NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
Dziecko spytało: ,,Czym jest trawa?'
przynosząc mi jej pełne garście;
Cóż odpowiedzieć mogę dziecku,
gdy wiem nie więcej od niego?
WALT WHITMAN
Pieśń o sobie
ze zbioru Źdźbła trawy
Wyruszam w przeszłość
Lato 1957
Im dłużej myślałem o obecności zagadkowej siły w moim życiu, tym trudniej było mi się z nią pogodzić. Zapytany przez Budda Hopkinsa o niewyjaśnione zdarzenia z przeszłości, wymieniłem kilka dziwnych incydentów, między innymi ten w pociągu. Myślałem sobie: jeśli uwierzę w tak słabo udokumentowany przypadek, to jakie jeszcze niespodzianki mogą mnie czekać? Nieuchronnie zmierzałem do stwierdzenia, że całe moje dotychczasowe życie stanowiło jedynie parawan dla innego wymiaru rzeczywistości. Jest to może niezły temat do spekulacji na długie zimowe wieczory, lecz biorąc pod uwagę niesamowitą intensywność emocji z tym związanych, obawiałem się, że kolejne doświadczenia mogą zdruzgotać całą moją osobowość. Z drugiej strony nie mogłem jednak odrzucić takiej ewentualności.
Z jakiej racji bowiem miałbym tak uczynić? Ze względu na nikłą wiarygodność? Bzdura, cała ta historia była przecież niewiarygodna. Postanowiłem, w ramach eksperymentu, zagłębić się w swoją przeszłość i zobaczyć, co z tego wyniknie. Najstaranniej, jak umiałem, przebiegłem w pamięci lata mego życia w poszukiwaniu wskazówek mogących przyczynić się do wyjaśnienia problemu. Zastanowiłem się w pewnej chwili, skąd będę wiedział, że właśnie coś znalazłem. Może podróż pociągiem do San Antonio przebiegła najnormalniej w świecie? To całkiem prawdopodobne, lecz nie można się o tym w żaden sposób przekonać. Potrzebowałem więc niezbitego dowodu. Nagły powrót do czasów dzieciństwa wyglądał mi na sztuczkę umysłu. Przypomniawszy sobie seans hipnotyczny, doszedłem jednak do wniosku, że być może dopiero teraz mój umysł zaczyna płatać mi figle. Wspomnienia wyłoniły się tak spontanicznie i w tak przekonującej formie, choć nikt nawet w najmniejszym stopniu nie próbował mi sugerować, bym cofnął się do czasu, gdy miałem dwanaście lat. Ponownie przed oczami stanęły mi rzędy śpiących żołnierzy i wnętrze Texas Eagle.
Aby uchronić -się przed obłędem, musiałem założyć, że mój problem leży w granicach ludzkiego pojmowania. Jeśli miał miejsce jakiś kontakt, to musiał on przebiegać według określonych zasad, które potencjalnie byłem w stanie poznać i zrozumieć. Przybysze towarzyszyli mi w pewnym okresie życia — w porządku. Odnaleźli mnie teraz, mimo że przeniosłem się w miejsce odosobnione — to też było do przyjęcia. Ale nie mogłem się pogodzić z myślą, że przez cały ten czas mieliby ingerować w moje życie.
Wygrzebałem skądś swoją fotografię, na której mam właśnie dwanaście lat. Noszę tam mundurek St. Anthony School w San Antonio — chłopczyk tak schludny, że wydaje się wypolerowany na wzór blaszanych odznak w kształcie skrzyżowanych karabinów, lśniących na połach kołnierzyka. U dołu zdjęcia podpis: Mojemu drogiemu ojcu z wyrazami miłości — Whitty. Schludność, którą prezentowałem na fotografii, była złudna — nie przetrwała zapewne ani sekundy dłużej, niż wymagało wykonanie zdjęcia. W wieku dwunastu lat miałem głowę pełną zwariowanych pomysłów, rzadko bywałem więc czysty. Zostało mi to zresztą do dziś.
Przyjrzałem się oczom chłopca. Nie sprawiał wrażenia zaszczutego zwierzątka — ot, normalny chłopak u progu dojrzewania. W maju owego roku urodził się mój młodszy brat, co postawiło cały dom w stan wrzenia, które wspominam niezbyt mile. Był to rok, w którym przeczytałem Life on t hę Mississippi, a także odkryłem Kafkę. Zaczęło się od tego, że pewnego popołudnia zobaczyłem u matki Przemianę. Następnie zabrałem się za Proces. Autobusem dojeżdżałem do Biblioteki Publicznej w San Antonio, gdzie usadowiwszy się pod leniwie mielącym powietrze wentylatorem, zabierałem się za czytanie Kafki, wprawiając bibliotekarza w zakłopotanie. Później, by zachować równowagę, przerzuciłem się na Roberta Benchleya.
