adrenalina. Kopnięcie, którego nie dawały nawet najwymyślniejsze tortury Kainitów. Cały organizm szalał z radości czy może raczej zdziwienia, że udało się uciec, że udało się wyrwać Morfeuszowi dodatkowe kilka chwil nędznego życia. Jeszcze jednym powodem była radość. Uczucie dziś będące na wymarciu, które jak na złość powracało jednak na te kilka sekund po udanej ucieczce. Jak na złość, bo poza tymi kilkoma sekundami życie każdego Abelity przepełniała gorycz. Hrij jednak, choć nigdy radosny, był szczęściarzem i nie drżał z żadnego z tych powodów. Jego ciało podrygiwało niespokojnie z innej przyczyny. Molokia. „Dar Aniołów”. Cud improwizowanej podziemnej techniki, którą ciemnowłosi wynaleźli kilka dekad temu w jednej ze swych cuchnących piwnic, szczycących się mianem „laboratoriów”. Uzależniony od niej człowiek nie czuł ani lęku o siebie, ani o innych. Nie dawał ponieść się adrenalinie, nie musiał się też martwić denerwującymi kilkusekundowymi atakami szczęścia. W zasadzie – nie czuł nic, więc nie musiał się martwić. Hrij nadal drżąc, odpowiedział dochodzącemu do siebie i wciąż krzyczącemu Elijowi:
- Żeby cię zabić. A dlaczego ty uciekasz? Żeby przeżyć, jasne. Ale tak naprawdę, dlaczego uciekamy? Co nas zmusiło do eksodusu? Czym setki lat temu Abel sprowokował Kaina do wystrzału? Nie wiesz. I ja nie wiem, i Aniołowie w Niebie nie wiedzą. I mniejsza z tym. Oni gonią, my uciekamy. Ty mazgaisz zawsze kiedy się uda, ja cię muszę uspokajać. Naprawdę powinieneś skosztować molokii.
- Mój umysł musi być czysty. Chcę czegoś więcej niż przetrwania. Chcę zmiany! Nie musimy się mordować każdego dnia! Chciałbym, aby kolor włosów miał takie znaczenie jak dawniej – żadne!
– Elija otarł pot z czoła oraz łzę, która w przypływie emocji napłynęła mu do oka.
Hrij przysiadł w rogu pomieszczenia i udając śmiech, do którego nie był przecież skłonny po zażyciu narkotyku, wyjął cygaro.
- Chcesz zmian, to weź coś od życia. A wiele nam ono nie daje. Ty chcesz wolności, ja zniżki na działkę towaru. Ty pragniesz pokoju, a ja w tym czasie zaciągam się cygarem, którego nasi bracia i siostry nie widzieli od całych lat.
- Ech, Hrijko… Dlaczego oni to robią?


---

Wielogodzinny marsz dobiegał już końca, jednak to nie pocieszało Eliji i jego kompanów. Teraz należało się spodziewać podwojenia i potrojenia wysiłków. Tym razem kres drogi nie oznaczał rozbicia obozu, rozstawienia wart i planowania kolejnych długich dni tułaczki. Po wyjściu z Kanałów zawsze nadchodził czas bitwy. Czas, gdy białowłosi harcownicy doganiali wycieńczone dzieci Abla, kiedy należało się bronić.
Kapitan tego dnia wyglądał wyjątkowo rześko. Kazał rozstawić nieliczną acz doświadczoną kawalerię na wzgórzu prawej flanki, a główne wojska ustawił w dość długim, acz zwartym szeregu. Cztery linie strzelców. Pierwsi stawiają muszkiety na berdysze i rażą ołowianą ścianą wrogie natarcie. Gdy oni ładują broń – ich działanie powtarza drugi szereg. Kiedy drugi zrobi swoje – strzela trzeci, a po nim analogicznie czwarty. A kiedy i ten musi nabić muszkiety – pierwszy już znów jest gotów do walki. W walnej bitwie cztery szeregi nie były jednak siłą wystarczającą do zatrzymania obitych w ciężkie zbroje i dosiadających najszybsze ogary jeźdźców Kaina. Tym razem jednak przednia straż donosiła jedynie o zaciężnych kondotierach, patrolujących okolice.
Wojska zaciężne Kainitów charakteryzowały dwie cechy. Pierwsza taka, że składają się z zabijaków, zbiegów z sąsiednich prowincji i prostych bandytów, którzy zabijanie mieli we krwi, a którym w pojedynkę nawet cesarscy gwardziści nie daliby rady, oraz druga – że kiedy tworzą oddział, wszystkie ich przywary w niemal magiczny sposób znikają.
Brak im dyscypliny, rwą się do boju nie trzymając szyku, bitwy traktują jak zawody – kto zabije więcej wrogów i kto pierwszy dotrze do linii wojsk wroga.
Ale dziś Kapitan miał zamiar przerwać konkurs – do formacji strzelców nie miał dotrzeć żaden Kainita.
Elija, Hrij i reszta ich kompanii ustawiona została na prawym końcu szeregowego szyku piechoty tuż pod wzgórzem, na którym stali lekkozbrojni ciemnowłosi jeźdźcy. Elija stanął w ostatnim szeregu i szczerze mówiąc martwił się nawet, że nie będzie miał okazji wziąć udziału w bitwie. Pragnął pokoju, to fakt. Lecz w chwilach takich jak ta, kiedy ród Abla chroniła od szabel jasnowłosych tylko cienka linia piechoty, był zdeterminowany, by walczyć. Nie będzie przecież możliwości do pojednania, kiedy na świecie zabraknie ciemnowłosych.
Pierwszy szereg dopiero mocował w suchej ziemi berdysze, kiedy ze wzgórza kawalerii padł okrzyk informujący o szybko zbliżających się kondotierach. Kapitan żwawo ruszył na swym koniu przed szeregi muszkieterów i jadąc wzdłuż nich przemawiał.
- Przed nami uosobienie natury Kainitów. Żądni jedynie krwi naszych matek, sióstr i córek! Wyjęci spod prawa hultaje, którzy u nas nie dostaliby do rąk nawet igły, a którym cesarz dał broń i usadził na ogarach! Lubią się bawić, lubią konkurować. Proszę was, dzielni żołnierze! Dziś to wy zabawcie się z nimi! Bijcie celnie. Niech ich twarde zbroje skruszą tę suchą ziemię, po której na nas jadą. Oby wasze berdysze pozostały dziś suche. Oby ostatni z nich padł, nie sięgając naszej linii!
Kapitan dojeżdżał już do końca szeregu w miejsce, gdzie stał Elija. Wskazując na jego ledwo widoczną w ostatnim rzędzie sylwetkę rzucił jeszcze, nim wjechał na wzgórze do kawalerii:
- Oby i twój muszkiet, chłopcze, zebrał dziś plon.

