O ewentualnej prawdziwości słów tego polityka z Kanady świadczą jego własne słowa, które łatwo zweryfikować:
1) Andromeda to galaktyka położona 2 mln lat świetlnych od nas, a nie planeta.
2) Wokół Saturna krąży tylko jeden księżyc, który ma warunki podobne do planetarnych, czyli Tytan, na którym jednak nie wykryto żadnych śladów życia, poza nim natomiast pozostałe satelity Saturna to skaliste globy gruzu skał i lodu bez otoczek gazowych, niemal na pewno martwe.
3) NASA i inne agencje aeronautyczne, np. ESA, musiałyby podawać fałszywe dane z sond kosmicznych i teleskopów, np. kolorować zdjęcia ziemskie podając je, jako zdjęcia z Marsa, albo fałszować prawdziwe zdjęcia z Marsa. Jeśli ktoś w to wierzy ok, faktycznie wiele zdjęć z Marsa jest miejscami dziwacznych (dziwne trudne do wyjaśnienia czynnikami naturalnymi formy powierzchniowe, cienie, obiekty przypominające wytwory ludzkie, np. "marsjański królik" itd.), niemniej z danych, jakie są publikowane przez NASA, na Marsie nie ma warunków do przeżycia czegokolwiek więcej niż mikrobów.
4) Wielkości międzygwiezdne w kosmosie są tak ogromne, że słowa tego polityka mają może wbrew pozorom większy sens, niż gdyby twierdził, że ci obcy są spoza Układu Słonecznego. Podróżowanie międzygwiezdne zwyczajnie jest skrajnie nieekonomiczne o ile w ogóle możliwe dla istot, które są materialne (a nie np. energetyczne).
Podsumowując, prawdopodobieństwo istnienia na Ziemi jakichś obcych jest znaczące jedynie, jeśli przyjąć 2 założenia:
1) pochodzą z Układu Słonecznego,
2) NASA kłamie na każdym kroku ws. danych o ciałach Układu Słonecznego.