Mój uśmiech krył człowieka targanego wewnętrznymi konfliktami, usiłującego zaakceptować obecność niemowlęcia, burzącą dotychczasowy porządek w domu, nocami przekonującego się, jak wyglądają grzechy znane dotychczas tylko z opowiadań starszych chłopców. Powodem rozterek był też mój katolicyzm. Nie mogłem odnaleźć miejsca tego wyznania w świecie, którego obraz powoli formował mi się w całość. Zapytywałem, dlaczego papież nie ocalił Żydów przed Hitlerem, dlaczego Kościół skazywał ludzi na spalenie na stosie i co, do diaska, ma wspólnego post mięsny w piątek z dostąpieniem zbawienia? Ponadto, jeśli najgorszą karą w piekle jest zobaczyć niebo i nie móc tam przebywać, co muszą czuć zakonnice w Otchłani, opiekujące się nie ochrzczonymi dziećmi, zapomnianymi przez aniołów? One przecież nie tylko widziały niebo, one tam przez chwilę przebywały. Zatem, czy wysłanie ich w Otchłań nie oznaczało zesłania do osobistego piekła? Niestety, papież zlikwidował Otchłań, zanim zdążyliśmy przedyskutować ten problem na lekcji religii. Pomimo tych wątpliwości wiara nadal płonęła we mnie żywym płomieniem. Szczególną miłością darzyłem Chrystusa i Matkę Boską, do których modliłem się z wielką żarliwością przy każdej bytności w kościele. A potem ksiądz niezmiennie powtarzał: — Idźcie, ofiara spełniona — choć do końca było jeszcze dziesięć minut. Dlaczego?
W domu wpadła mi w ręce książka George'a Gamowa na temat relatywizmu. Nagle stało się dla mnie jasne, jak zakonnice mogły znosić Otchłań, zrozumiałem też, dlaczego msza kończyła się i nie kończyła zarazem — wszystko było względne. Opisując wszechświat zjawisk fizycznych, Einstein przedstawił również wewnętrzną logikę Kościoła i uratował moją wiarę. Kiedy jednak powołałem się na Einsteina w rozmowie z matką, powiedziała mi: — Jesteśmy katolikami, a katolicy to absolutyści. Godzinami potrafiliśmy siedzieć na tarasie, tocząc dyskusje na wszelkie tematy od ogólnych założeń relatywizmu począwszy, a skończywszy na aktualnych cenach tenisówek. Usiłowałem nawet wyperswadować matce jej fanatyczną religijność, lecz stałem bezradny wobec potęgi katolickiego intelektualizmu tych szalonych lat pięćdziesiątych, kiedy msza wciąż jeszcze była misterium, a świat oferował wiele fascynujących i subtelnych pokus. Na jednej z lekcji religii kazano nam napisać esej udowadniający istnienie Boga. Moja praca, celowo napisana w formie tautologicznej tezy, została uznana za podszept szatana. Gdy powiedziano o tym mojej matce, odrzekła: — Za podszept szatana uważam dopuszczenie myśli, że dzieci mogłyby być przez niego wodzone na pokuszenie.
Takie to były czasy, może nie całkiem niewinne, ale z pewnością mniej skomplikowane od dzisiejszych. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem rozmyślał
czy rozmawiał na temat UFO, jednakże gdy ostatnio zapytałem przyjaciela z tamtych lat o najdziwniejsze zdarzenie z przeszłości, odpowiedź wiązała się z moją osobą. Zaznaczam, że nie miał on najmniejszego pojęcia o moich obecnych przeżyciach. Oto historia, którą mi opowiedział: kiedy mieliśmy po trzynaście lat, oznajmiłem mu pewnego dnia, że „kosmici" poinstruowali mnie, jak zbudować maszynę antygrawitacyjną. Konstrukcją zajmowałem
się w wolnych chwilach w swoim pokoju. Było to latem 1958 roku. Nie pamiętam genezy powstania tej maszyny, lecz fakty przemawiają za tym, iż budowałem ją rzeczywiście. Konstrukcja nie opierała się na czarnej magii, lecz na parze elektromagnesów ze starych silników. Spodziewany efekt nieważkości uzyskiwało się dzięki zasadzie przeciwbieżności elektromagnesów.