---

Teraz szarżujących najemników widzieli też już strzelcy. Dowódcy kompanii rozkazali oprzeć broń na berdyszach i cały pierwszy rząd, niczym jedna istota, złożył się równo do strzału. „Cel!” – rzucili następnie. Muszkieterzy czekali cierpliwie i nikt nie ważył się wystrzelić za wcześnie. Każdy Abelita walczył od nastoletnich lat. Każdy był zdyscyplinowany. Każdy potrafił bić się do upadłego. Kiedy pierwsi wrodzy jeźdźcy weszli w zasięg strzelców, padła komenda:
- PAL!
I dziesiątki muszkietów zagrały naraz, jak lutnia starożytnego barda. Luźny szyk kondotierów tym razem jednak okazał się ich atutem w starciu ze zwartym szeregiem piechoty. Piechurzy, niezrażeni widocznie tym faktem, wymienili pierwszy szereg i walczyli dalej, wciąż ze spokojem.
- Cel… Pal!
Druga salwa już bardziej przerzedziła wojska jasnowłosych, ale ryzyko ich dotarcia do linii piechoty nadal było duże. Nie martwiąc się jednak narazie zanadto przyszłymi losami potyczki, na czoło wyszedł trzeci szereg. Jego muszkiety wypaliły prędko, jednak wiele pocisków rykoszetowało od potężnych zbroi kondotierów, toteż czwarty szereg nadal miał wiele celów do wyboru. Elija przez chwilę jakby nie słyszał całego zgiełku bitwy. Ogary zdawały się biec pod wrogami tak lekko, że nie było słychać ani stawianych przez nie licznie kroków, ani warczenia ich pysków. Elementy płytowych zbroi Kainitów wydawały się wcale nie ocierać o siebie hałaśliwie, a stojący obok dowódca kompanii wyglądał, jakby udawał krzyk, a nie faktycznie wydzierał się pod Niebiosa. Wtedy ktoś zdzielił mocno Eliję w głowę.
- Cholera, Elijka, przestań celować! Słuchaj dowódcy psubracie jeden! – Hrij grzmiał zza pleców już całkiem realnie.
- Wstrzymać ogień! Wstrzyyymać!
Choć nikt nie strzelał, dowódca kompanii dla pewności kontynuował wydawanie rozkazu, a Elija spostrzegł, że z całego szeregu on jeden miał broń opartą już na berdyszu i gotową do strzału. Reszta spokojnie czekała na pozwolenie dowodzącego piechotą na otworzenie ognia.
- Nasza konnica wali z góry. Dobrze by było, jakby nasze kule nie raziły ich w plecy. – spokojnie i bezuczuciowo jak zawsze wyjaśnił Hrij.
Konni z Kapitanem na czele rozprawiali się z kolejnymi najemnikami. „Skoro tym bydlakom na ogarach nie dają rady nawet gwardziści cesarza, to widocznie nasza kawaleria mogłaby zdobyć cesarski pałac nie tracąc żadnego ze swoich…” – myślał Elija widząc, jak sprawnie eliminują z osobna jasnowłosych jego towarzysze na swych dumnych, acz nieco już zaniedbanych koniach.
Wtem Elija dostrzegł, jak jeden z Kainitów wyrywa Kapitana z siodła i ciągnąc go po ziemi zaraz za swoim niskim ogarem mknie w ich stronę. Był to prawdopodobnie dowódca kondotierów, który najwyraźniej wiedząc już, że potyczkę przegra, postanowił chociaż wygrać „zawody”. I to nie tylko dojeżdżając do szeregów wroga jako pierwszy, ale także hańbiąc ich dowódcę!
Elija wyrzucił muszkiet na bok i podrywając szybkim ruchem porządnie wbity w ziemię berdysz ruszył przed siebie, wprost na nadjeżdżającego szefa najemników. Jasnowłosy nawet chyba nie spostrzegł niepozornej sylwetki piechura, którą miał minąć już po kilku sekundach. I minął, jednak jego głowa po pięknym cięciu Eliji dalej już nie pojechała, upadając pod nogi Abelity. Kapitan przeturlał się jeszcze kilka metrów, gdy zwolnił się silny uścisk jasnowłosego. Elija czym prędzej podbiegł do dowódcy. Kapitan był cały obdrapany. Jego mundur był w strzępach, a ciało krwawiło na całej powierzchni. Potyczka była już niemal skończona. Konni abeliccy doganiali ostatnich Kainitów.
- Przykro mi, że twojemu muszkietowi nie było dane dziś wypalić. Za to twój berdysz jako jedyny zasmakował dziś krwi!
Jeszcze przed chwilą Elija martwił się, że jego ukochany dowódca wyzionie ducha. Widząc jednak go mówiącego do niego pomyślał, że na pewno z tego wyjdzie.
Nagle, jakby znak przychylności Niebios, zstąpił z góry biały gołąb, wprost w objęcia leżącego Kapitana. Piechurzy wznosili radosne okrzyki, kilku wystrzeliło nawet z radości w niebo. Elija był podekscytowany i niemal czuł na sobie anielską interwencję. Dopiero opanowany głos Kapitana wyrwał go z chwili ekstazy.
- To gołąb pocztowy. Przynosi wiadomość. Odczytaj ją dla mnie, proszę… - powiedział raz jeszcze do Eliji dowódca.
Ten, nie zwlekając, wyrwał przymocowany do nogi gołębia list, złamał pieczęć, rozwinął i czym prędzej zaczął czytać.
„Do wszystkich dzieci Abla, a w szczególności ich dowódców! Zbliża się godzina próby. Gdy nasz ukochany Kapitan wyruszył, aby zebrać naszych przyjaciół z Kanałów Północy, wrogowie zbliżają się do naszych domów!
Do związania Go i jego najdzielniejszych żołnierzy walką wysłano oddział naszych własnych braci, podstępnie umalowanych bielą i skuszonych zapowiedzią oszczędzenia życia. W chwili tej, nasi biedni żołnierze świętują prawdopodobnie zwycięstwo nie wiedząc, kogo pobili oraz jaka pustka może ich czekać, kiedy wrócą do domów!
Ze Stolicy nadciąga Armia Cesarska. Sił mamy wiele, nie ma jednak z nami naszego Kapitana. Módlcie się proszę bracia i siostry do bytów niebieskich, aby odpuścili nam grzechy i aby pozwolili naszym dzieciom pożyć jeszcze choć trochę.
Pod broń! Miejmy nadzieję, że wystarczy nam sił i że przybędzie Zapowiadany, który uchroni nas w godzinie sądu. Wiwat Mesjasz! Niech przybędzie!”

