Już od jakiegoś czasu zabieram się do napisania tego tematu, bo dotyczy mało znanego i interesującego epizodu z czasów II Wojny Światowej, a konkretnie z dni poprzedzających jej wybuch.
Ale na początek - krótkie wprowadzenie.
Definicja słowa kamikaze.
"Kamikaze, shinpū (jap. 神風 spotyka się spolszczoną formę kamikadze?) – specjalne japońskie, wojskowe formacje okresu II wojny światowej. Jednostki kamikaze należały do Armii (w tym do jednostek lotniczych) i Marynarki japońskiej. Żołnierze kamikaze poświęcali swoje życie w ataku na nieprzyjaciela, zazwyczaj będąc za sterami specjalnie przystosowanych do tego celu samolotów lub jednostek wodnych. Ataki kamikaze określane są czasami jako „ataki samobójcze”, wbrew temu określeniu samobójcza śmierć nie była celem samym w sobie. Zadaniem kamikaze było zadanie jak największych strat nieprzyjacielowi, śmierć samego atakującego było konsekwencją takiego ataku, a nie jego podstawowym założeniem".
źródło
Etymologia nazwy.
"Kamikaze – słowo prawdopodobnie najczęściej kojarzone z japońskimi pilotami-samobójcami. Niewielu ludzi wie jednak o prawdziwym pochodzeniu nazwy, czyli o tym, że pierwotnie była określeniem tajfunu, przyrodniczego zjawiska, raczej niszczycielskiego niż przyjaznego człowiekowi."
(...)
"Pod koniec XIII wieku ekspansja Mongolii sięgnęła wschodniego wybrzeża Azji. Kubilaj Chan zaczął słać poselstwa do cesarza Japonii, aby ten uznał wasalny status swojego państwa wobec Mongolii. Pierwsze poselstwo zostało zatrzymane przez Koreańczyków, którym nie po drodze było stanie się buforem pomiędzy Mongolią, a jej wasalem. Kolejne (wysłane w 1268 roku) zostało odrzucone przez cesarza, który dowiedziawszy się o celu wyprawy, odprawił ją nie czytając nawet wysłanego przez Kubilaja listu. Dwa kolejne poselstwa (1270 i 1271) zostały zawrócone tuż po zakotwiczeniu u wybrzeży Japonii. Tego dla Kubilaj-Chana było już zbyt wiele..."
(...)
"W 1273 roku rozpoczęła się inwazja. Na japońskiej wyspie Kiusiu wylądowało 30 tys. żołnierzy przetransportowanych tam przez prawie 1000 okrętów. Uderzyły na nich oczekujące tam siły japońskie, bitwa rozgorzała na dobrze. Niestety dla Japończyków, mongolska taktyka okazała się przeważająca i cesarscy ponieśli bardzo ciężkie straty. Pod koniec dnia porażka była prawie że przesądzona. Japończycy zaczęli modlić się do bogów o ratunek i pomoc. I wtedy stał się cud.
Wiejący z ogromną prędkością wiatr uderzył w nocy, wręcz zmiatając z powierzchni ziemi mongolskie namioty, oporządzenie i statki. Spanikowani Mongołowie chcieli wycofać swoje okręty w morze, jednakże przyniosło im to więcej szkody niż pożytku. Kilkaset statków rozbiło się o ostre jak brzytwa, przybrzeżne skały. Zginęło 13 tysięcy ludzi, a pozostali zostali pojmani lub w pośpiechu wycofali się do Mongolii używając resztek potężnej floty. Cudownie ocaleni Japończycy przypisali to zrządzenie losu bogom, a tajfun ochrzcili mianem Boskiego Wiatru – Kamikaze."
źródło
Kamikaze - piloci samobójcy.
Jeśli chodzi o japońskich pilotów-samobójców, to również istnieje dość mylna opinia na ich temat. Zwykle przedstawiani są oni jako fanatycy, którzy ''ze śpiewem na ustach", dla chwały cesarza i imperium, śmiało rozbijali się o pokłady amerykańskich okrętów. Prawda jest nieco inna. Owszem, nie brakowało wśród nich fanatyków, którzy zgłaszali się do misji samobójczych na ochotnika. Była to jednak tylko część prawdy.