Po włączeniu mojego przyrządu do sieci rozległo się głośne buczenie, elektromagnes znajdujący się w centrum począł się kręcić jak szalony, a światła w całym domu pulsować. W pewnej chwili rozedrgane urządzenie aż jęknęło. Na boki trysnęły fontanny iskier, z dołu dobiegły alarmujące krzyki rodziców. Podczas gdy maszyna dokonywała samozniszczenia, światło z pulsującego stało się przyćmione, żarówki przybrały barwę pomarańczowoczerwoną, by następnie wybuchnąć jaskrawym blaskiem, niektóre w znaczeniu dosłownym. W końcu udało mi się wyrwać wtyczkę z kontaktu. Nie mając specjalnie ochoty udzielać wyjaśnień rodzicom, popędziłem na dół, gdzie udawałem, że nie wiem, co się stało. Strachu nie musiałem wcale udawać. Przyjaciel opowiadał, że zawołałem go i w wielkim podnieceniu wyjaśniłem, że kosmici wkurzyli się na mnie, ponieważ naruszyłem ich pole siłowe.
Odkryłem później, że istnieje cała mitologia zaawansowania technicznego przybyszów, a spora jej część dotyczy koncepcji przeciwbieżnych magnesów. Ciekawą historię opowiedział mi kiedyś jeden z uczestników bliskich spotkań — znał on mianowicie człowieka, który podobno otrzymał szczegółowe instrukcje budowy nowego typu silnika w latach pięćdziesiątych. Wskazówki te pozostawały jednak utajone aż do roku 1985, kiedy ów człowiek odkrył je, ku swemu zdumieniu, w swoim umyśle. Podano mu dokładne wymiary elektromagnesów oraz ich wzajemne odległości w układzie. Otrzymał również instrukcje co do materiałów, jakich miał użyć. Nie widziałem tych planów, trudno mi zatem wypowiedzieć się na ich temat. Niewątpliwie twierdzenie, że przeciw bieżne magnesy mogą wytwarzać jakiś specjalny rodzaj energii, nie idzie w parze z nowoczesną teorią magnetyzmu. Człowiek ten jednakże utrzymywał, iż po uruchomieniu urządzenie w mgnieniu oka przyciągnęło wszystkie metalowe przedmioty znajdujące się w szopie, tak że on sam został powalony przez przelatujący silnik samochodowy. Następnego dnia szopa z niewyjaśnionych przyczyn spłonęła na popiół. Zapewne łatwiej byłoby uwierzyć w opisane zjawiska, gdyby zamiast elektromagnesów używano cewek nadprzewodzących. Przy obecnym stanie wiedzy na temat magnetyzmu jest nam niezmiernie trudno wyobrazić sobie źródło tak silnego pola. Naprawdę nie sądzę, aby szczegóły konstrukcyjne silnika mogły stanowić część systemu zbiorowej halucynacji. Ja sam nie pamiętałem mojego eksperymentu z maszyną antygrawitacyjną — usłyszałem o nim dopiero od przyjaciela, który to zdarzenie zachował w pamięci.
Moja maszyna powstała w 1958; ponad dwadzieścia lat później inny człowiek zbudował bardziej dokładny model, ale plany pochodziły z tego samego okresu.
Pamiętam, że następnego dnia po przeprowadzeniu próby z moją maszyną jakaś nieodparta siła kazała mi opuścić dom. Udałem się wraz z babcią do jej wiejskiego letniaka pod błahym pretekstem zainteresowania jednym z jej karcianych przyjęć.
Około czwartej zadzwonił telefon. Usłyszałem, jak babcia mówi: — Pożar? Pożar w domu Mary Strieber? Krew stanęła mi w żyłach. Na całe szczęście nie spłonął dom, lecz jedynie dach nad skrzydłem, w którym znajdowała się moja sypialnia. Przyczyna pożaru nie została do końca wyjaśniona, choć wydaje mi się, że miała więcej wspólnego z wpływem doświadczeń pewnego chłopca na stan domowej instalacji elektrycznej niż z zemstą rozjuszonych przybyszów.