Elija zamarł. Pokrzepiające zwycięstwo, okazało się być bratobójstwem. Najgroźniejsi wojownicy Kainitów okazali się wygłodzonymi i oszalałymi Abelitami.
- A więc klęska. Synu, mi nie uda się już wrócić. Tu jest moje miejsce i tutaj spocznę. Ty jednak… Ty jesteś tym, którego zapowiedzieli. Są dwa wersy starej przepowiedni, o której wiedzą tylko wybrani, a po których mieliśmy zidentyfikować Mesjasza.
„I jak kiedyś własnego brata sięgnęła Kaina szabla
Tak potem syn Abla zabije brata Abla”
- Ale…
- Czuję, że to ty! Czyż nie ściąłeś przed chwilą głowy własnemu bratu? Wiem, wielu z nas przelało dziś bratnią krew, ale… Ja to wiem, to jesteś TY! Musisz nas uratować. Zbierz naszych ludzi i ruszaj!

Widząc poddenerwowaną twarz Kapitana, Hrij doskoczył do Eliji. Ten obejmował już jednak ciało pozbawione ducha, a w prawej ręce trzymał zakrwawione pismo. Wyrwał mu je i przeczytał.
- Ech, emocje… Czy ja się przesłyszałem, czy przed śmiercią Kapitan przekazał ci dowództwo, zwąc cię Mesjaszem? Molokia oduczyła mnie wiary w zabobony. Ale musisz chyba wiedzieć, że skoro Armia Cesarska rusza na Kanały to oznacza, że nie ma jej w stolicy. Nasz oddział nie jest potężny, ale jeśli wejdziemy teraz do Pałacu, możemy pokonać nawet samego cesarza. Zamiast ruszać do obrony Kanałów, ja ruszyłbym do Stolicy i – jak ty to mówiłeś – zmienił coś w naszym życiu. Co ty na to, braciszku Mesjaszu?
Cisza trwała raptem chwilę, lecz umysł Eliji odczuł ją jak najdłuższą godzinę swojego żywota. Uratować dom i bliskich, czy zakończyć odwieczny bój? To dylemat, którego rozwiązania nie powinna rozwiązywać żadna istota stąpająca po Ziemi. Nowopowołany Mesjasz był do tego jednak zmuszony.
- Ruszamy po cesarza. Niech to będzie ostatnia ofiara tej wojny. Niech wreszcie zapanuje pokój! – rzekł tym razem wściekle i trochę oschle Elija, po czym już spokojniej dodał – Powiedz mi tylko Hrijka, dlaczego oni to robią?

---

Stolica była obdarta z wojsk. Gwardziści od lat nie zaznali już walki i nie byli gotowi na to, co ich czekało. Pokrzepiała ich jedna tylko myśl – kto niby byłby zdolny aby w ogóle dojść pod Stolicę?
A jednak. W dniu, w którym Kainici mieli ogłosić ostateczne zwycięstwo, ryzyko nie opłaciło się. Mogli wygrać tylko rzucając wszystko na jedną szalę i przerzucić do walk nawet stołeczne wojska. I akurat tego dnia, śmieszna niegdyś liczba dwustu piechurów i trzydziestu trzech jeźdźców krocząca główną aleją, wydała się tym razem cesarzowi tak niewyobrażalnie wielka…

---

- Widzisz! To wszystko, co mówili o gwardzistach to mit. Byle baba z kanału dałaby im radę!
Na sali tronowej, ledwie kilkadziesiąt metrów od stóp cesarza sączyła się kałuża krwi. Ogołocone z członków jasnowłose ciała gwardzistów spływały czerwoną posoką. Cesarz siedział beznamiętnie, jakby nawet na taką sytuację był gotowy.
¬- A więc jednak. Przepowiednia spełniła się i tym razem. I znów wszystko zacznie się od nowa… – zamilkł, a jego posępna twarz skierowała się jakby pytająco w kierunku Eliji.
- Nie. To wszystko się zakończy.
Podobno do tej pory sala tronowa mieni się krwią zabitych, na pamięć dawnego zwycięstwa.
Elija odetchnął, patrząc na wzrok martwych oczu cesarza po tym, jak zawisł na szybko sporządzonej nad tronem linie. W tym momencie nadbiegł Hrij, a wyraz twarzy miał taki, jakby mimo ogłupienia molokią czymś się przeląkł.
- Elija, przyleciał gołąb z Kanałów. ¬– nie pytając o zgodę zaczął czytać – „Kanały stracone. Nie oszczędzili nikogo. Kiedy wyrżnęli mężczyzn, zabrali się za kobiety i dzieci. Mam nadzieję, że udało wam się pokonać cesarza. Zemsta to wszystko, co nam zostało”.
Nowo obrany Mesjasz milczał, nie chcąc uwierzyć w to, co słyszy. Po kilku długich chwilach milczenia odezwał się ponuro:
- Zabijcie każdego. Nie szczędźcie nikogo – bijcie kobiety, zabijajcie ich dzieci. Jutro w tym mieście ma nie być nikogo o innym kolorze włosów niż nasz.
- Ale… bracie, dlaczego?
– nieco mniej spokojnie niż zawsze odpowiedział Hrij.
- Nigdy nas nie zrozumieją. Nie ma sensu próbować im tego wytłumaczyć. Są zbyt niebezpieczni. Jeśli pozwolimy im żyć – doprowadzą ten świat do zagłady. Musimy ich zgładzić.
- Tak jest, Mesjaszu. Tak jest…


---

Podobno już kilka dni po wydaniu tego rozkazu, zmartwionemu Mesjaszowi włosy całkiem posiwiały. Do tego stopnia, że z czasem przybrały kolor bieli.
Dumni zaś niegdyś Kainici, dziś w takiej żyli nędzy, że błoto i kurz sprawiły, że ich włosy stały się głęboko czarne.
A co mówią ich przepowiednie? Że „Historia zatacza koło”. I nic więcej… Ale czy warto wierzyć przepowiedniom?