W roku 2007 na rynku pojawiła się książka Emiko Ohnuki-Tierney pt. "Dzienniki kamikadze", w której autorka przedstawia fragmenty pamiętników i listy młodych japończyków, siłą wcielonych do samobójczych eskadr.
"Co w nich znajdziemy? O dziwo nie ma dumy i radości z faktu wykonania ostatecznego rozkazu - samobójczego lotu na obiekty wroga. Z książki dowiadujemy się, że większość pilotów nie chciała takiego końca swojego młodego życia. Zapiski, które znajdziemy w "Dzienniki" są autorstwa młodych studentów najlepszych uczelni Japonii. Zdolni, kosmopolityczni zostali zmuszeni do umierania za ojczyznę, za cesarza.
Wydaje się, że nie było ucieczki od tego losu. Choć wielu chciało się wyrwać - dowództwo skutecznie hamowało takie pomysły stosując najgorsze środki perswazji."
źródło
Mało kto wie, że nie tylko Japończycy tworzyli takie jednostki. Ich śladem poszli również Niemcy.
Tuż przed zakończeniem wojny, w połowie kwietnia 1945, kiedy wiadomo było, że Niemców już nic nie ratuje, dowództwo Luftwaffe opracowało desperacki plan opóźnienia natarcia wojsk radzieckich, poprzez zniszczenie przepraw na Odrze.
"Nie chodziło bynajmniej o zmasowane bombardowania, bo do przeprowadzenia tych Niemcy nie mieli wystarczającej liczby samolotów, o wyszkolonych lotnikach już nie wspominając. Zdecydowano zatem, że piloci z tak zwanej eskadry „Leonidas” (KG-200 „V”), stacjonującej w Jüterborgu, powinni wziąć przykład z japońskich kolegów po fachu. Jak stwierdza w swojej najnowszej książce „Druga wojna światowa” Antony Beevor: Ten rodzaj samobójczych ataków określano mianem Selbstopfereinsatz – „misji bojowej związanej z samopoświęceniem”. Należy dodać, że przed jej rozpoczęciem żołnierze dowodzeni przez podpułkownika Heinera Langego mieli według niektórych relacji podpisywać specjalną deklarację zakończoną słowami: „Zdaję sobie sprawę, że zadanie to zakończy się moją śmiercią”.
Efekty tych działań były więcej niż mierne. Wprawdzie meldunki donosiły o zniszczeniu aż 17 mostów ale brytyjski historyk Antony Beevor, w swojej książce "Berlin 1945.Upadek" twierdzi, że były to informacje mocno przesadzone i tak naprawdę można mówić o zniszczeniu mostu pontonowego w Zellin (dokonał tego Ernst Reichl w swoim Focke Wulfie obciążonym 500 kg bombą) i mostu kolejowego pod Kostrzynem.
Niemcy stracili w tych akcjach 35 pilotów.
źródło
Kamikaze - nie tylko piloci.
Większość ludzi, na hasło kamikaze, reaguje skojarzeniem - piloci samobójcy. Jednak sposób walki, polegający na ataku samobójczym nie dotyczył tylko pilotów.
"Żywa torpeda – pojazd podwodny z materiałem wybuchowym przeznaczona do ataków samobójczych (np. Kaiten) lub dywersyjnych. Większość pojazdów dawała przynajmniej teoretyczną szansę przeżycia, ale w praktyce załogi często ginęły albo dostawały się do niewoli."
Prekursorami w tym sposobie walki byli... Włosi.
W nocy z 31 października na 1 Listopada 1918 r., a więc praktycznie w samym końcu I Wojny Światowej, zaatakowali oni w ten sposób, cumujący w porcie Pola, austro-węgierski pancernik SMS Viribus Unitis.
Dla wyjaśnienia, torpeda Mignatta, na której dokonano tego ataku miała za zadanie dostarczyć tylko głowice wybuchowe i 2-osobową załogę (siedzącą na niej okrakiem) na miejsce akcji, gdzie ładunki miano przyczepić do kadłuba atakowanego okrętu. Był to więc raczej pojazd transportowy, poruszający się pod wodą.