Szczęśliwie dla mnie moim rodzicom nigdy nawet nie zaświtała myśl, że byłbym zdolny do zniszczeń na taką skalę. W lipcu 1957 ojciec zabrał mnie i siostrę, która wówczas miała
trzynaście lat, by odwiedzić swą siostrę i jej rodzinę w Madison, w stanie Wisconsin. Polecieliśmy samolotem do Chicago, gdzie zatrzymaliśmy się w Hiltonie. Udało mi się tam przypadkowo zrzucić szklankę mlecznego koktailu z dziesiątego piętra. Przenocowaliśmy
w innym hotelu, po czym udaliśmy się do Madison. Tydzień później wracaliśmy do San Antonio pociągiem. Widok z lotu ptaka na ten pociąg pędzący przez noc prześladował mnie przez całe moje życie. Większość okien jest nieoświetlona, co oznacza, że jest już bardzo późno. Po bokach migają gęste, sosnowe lasy, co wskazuje na okolice Arkansas lub tereny jeszcze bardziej na północ — trasa Texas Eagle nie biegnie przez sosnowe lasy Wschodniego Teksasu, lecz raczej przez równiny pomiędzy Texarkaną a Dallas, a potem na południe przez bezkresne, jałowe obszary.
Z jakichś niewyjaśnionych powodów nigdy nie zastanawiałem się nad tym dziwnym obrazem pędzącego pociągu. Z jakiej okazji miałbym go oglądać z takiej perspektywy? Czy to możliwe, bym choć na chwilę znalazł się poza nim? Nie przypominałem sobie, bym opuszczał pociąg. Majaczyło mi wprawdzie wspomnienie mego ojca wpartego w kąt górnego łóżka w naszym przedziale, z wytrzeszczonymi oczami i wargami odsłaniającymi zęby, lecz uznałem to za koszmar wywołany chorobą, na którą zareagowałem bardzo gwałtownie. Wymiotując, miałem wraże nie, że za chwilę umrę. Rzygałem żółcią bez wyraźnej przyczyny, lecz mimo to skurcze nie chciały ustąpić.
Obecnie do tych wspomnień dołączył wyrazisty obraz jakiejś istoty wpychającej mi do gardła coś w rodzaju pęcherza. Nie jest to jedyne wspomnienie, w którym przybysze zmuszają mnie do zjedzenia czegoś. W 1968 roku zanotowałem lukę długości czterech do sześciu tygodni „wyjętych z życia" podczas rozpaczliwej i niewyjaśnionej pogoni po całej Europie. Wiąże się to z okropnym wspomnieniem smaku czegoś, co zawsze uważałem za zgniły owoc granatu — tak gorzki, że myślałem, iż rozsadzi mi głowę. Pamiętam, że pielęgniarka podawała mi krople, by mi ulżyć. Ale jaka pielęgniarka? Gdzie? Przecież nigdy nie trafiłem do szpitala. Mogli mi też coś wepchnąć do ust w nocy 26 grudnia. Pamiętam, z całą pewnością, że próbowali je otworzyć. Na dodatek po całym zajściu umyłem zęby.
Jest to chyba najbardziej niepokojąca rzecz w dotychczasowych doświadczeniach. Nie martwię się o to. że coś zjadłem, ponieważ nadal żyję. Niepokoi mnie strukturalna spójność procesu. Początkowo podają mi coś i żołądek to zwraca. Następnie znowu coś zjadam i tym razem używa się kropli, by zatrzymać to w moim organizmie. Kilkanaście lat później połknięcie czegoś spada do rangi nieważnego epizodu, zepchniętego na drugi plan przez inne wydarzenia. Krótko mówiąc, moi znajomi przybysze prawdopodobnie opanowali już sztukę zmuszania mnie do strawienia pokarmu, którym mnie żywią.
Przez długie lata nie myślałem o tych niekończących się godzinach choroby w pociągu. Pamiętam jednak, jak ojciec usiłował mi pomóc, a kiedy był już kompletnie wyczerpany, przyszedł kierownik wagonu sypialnego i podtrzymywał mnie pochylonego nad toaletą. Pojawił się również lekarz, który usiłował namówić mnie na szklankę wody. Choroba zaatakowała mnie w środku nocy i trwała do samego rana. Kiedy pociąg wreszcie wtoczył się na starą stację MoPac w San Antonio, spałem jak zabity. Ojciec zaniósł mnie do taksówki i zawiózł do domu.
Gdy zajechaliśmy na miejsce, czułem się już znacznie lepiej i niecierpliwie wyczekiwałem spotkania z przyjaciółmi. W końcu trwała pełnia lata, a nas nie było przez prawie dwa tygodnie. Wyczuwałem, że każdy dzień ostatniego lata mego dzieciństwa jest szczególny i pragnąłem to wykorzystać. Kipiałem z podniecenia, kiedy jechaliśmy Elizabeth Road. Pomogłem wnieść bagaże do domu i już mnie nie było. Choroba poszła w niepamięć.
C.D.N.
Użytkownik Traper edytował ten post 21.11.2006 - 21:40