---

Kiedy braci i siostry wbijają na pale
Gdy miast morza fal syczą ognia fale
Gdy walki przyczyny zapomniane zostały
Lud wyczekuje – ostoi, skały

I jak kiedyś własnego brata sięgnęła Kaina szabla
Tak potem syn Abla zabije brata Abla
W tysiąc lat po wystrzale pierwszym
Ostatni padnie tyran, powstanie zbawca pierwszy
Wypleni zło, pomoże biednym i uwolni młodych
A kto przepowiedni nie wierzy – niech przepowiedni ujrzy płody

Nim zaś czas ten nastanie, sto razy cykl się powtórzy
A kto dwa te wersy pozna ostatnie, zakończy wiek cierpienia i burzy…



Praca #5

- Powinieneś poznać nowych ludzi. – stwierdził bezkompromisowo wysoki, acz rozpoznawalnie męski głos.
- Być może. – padła cicha, niezdecydowana odpowiedź; choć zawierająca jedynie dwa krótkie słowa, przepełniona niepewnością i nieśmiałością pewnego osobliwego typu. Nie była to dziewicza nieśmiałość, nacechowana strachem i wątpliwością, a raczej ta poczciwa, profesorska, rzadko w tych czasach spotykana nieśmiałość, spowodowana świadomością własnej niewiedzy lub, o zgrozo, zawinionym niedoinformowaniem.
Taki właśnie był Artur. Określić go mianem nieśmiałego to tak jak nazwać sonet wierszem, albo na pytanie o II Wojnę Światową, odpowiedzieć, że owszem, odbyła się. Arturowa nieśmiałość zdaje się idealnie wpasowywać w ten schemat niedopowiedzeń.
Przyczyn tejże ktoś nieznający Artura, szukać mógłby w jego wyglądzie, co jednak nie znalazłoby odzwierciedlenia w rzeczywistości, gdyż był to chłopiec nietuzinkowej urody; jednoczący w sobie cechy podobające się zarówno kobietom uległym, jak i tym ze skłonnością do dominacji, a także konkretnego rodzaju mężczyznom.
Kolejny trop, jakim bezsprzecznie byłoby wychowanie i jego warunki, także poddany zostać musi w wątpliwość, zważywszy na fakt, że zarówno rodzice chłopca, jak i jego otoczenie byli otwarci, przyjaźni i kontaktowi.
Źródło tej niezwykle niepożądanej u młodego mężczyzny cechy nie jest jedyną sprawą, którą należałoby się dziwić. O ile, bowiem, większość osób nieśmiałych, nieśmiałymi, nawet jeśli nie rodzi, to staje się we wczesnym dzieciństwie, o tyle Artur, w swej niechcianej wyjątkowości, stał się nieśmiały dość późno, bo w wieku lat trzynastu.
Co więc zdarzyć się musi w życiu trzynastoletniego chłopca, aby nagle, niemalże z dnia na dzień, stał się stroniącym od nowych kontaktów samotnikiem, a długotrwały proces socjalizacji nowego członka społeczeństwa został tak gwałtownie zaprzepaszczony? Odpowiedź jest prosta – wiedza. Może nie tyle sama wiedza, co jej dogłębne zrozumienie, w miejsce którego większości ludzi wystarcza przyswojenie.
Rozmowy stały się trudne dla młodego Artura, który nie potrafił pojąć, jak będąc w posiadaniu tak rozległej wiedzy, zwykle o wiele rozleglejszej niż jego własna, można rozmawiać na tak błahe i nieistotne tematy.
- Oglądałam wczoraj nowy odcinek tego serialu o dzikiej przyrodzie. Pokazali nagranie jak małe małpki żyjące w pobliżu miast kradną ludziom różne przedmioty. Mówię ci, było to przezabawne! – mówiła ciotka, wykładowczyni na uniwersytecie(!) do ojca Artura, który był poważanym w środowisku maklerem giełdowym.
- Wiem! Także to widziałem! – odpowiadał ojciec.
Ludzie w otoczeniu Artura potrafili tak rozmawiać godzinami, niezwykle, przez cały czas, uśmiechnięci i zaaferowani rozmową o niczym; o pogodzie, o nowym samochodzie sąsiada, o kuzynie, który został zwolniony z pracy, o wczorajszym obiedzie i jutrzejszej kolacji. Nikt mówi nic o niczym do nikogo. Ale przecież to nie był nikt! To był ojciec, poważany w środowisku makler giełdowy i ciotka, wykładowczyni na uniwersytecie! I matka, lekarka, i pan Zbigniew, znajomy pisarz, który wpadał co czwartek na drinka, i wszyscy jego koledzy i koleżanki z klasy, i wszyscy jego nauczyciele. Każdy kogo kiedykolwiek, gdziekolwiek spotkał, miał ten niewiarygodny dar do zlepiania, wydawałoby się losowych słów, tworząc w ten sposób quasi-relewantne wypowiedzi.
Tyle na świecie tematów, na które można porozmawiać; tyle ciekawych zjawisk; tyle pomysłów, idei, poglądów, problemów, niewyjaśnionych paradoksów, a oni wciąż poruszają tylko te jałowe, prowadząc bezsensowne gawędy, o których powiedzenie czegokolwiek ponad to, że miały miejsce, to zwyczajna kradzież czasu, zbrodnia i tortura dla zmuszonego do słuchania nieszczęśnika!
Uznany za nieciekawego i ostatecznie także niemiłego i źle wychowanego, Artur zaczął być alienowany wpierw przez swoich rówieśników, a nieco później także przez osoby starsze, co tylko przyspieszyło i pogłębiło jego przypadłość. Prawda jest taka, że po bliższym poznaniu każdy określiłby go jako miłego i nad wyraz dobrze ułożonego młodzieńca, jednak chorobliwe urywanie tych bezprzedmiotowych rozmów, które leżą u podstaw każdej relacji nie pozwalało na zawiązanie jakiejkolwiek znajomości.
Później, kiedy Artur nieco podrósł, a jego poglądy polityczne wyklarowały się w stopniu pozwalającym na przeprowadzenie niezobowiązującej dyskusji, kontakty z innymi uległy chwilowej poprawie. Chwilowej, gdyż konserwatywne społeczeństwo, w którym się wychowywał, po wtóre zraziło się do niego przez wzgląd na jego iście libertariańskie spojrzenie na sprawy gospodarki i relacji społecznych.