Podobnie jak stosowane przez Włochów, podczas II Wojny Światowej torpedy typu Maiale.
Ten sposób walki zainteresował również inne państwa, stąd, w czasie konfliktu w latach 1939-1945 pojawiły się brytyjskie Charioty, niemieckie Negery, Mardery i, najbardziej chyba znane, japońskie Kaiteny.
Każda z nich działała na innej zasadzie: włoskie i brytyjskie miały podkładać łaudnki wybuchowe, niemieckie - wystrzeliwać drugą torpedę, a japońskie - atakować same, jak typowa torpeda. Ale cel we wszystkich przypadkach był jeden - zatopienie jednostki przeciwnika.
źródło
Nic dziwnego więc, że w obliczu zbliżającej się wojny, tematem żywych torped zainteresowali się również Polacy.
Polskie, żywe torpedy.
"Pierwszy do misji samobójczej zgłosił się w 1937 roku mat rezerwy Stanisław Chojecki. W liście do Edwarda Rydza-Śmigłego, marszałka Polski, napisał, że w razie wybuchu wojny jest gotów poświęcić życie jako sternik "żywej torpedy". Kolejni chętni pojawili się dwa lata później. Na łamach "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" 29 kwietnia 1939 roku wydrukowano list trzech młodych mężczyzn: Władysława Bożyczki oraz Edwarda i Leona Lutostańskich. Zadeklarowali oni chęć uczestnictwa w misjach samobójczych i zachęcali do tego Polaków.
(...) Odzew na ich list przerósł wszystkie oczekiwania. W ciągu kilku tygodni do redakcji gazet, organizacji paramilitarnych i armii napłynęły tysiące zgłoszeń od ochotników gotowych służyć jako "żywe torpedy". Takie deklaracje złożyło blisko 4700 osób, w tym ok. 150 kobiet. Byli to głównie młodzi ludzie w wieku 18-28 lat.
(...) Armia, która wcześniej nie planowała wykorzystania ochotników samobójców, zaczęła zbierać ich zgłoszenia. Marynarka Wojenna wybrała 89 osób, które zaproszono na spotkanie w Gdyni. - Dziadek mówił, że oficer pokazywał im rysunki i plany łodzi z podwieszoną torpedą, mówił o 16 gotowych prototypach takiej broni oraz poinformował, że pilot może się z niej uratować opuszczając pojazd tuż przed uderzeniem w cel - wspomina student. W październiku 1939 roku ochotnicy mieli przejść szkolenie z obsługi i nawigacji torped.
Do wykorzystania ochotników w samobójczych akcjach nigdy nie doszło. Dr Jan Chmielewski, historyk okresu II wojny światowej, uważa, że samobójcze torpedy po prostu nie istniały w naszej armii. - Możliwe, że marynarka wojenna miała projekty takiej broni przysyłane przez konstruktorów i to właśnie je pokazywali ochotnikom, ale żadnego prototypu raczej nie skonstruowano - twierdzi historyk".
Armia znalazła jednak inny sposób na wykorzystanie ochotników.
"W tym samym okresie w Sztabie Głównym Wojska Polskiego stworzono specjalny referat, który wytypował 250 osób spośród ochotników samobójców. Postanowiono wykorzystać je do ryzykownych akcji dywersyjnych na tyłach wroga. Pierwsi kandydaci złożyli przysięgę 29 czerwca, zaraz potem rozpoczęto tworzenie oddziałów dywersyjnych.
Jeden z nich powstał w sanockim 2 Pułku Strzelców Podhalańskich. Oddział zwany "batalionem śmierci" składał się ze stu żołnierzy. We wrześniu 1939 roku przeprowadzali operacje dywersyjne, rozbijając m.in. kolumny samochodów w okolicach Bogumina. Podobna grupa powstała w oblężonej Warszawie. Ich zadaniem było przerywanie łączności wroga. - Nie wiadomo, ilu z tych ochotników poległo w trakcie kampanii wrześniowej albo podczas walk w formacjach podziemnych - mówi historyk. Jednak w czasie wojny listy z ich nazwiskami trafiły w ręce Niemców i Rosjan, a ci poszukiwali ich, by aresztować".
źródło