Wreszcie w wieku szesnastu lat, decyzją rodziców, Artur został wysłany do szkoły z internatem. Pierwsze miesiące były dla „nieśmiałego” chłopca prawdziwą męczarnią. Co prawda nie stał się ofiarą żadnych prześladowań, jak można by się spodziewać, nie szydzono z niego ani nie wytykano go palcami, szybko stał się jednak, zarówno dla młodzieży, jak i kadry nauczycielskiej, typowym dziwakiem, który zawsze musi znaleźć się w większej zbiorowości. Traktowano go jak trędowatego i rzeczywiście w pewnym sensie był trędowaty.
Nagle, pewnego dnia, jego życie uległo ciekawej przemianie. Zawarł pierwszą znajomość od dobrych czterech lat z człowiekiem, którego kojarzył z zajęć. Roch, bo tak na imię miał ów człowiek, był już od dawna znany Arturowi i nigdy nie pomyślałby on, że to właśnie ten głośny, wesoły i towarzyski rówieśnik stanie się jego przyjacielem. Prawda jest taka, że Roch wcale nie był tak głośny i wesoły; był to człowiek-kameleon, który potrafił dostosować się do każdego towarzystwa, w którym się znalazł, był zatem niemal całkowitą przeciwnością Artura. Jednego dnia imprezował ze śmietanką towarzyską szkoły, następnego spędzał wieczór na jałowych rozmowach z miłośnikami komedii romantycznych, w sobotę dyskutował z młodymi twórcami i filozofami, składającymi się na kółko literackie (które notabene z początku wydało się interesujące także Arturowi, jednak zrezygnował już po pierwszym spotkaniu, gdy okazało się, że dla większości członków jest to tylko pretekst do urwania się z zajęć wychowania fizycznego), a w niedziele chodził do szkółki przykościelnej, by pobierać nauki o Jezusie, choć jak sam o sobie mówił, był ateistą. Wszystkie osoby, które znały Rocha uważały go za intersującą osobę i zawsze miło przyjmowały go do swojego grona.
Artura szokowała wręcz łatwość z jaką, w ciągu kilku zaledwie chwil, jego przyjaciel potrafi przejść z tematu o wczorajszej imprezie do poważnej i interesującej rozmowy.
Po ukończeniu szkoły, zarówno Artur jak i Roch udali się na studia. Traf chciał, że oboje dostali się na tę samą uczelnię, toteż zamieszkali w jednym mieszkaniu. Artur nigdy nie dowiedział się jaki kierunek studiuje jego przyjaciel; nie pytał, gdyż nie interesowało go to, a Roch nie mówił o tym, gdyż wiedział, że Artura to nie interesuje.
Roch był także właścicielem tego arbitralnego, wysokiego głosu, który radził Arturowi zawarcie nowych znajomości. Był bardzo dobrym przyjacielem, troszczył się o Artura i po prawdzie kochał go jak brata. Często starał się namówić go do wyjścia z nim na miasto, świadom tego, że Arturowi może być łatwiej poznać kogoś, kiedy nie będzie sam, otoczony nieznajomymi, jednak ten zawsze znajdował na poczekaniu jakąś wymówkę i ucinał rozmowę.
Choć Roch był niezwykle inteligentną osobą to w rzeczywistości nie był w stanie zrozumieć Artura. Cały czas był w błędzie oceniając postawę przyjaciela; z początku myślał, że jego aspołeczność jest wynikiem zwyczajnej nieśmiałości, jednak później, poznawszy go lepiej, uznał, że musi być to pewnego rodzaju bunt, swoista wojna prowadzona z przyjętymi wzorcami zachowań. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, która czasem nachodziła go, że postępowanie Artura nie jest jedynie przyjętą przez niego pozą, a jest w pełni autentyczne i wynikające z jego natury. W związku z tym często padały z jego ust słowa pełne oburzenia, niezrozumienia i pretensji, gdy po raz kolejny Artur odrzucał jego namowy i prośby o wspólne wyjście do baru, czy klubu; twierdził wówczas, że ten robi z siebie męczennika; że toczy walkę równie bezsensowną i bezprzedmiotową, jak rozmowy, których tak nienawidzi.
Artur nie wyprowadzał go z błędu z dwu powodów. Po pierwsze wiedział, że Roch i tak nie uwierzyłby mu w tej kwestii na słowo; uznałby, że jest to jedynie kolejna poza, uzupełnienie męczeńskiej postawy; po drugie podobała mu się myśl o tym, że jego życie jest w pewnym sensie walką. Choć wiedział, że nie jest to prawdą, lubił wyobrażać sobie siebie jako niestrudzonego wojownika, który w imię jakiejś idei toczy przegraną walkę. Nadawało to w jego wyobraźni istotę jego egzystencji.
Roch utrzymywał także, że Artur powinien znaleźć sobie dziewczynę. Uważał, że jeśli się zakocha, porzuci pomysł tej irracjonalnej wojny i zacznie żyć pełnią życia, cieszyć się chwilą, poznawać nowych ludzi, zdobywać przyjaciół... po prostu będzie szczęśliwszy. Wiedział, że namówienie Artura do pójścia na randkę graniczy z niemożliwością, więc przygotował się do tego już zawczasu. Był świadom, że jeśli pozostawi wszystko w gestii przyjaciela, ten, nawet jeśli się zgodzi, będzie odwlekał wszystko w nieskończoność, wymyślając coraz to nowe wymówki. Dlatego też już kilka dni wcześniej umówił go ze swoją znajomą, która, jak uważał, najbardziej pasowała do Artura i właśnie chciał go o tym poinformować.
- Żadne „być może”! – stwierdził, po raz kolejny stanowczo Roch. – Musisz coś zrobić, wyjść na miasto, zabawić się w szerszym gronie.
- Niczego nie muszę... – odparł apatycznie Artur. – Poza tym nie mam ochoty prowadzić tej konwersacji, jeśli chcesz możemy porozmawiać o czymś innym.
- Nie chcę rozmawiać o czymś innym. Przestań już z tą swoją głupią wojenką i zacznij żyć! Masz dzisiaj cały wieczór wolny prawda? – zapytał Roch, choć dobrze wiedział, że odpowiedź inna niż twierdząca będzie kłamstwem. Wiedział też o tym sam Artur, gdyż nieopacznie potwierdził to wczorajszego popołudnia.
- Tak. – stwierdził z nieukrywanym żalem, będąc już pewnym, że dał się właśnie złapać w pułapkę, mimo, że nie znał jeszcze jej natury.
- Znakomicie! – skonstatował Roch. – Jesteś dzisiaj umówiony z Natalią... jestem pewny, że przypadnie ci do gustu.
- Po prostu nie pójdę.
- Już jej powiedziałem, że przyjdziesz, z resztą potwierdziłem to trzydzieści minut temu. Chyba nie chcesz, żeby uznała cię za człowieka, który umawia się, a następnie nie stawia na spotkanie? – powiedział, a następnie podał dokładną godzinę i miejsce randki. Wiedział, że ostatnia uwaga skłoni Artura do pójścia, bo choć ten nie specjalnie zwracał uwagę na to, co myślą o nim inni, to niezwykle nienawidził, gdy ktoś nie przychodzi na umówione spotkanie lub spóźnia się na nie więcej niż dziesięć minut, uprzednio nie informując o spóźnieniu.
Taką więc torturę zgotował dla niego przyjaciel. Znów można by pomyśleć, że Artur ma problem z nieśmiałością, skoro tak stroni od kobiecego towarzystwa, lecz po raz kolejny meritum sprawy leży gdzie indziej. O ile, bowiem, w całkowitej ostateczności z większością mężczyzn, gdy był do tego zmuszony, porozmawiać mógł o polityce, o tyle z kobietami zwykle nie dzieliła go żadna wspólna pasja, ani żaden temat, na który mogłaby się toczyć rozmowa, co w połączeniu z niemalże fizyczną niemożnością gawędzenia u Artura skutkowało niezręczną ciszą przez znaczną część wieczoru, przecinaną zwyczajowymi, grzecznościowymi przepraszam, proszę i dziękuję.
Nie należy jednak postrzegać go jako ducha, czy zjawę, istotę pozbawioną wszystkich ludzkich cech. Być może do tej pory przedstawiałem Artura jako zbyt nieskazitelnego, zdawałoby się idealnego młodzieńca, nienagannego członka społeczeństwa, u którego wystąpiły pewne problemy z socjalizacją. Oczywiście wizerunek taki jest nieprawdziwy, a jeżeli takowy zasugerowałem, będziesz mi, drogi czytelniku, musiał to wybaczyć.
Artur w całej swojej powierzchownej powściągliwości i nieprzejednanej grzeczności (wynikającej głównie ze starannego wychowania) wcale nie skrywał się ze swoimi libertyńskimi zwyczajami. Nierzadko traktował kobiety bardzo przedmiotowo, co było tylko wzmagane przez fakt, że nie dostrzegał w nich nic, co pociągałoby go intelektualnie, wykorzystując do spełniania swoich najbardziej wyuzdanych fantazji. Nie chciałbym jednak popaść ze skrajności w skrajność, jednocześnie jednak dając najpełniejszy i najprawdziwszy obraz Artura, dlatego dodam, że nigdy nie posunął się dalej, niż zgodziła się na to jego partnerka.
Roch wiedział trochę, wielu spraw się domyślał i doskonale zdawał sobie sprawę, że Artur widzi różnicę między relacjami, które łączyły go z kobietami (nierzadko były to relacje iście zawodowe), a czymś, co określić by można jako związek dwojga ludzi. To właśnie ów związek, a raczej proces jego budowania był dla Artura niemożliwy do przebrnięcia.
Tak niestety działa nasza cywilizacja, że budowanie relacji musi rozpocząć się przez rozmowę. Jako, że osoba, którą chcielibyśmy poznać, z natury rzeczy jest nam nieznana, nie wiemy jakie są jej zainteresowania i jaki zakres wiedzy z danej dziedziny, zatem każda znajomość musi rozpocząć się od jałowej, bezprzedmiotowej i bezpłciowej rozmowy na błahe tematy. Był to dokładnie ten typ rozmowy, którego Artur nie potrafił prowadzić, czy też, jak uważał Roch, dokładnie ten typ rozmowy, któremu wydał on wojnę.
Powoli zbliżała się godzina umówionego spotkania, więc Artur zaczął się przygotowywać. Nie zależało mu zbytnio na tym, co pomyśli o nim Natalia; właściwie wolałby, aby jego wygląd odstraszył ją zanim jeszcze zdążą się przywitać, jednak nienawidził być źle ubrany, czy nieświeży, co ostatecznie przeważyło myśl o sabotażu.
Nie był pewny czy ubrać się całkowicie wieczorowo, czy też nieco bardziej swobodnie i niezobowiązująco, gdyż nigdy wcześniej nie był w kawiarni, w której umówił go przyjaciel. Założył więc niebieską koszulę, uznając, że jest to idealny kompromis pomiędzy wieczorową białą, a imprezową czarną; ciemne spodnie i, po dłuższym zastanowieniu, zdecydował się wreszcie na taliowaną marynarkę z rozcięciem, w kolorze spodni. Butonierkę pozostawił pustą, jednak nie mógł odmówić sobie poszetki w kolorze koszuli. Na koniec założył ciemny, bawełniany kapelusz, w którym nie tylko dobrze wyglądał, ale także było mu znacznie cieplej w chłodne, jesienne wieczory, takie jak dzisiejszy.
Wyszedł trochę wcześniej niż musiał, gdyż postanowił przejść się, pustymi już o tej porze, ulicami miasta. Przeszedł przez park i udał się w stronę rzeki dzielącej miasto na część wschodnią i zachodnią. Po pokonaniu mostu do kawiarni zostało mu już tylko kilka kroków, a do spotkania około pięciu minut.
Mile zaskoczył go fakt, że Natalia, tak jak i on, zjawiła się nieco wcześniej. Zaprawdę było to piękne dziewczę, co właściwie nie zdziwiło Artura, gdyż zawsze uważał, że Roch ma w kwestii kobiet nienaganny gust.
Piękna, pociągła twarz, o wyraźnie, acz nie przesadnie zarysowanym podbródku; duże, szmaragdowo-zielone oczy, wspaniale współgrające z zielenią jej delikatnej, zdawałoby się nie pasującej do tej pory roku, sukni, sięgającej do kolan; niewielki, zgrabny nos i wieńczące wszystko, niczym korona na głowie władcy, ogniście rude włosy.
Pod dłuższym zastanowieniu uznać należy, że porównanie to pasuje tu lepiej, niż mogłoby się wydawać, gdyż tak jak dzierżący koronę król włada podległymi ziemiami, tak ta nietuzinkowa dziewczyna natychmiastowo zawładnęła myślami Artura.
Jej, niezaprzeczalnie zjawiskowa, fizjognomia nie była jednak jedynym atrybutem, którym zachwyciłby się każdy mężczyzna (a zapewne także znakomita część kobiet - i nie mam tu na myśli jedynie tych z rodzaju, który zwyczajowy zachwyt nad urokiem młodzieńców zastępuje zafascynowaniem niewiastami).
Piękny, wydatny, okazały biust, lekko odkryty przez pokaźny, lecz zdecydowanie nie lubieżny dekolt; Idealnie wcięta talia i długie, kształtne nogi, będące swoistą, rozkoszną obietnicą. Wszystko to oczywiście przy zachowaniu odpowiednich, chciałoby się rzec idealnych proporcji.
Kiedy dostrzegła Artura, a nie mogło być żadnych wątpliwości, że to właśnie on, jako że Roch bardzo wnikliwie i z pełnym bogactwem opisu zaprezentował go jej przez telefon, ruszyła w jego kierunku chodem delikatnym, pełnym gracji i majestatu.
Kiedy stanęli już naprzeciw siebie, a Artur spostrzegł subtelny, zawadiacki uśmiech na jej twarzy, będący zapewne odzwierciedleniem nieco łobuzerskiego charakteru, zrozumiał, że był w błędzie. O ile na pierwszy rzut oka Natalia wydała się mu śliczną kobietą, których jednak wiele spotkać można na ulicach, o tyle w tym momencie był przekonany, że stwierdzić, iż jest ona bezgranicznie zjawiskowa to niedopowiedzenie... to zdecydowanie za mało!
Jej powab z każdą sekundą ujmował go coraz mocniej i nic nie zwiastowało, by miało się to zmienić.
Artur wreszcie ocknął się w oszołomienia; z błogiej zadumy, kontemplacji jej piękna i przywitał się z nią, z zachowaniem wszelkich wyuczonych norm. Następnie podszedł do drzwi wejściowych i, uchylając je przed nią, gestem ręki zaprosił do środka.
Randka nie trwała długo, lecz Arturowi i tak zdawało się to być wiecznością. Prawdziwą ulgę przyniosło mu kłamstwo Natalii o pilnej potrzebie udania się do chorej babci oraz kurtuazyjnie rzucone „miło było się z tobą spotkać”, co oczywiście było jasnym, acz naturalnie niepotrzebnym, znakiem, że gdyby zależało to od niej, nigdy więcej by się nie zobaczyli.
Już kilka minut wcześniej minęła godzina dwudziesta, a Artur nie miał ochoty wracać do mieszkania, gdzie czekał na niego Roch, który zapewne otrzymał już telefon pełen pretensji od rozczarowanej spotkaniem dziewczyny. Postanowił więc poszwendać się po mieście i wrócić, kiedy jego przyjaciel z pewnością będzie już spał.
Przechadzał się wąskimi uliczkami w centralnej części starego miasta, podziwiając uroki jesiennej nocy. Niebo było bezchmurne i gdzieniegdzie, mimo wszechobecnego oświetlenia widać było nawet gwiazdy. Przeszedł na skwer znajdujący się w samym centrum i, widząc, że zostały już otwarte tradycyjne budki z grzanym winem, postanowił napić się szklankę lub dwie.
Kiedy zrobiło mu się już nieco cieplej dzięki wypitemu winu, a otwarte były już tylko niektóre bary i kluby, stwierdził, że najwyższa pora wracać do mieszkania. Szedł powoli. Gdy opuścił centrum miasto było całkowicie puste; nigdzie nie było widać żywej duszy i, choć zwyczajowo nie jest bezpiecznie poruszać się późną porą, Artur miał wrażenie, że ta ciemność, w której ludzie zwykle upatrywali zagrożenia, otacza go silnym ramieniem, zapewniając mu bezwzględną ochronę przed każdą groźbą. Była dla Artura prawdziwym przyjacielem, głuchym i niemym. Idealnym.
Po kilkudziesięciu minutach dotarł wreszcie do budynku, w którym mieszkał. Spojrzał na otwarte okno, znajdujące się na drugim piętrze, wychodzące z jego mieszkania. Dziwne, pomyślał. Nie było naturalne, że w tak chłodne wieczory Roch pozostawiał otwarte okno w kuchni.
Wszedł do środka i szybkim krokiem pokonał schody. Drzwi do mieszkania były nie tylko nie zamknięte na zamek, ale wręcz lekko uchylone. W chwili, w której przekroczył próg, jego nozdrzy doszedł dziwny, metaliczny zapach. Choć wydawał się znajomy, Artur nie był w stanie go zidentyfikować.
Zapalił światło.
- Roch? – zapytał. – Jesteś tutaj?
Odpowiedziało mu milczenie. Nieco zaniepokojony przeszedł korytarz i otworzył kuchenne drzwi. Nie było to tak łatwe, jak zwykle; coś zdawało się lekko blokować je od środka. Kiedy drzwi wreszcie rozchyliły się, na korytarz wylał się czerwony płyn.
Artur spojrzał przed siebie i zobaczył leżącego na ziemi Rocha, z nożem wbitym w korpus, w kałuży lekko zastygłej już krwi. Oczy Rocha wydawały się puste, a twarz zastygła wykrzywiona w groteskowym grymasie. Tutaj zapach był o wiele wyraźniejszy. W pierwszej chwili Artur poczuł lekkie skręcenie w żołądku. Krew wypływająca z pomieszczenia zalewała mu buty, a on stał w bezruchu i przyglądał się tej scenie z całkowicie obojętnym, nie zdradzającym żadnych emocji wyrazem twarzy.
Słyszał w uszach prawdziwą kakofonię dźwięków; mieszanina dudnienia, szumów i pisków osiągała crescendo, a on patrzył i patrzył, nie mogąc oderwać wzroku. Obraz ten wypełniał go dziwnym uczuciem, którego dotąd nigdy nie zaznał. Nie był w stanie jednoznacznie go sklasyfikować jako złe lub dobre, było po prostu inne... Widok martwego przyjaciela był z pewnością odrażający, jednak miał w sobie także coś pociągającego, interesującego w tajemniczy sposób.
Po chwili, która zdawała się mu wiecznością, wreszcie wyrwał się z tego dziwnego stanu otępienia. Wyciągnął telefon z bocznej kiszeni marynarki i zadzwonił na policję. Spokojnym głosem zdawkowo opisał sytuację i czekał.
Kolejny tygodnie mijały szybko. Jeden dzień zastępował drugi, bez wyraźnej graniczy. Sny mieszały się Arturowi z rzeczywistością i nie był już pewny co jest prawdziwe, a co nie.
Zdawało mu się, że inspektor prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstwa Rocha podejrzewa go o popełnienie tego czynu, ale nie miał, bo i nie mógł mieć, żadnych przekonujących dowodów, więc Artur nie przejmował się tym zbytnio.
Od śmierci przyjaciela prawie wcale się nie odzywał. Przestał chodzić na zajęcia, zwolnił się z pracy i z rzadka opuszczał mieszkanie. Nie poszedł na pogrzeb, bo wiedział, że jako ten, który odnalazł ciało Rocha, a także jego najbliższy przyjaciel, stanie się obiektem wielu pytań, na które nie chciał odpowiadać.
Z każdym dniem popadał w coraz głębszą depresję, a najgorsze w jego sytuacji było to, że teraz, kiedy Roch już nie żył, nie było nikogo, kto w ogóle zdawałby sobie sprawę z jego stanu. Z rodziną ostatni raz skontaktował się trzy lata temu; oprócz Rocha nie miał innych przyjaciół, a nawet znajomych. Nikt zapewne nie zauważył nawet jego nieobecności na uczelni...
Za każdym razem gdy wspominał dzień, w którym znalazł na podłodze martwego przyjaciela, a wspominał go coraz częściej, w jego głowie pojawiał się ten dziwny dysonans, nie pozwalający mu złożyć choćby najprostszych myśli w logiczną całość.
Wreszcie, pewnego dnia, nie mogąc dłużej wytrzymać sam na sam z nieznośnym dźwiękiem, zagłuszającym wszystko wokół, postanowił udać się na cmentarz, odwiedzić grób Rocha.
Pora była już dość późna, a cmentarz znajdował się w małej, sąsiedniej miejscowości, w której mieszkali także rodzice zmarłego, ale mimo to, Artur, kiedy raz zadecydował, nie zmienił już zdania. Wyruszył zatem na przystanek, by złapać autobus.
Przez cały czas czuł się podle; był słaby i cały czas towarzyszył mu nie dający wytchnienia hałas, który tego dnia nie opuścił go ani na chwilę i z każdym oddechem stawał się coraz głośniejszy i trudniejszy do wytrzymania.
Zaczęła się już astronomiczna zima i kilka dni wcześniej spadły już pierwsze śniegi. Temperatura o tej porze spadała już zwyczajowo niewiele poniżej zera i osłabiony Artur, mimo że ubrany odpowiednio na taką pogodę, przez cały czas trząsł się z zimna.
Udało mu się złapać ostatni kurs i kilka minut przed pierwszą nad ranem wysiadał już w sąsiedniej miejscowości. Nie wiedział, gdzie znajduje się cmentarz, więc przez pewien czas błądził po pustych, ciemnych uliczkach, aż wreszcie natrafił na znak informacyjny.
Zwykle o tej porze cmentarze są już zamknięte, jednak w tym małym miasteczku brama oddzielająca miejsca pochówków od reszty miasta była otwarta.
Artur wszedł do środka. Przemierzał szybkim krokiem wąskie alejki pomiędzy grobami, nerwowo patrząc to w lewo, to w prawo, w poszukiwaniu grobu przyjaciela. Wreszcie go odnalazł.
Stanął naprzeciw i spojrzał na płytę nagrobną. „Ukochany syn, brat, przyjaciel...”. A więc miał rodzeństwo, pomyślał Artur. Nigdy o tym nie rozmawiali. Dopiero w tym momencie zrozumiał jak mało wiedział o najbliższej mu osobie. Nie znał jego przyjaciół, choć jak domyślał się, miał ich wielu; nie wiedział że ma rodzeństwo, ani jak mają na imię jego rodzice. Wiedział gdzie Roch został pochowany tylko dlatego, że dostał listowne zaproszenie na pogrzeb...
Teraz, kiedy stał naprzeciw miejsca ostatniego spoczynku jego przyjaciela, a nieustanne piski bezlitośnie osiągały crescendo, nie był pewien dlaczego tu przyjechał.
Na co liczył?
Wciąż trząsł się z zimna; nadal czuł nieprzeniknioną pustkę w środku; dalej słyszał w głowie dudniący dźwięk... Nic się nie zmieniło!
W oku Artura zakręciła się pojedyncza łza i po chwili spłynęła ślamazarnie po policzku. Zaraz za nią popłynęła kolejna i kolejna...
Artur upadł na kolana.
- Mam tego dosyć! – krzyczał, ciężko łapiąc w płuca zimne powietrze. - Nie chcę już więcej być tym, kim jestem! Chcę, tak jak inni, cieszyć się rozmową o niczym... emocjonować się bezużytecznymi informacjami, z wypiekami na twarzy słuchać zmyślonych plotek i wierzyć w nie tak mocno, jak niektórzy wierzą w bogów! – ciągnął przejęty. - Naucz mnie! – mówił błagalnym tonem, patrząc na zdjęcie nagrobne Rocha. - Poradź mi jak zgłupieć; podpowiedz jak zagłuszyć ten wewnętrzny głos, który odbiera szansę na wszystko co ludzkie! – skulił się i złapał swoje ramiona.
Dźwięk w jego głowie wciąż narastał. Miał wrażenie, że lada moment jego umysł eksploduje; czuł kłujący ból w skroniach, a te pulsowały mu z coraz większą częstotliwością; oczy piekły go, niczym palone żywym ogniem, choć raz za razem spływały po nich kolejne krystaliczne krople.
- Społeczeństwo tworzone przez idiotów dla idiotów, opierające się na idiotycznych założeniach, utrzymywane przez idiotyczne rozmowy... – szeptał. - Daj mi to... Pozwól mi być!



#2

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Dopiero dwa głosy? Frekwencja gorsza niż na wyborach :P



#3

Mahmud.
  • Postów: 12
  • Tematów: 0
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Ja stwierdziłem że nie będę głosować żeby nie było podejrzeń ani pretensji.
Proponuję przedłużyć głosowanie a link wrzucić na stronę główną.



#4

Marian.
  • Postów: 278
  • Tematów: 8
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 25
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Ja stwierdziłem że nie będę głosować żeby nie było podejrzeń ani pretensji.
Proponuję przedłużyć głosowanie a link wrzucić na stronę główną.


OK, przyłączam się do słów Mahmuda.



#5

Makbet.

    Medicus

  • Postów: 979
  • Tematów: 90
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Marian i Aquila otrzymują nagrodę na pół (+15 punktów reputacji każdy)





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych