Cytując za Wiki:
"Czarna śmierć – termin określający jedną z największych epidemii w dziejach ludzkości, panującą w XIV-wiecznej Europie. Obecnie za jej przyczynę uważa się bakterię Yersinia pestis (zwaną też pałeczką dżumy), powodującą dżumę, na co wskazuje analiza DNA ofiar zarazy. Epidemia czarnej śmierci wybuchła w Azji Środkowej, być może Chinach[1], skąd przez jedwabny szlak w 1346 dostała się na Krym, skąd prawdopodobnie rozniosły ją pasożytujące na zamieszkujących ówczesne statki handlowe szczurach śniadych pchły. Szacuje się, że szerząc się w Europie i okolicach Morza Śródziemnego, przyczyniła się do śmierci (w zależności od szacunków) 30–60% ówczesnej populacji Europy[2], ogólnie zaś przyczyniła się do spadku ogólnoświatowej liczebności ludzkiej z 450 milionów do 350–375 milionów w XIV wieku."
Tyle suche fakty.
Poniżej, nieco bardziej szczegółowy zapis przebiegu wydarzeń ubrany w formę kalendarium.
PAŹDZIERNIK 1347 r. Mesyna na Sycylii.
Miasto ogarnia tajemnicza zaraza. Powszechnie uznaje się, że przywleczono ją na genueńskich statkach handlowych wracających znad Morza Czarnego. Mieszkańcy – jak notuje franciszkański kronikarz Michele da Piazza – „padali jak muchy, gwałtownie. Kipiały ich uda i ramiona (...). Zakażał się cały organizm, tak że pacjent gwałtownie wymiotował krwią. Wymioty trwały nieprzerwanie przez trzy dni, bez jakichkolwiek oznak poprawy, a następnie pacjent umierał".
Miasto pustoszeje. Jedni w panice wyjeżdżają poza mury do wiejskich rezydencji lub do krewnych, inni zamykają się w domach, zrywają znajomości, porzucają warsztaty, sklepy, urzędy. Ludzie – pisze Piazza – „nienawidzili się wzajemnie tak, że jeśli zachorował syn, ojciec nie chciał się o niego troszczyć". Wiele bogatych rezydencji stoi porzuconych, lecz nikt nie waży się na ich rabunek, pamiętając, jak straszny koniec spotkał domowników. Rejenci przestają sporządzać testamenty, księża odmawiają spowiedzi i ostatniego namaszczenia.
Podbój Europy
STYCZEŃ 1348 r.
Zaraza przekracza Cieśninę Mesyńską i atakuje południe Italii; na pokładzie statków handlowych dociera do Wenecji i Genui. Wkrótce jest w Piacenzie. Na miejskich cmentarzach brakuje miejsc, zwłoki płoną więc za murami w wielkich dołach, do których wrzuca się po kilkanaście ciał jednocześnie. „Ludzie – pisze z przerażeniem miejscowy notariusz Gabriele de Mussi – boją się oddychać".
To samo spotyka Florencję połączoną z Piacenzą traktem handlowym. Pustoszeją ulice, biedacy uciekają na wieś, zaś bogaci mieszkańcy – jak pisze Giovanni Boccaccio w słynnym „Dekameronie” – „zgromadzili się w swoich domach, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali lekkie potrawy, pili powściągliwie wyborne wina i chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce i innych dostępnych im przyjemnościach trawili, dla zapomnienia o zarazie i śmierci".
W mieście umiera ok. 45-60 tys. osób, z grubsza rzecz biorąc – co drugi mieszkaniec.
MARZEC
Zaraza jest już w okolicach Montpellier i zbliża się do Awinionu. Przerażony papież Klemens VI za radą medyków każe palić wokół miejskich murów wielkie ogniska, które mają oczyścić powietrze z niebezpiecznych wyziewów. Na próżno – wkrótce martwy jest co drugi mieszkaniec Awinionu. Ojciec święty musi poświęcić Rodan, by można było doń wrzucać nieboszczyków, dla których brakuje miejsca na cmentarzach. „Chorzy – pisał do współbraci z Tuluzy anonimowy zakonnik z Awinionu – są traktowani przez rodziny podobnie do psów; jedzenie stawiane jest im na podłodze obok łóżka, a opiekunowie szybko uciekają z zagrożonego domu".
KWIECIEŃ
Choroba dociera na Majorkę. W ciągu miesiąca umiera 15 tys. osób, ponad 80 proc. populacji. Na południu Półwyspu Iberyjskiego w szeregach wojsk arabskich atakujących królestwo Alfonsa XI Kastylijskiego wybucha panika; wielu muzułmanów rozważa chrzest, licząc, że uratuje ich to od śmierci. Wkrótce wśród ofiar zarazy znajduje się jednak sam król Alfons XI.
LIPIEC Bordeaux.
Spuchnięte trupy ofiar zarazy spływają Garonną do Atlantyku. W Rouen morowe powietrze zabija w kilka tygodni 10 tys. osób. Miejscowy książę zamiast planowanego kościoła funduje miastu cmentarz. Zaraza przekroczyła też kanał La Manche. W Bristolu – notuje miejscowy kronikarz – sroży się tak, „jakby cała siła tkwiąca w mieście została zagarnięta przez nagłą śmierć".
SIERPIEŃ
Wśród chrześcijan na Cyprze zaraza zbiera tak obfite żniwo, że władze nakazują wymordować większość muzułmańskich niewolników i jeńców, by ich liczebność nie przewyższyła liczby wyznawców Chrystusa.
LISTOPAD
Kronikarz Robert z Avesbury zauważa z przerażeniem, że na londyńskich cmentarzach brakuje miejsc, w mieście codziennie umiera po 200-300 osób. Król Edward III przedłuża kadencję parlamentu na kolejny rok, bo „śmiertelna zaraza, która wybuchła w naszym kraju i królestwach ościennych, z dnia na dzień jest coraz groźniejsza".
STYCZEŃ 1349 r. Bath w południowej Anglii.
„Zaraźliwy mór, jaki się sroży wszędzie, sprawił, iż wiele parafii postradało proboszczów i księży. (...) Należy zatem wyłożyć ludziom, iż w obliczu śmierci winni spowiadać się nawzajem, jeden przed drugim, a nawet i przed niewiastą" – zachęca ocalałych współbraci miejscowy biskup.
KWIECIEŃ
Zimą śmiertelność nieco spada, ale od wiosny choroba znowu zbiera śmiertelne żniwo i posuwa się na północ. W Wiedniu pewnego dnia umiera aż tysiąc osób, władze każą wykopać za murami doły mogące pomieścić ok. sześciu tysięcy ciał.
SIERPIEŃ
Pierwsze ogniska strasznej choroby w Norwegii. Mieszkańcy jednej z portowych osad na wieść o zarazie u sąsiadów porzucają domy i chronią się na wyżynach, gdzie rozpoczynają budowę nowej wioski. Wśród uciekinierów jest niestety jeden zarażony. Wkrótce w niedokończonej osadzie podróżni znajdą same trupy.
LISTOPAD
Miasta niemieckie zieją pustką, za to cmentarze pękają w szwach. We Frankfurcie nad Menem w niespełna trzy miesiące umiera dwa tysiące osób, czyli co drugi mieszkaniec. Hamburg stracił sześć tysięcy mieszkańców, Mainz – 11 tys. Setki mniejszych miejscowości opustoszały całkowicie. „Ludzie obezwładnieni rozpaczą chodzili jak szaleńcy (...). Własności ruchome, jak i nieruchome pozostawione na mocy testamentu nie cieszyły się niczyim zainteresowaniem" – pisze autor „Kroniki norymberskiej” wydanej w 1393 roku.
LUTY 1350 r.
Dżuma dociera do Szwecji prawdopodobnie na pokładzie statku z Gdańska. Król Magnus II Eriksson ogłasza poddanym, że to kara boska za grzechy i każe im pościć w piątki oraz chodzić do kościoła wyłącznie na bosaka. Na próżno – zaraza się sroży w większości miast, jej ofiarą padają także dwaj królewscy bracia Hacon i Knut. Za kilka miesięcy będzie już nawet w Archangielsku.
Liczenie zmarłych
Gdy w 1352 r. tajemnicza choroba wreszcie przestała nękać Europę, papież Klemens VI nakazał parafiom zliczyć zmarłych. Proboszczowie zgłosili utratę aż 23,8 mln owieczek, co przy populacji ochrzczonych, liczącej w 1347 r. 75 mln dusz, dało śmiertelność na poziomie aż 31 proc. Gdyby odnieść te liczby do obecnej populacji Unii Europejskiej, mielibyśmy do czynienia z epidemią, która w trzy lata uśmierciłaby prawie 159 mln osób – tyle co ludność Wielkiej Brytanii, Włoch i Polski.
Oto, co ówcześni Europejczycy zobaczyli po przejściu zarazy: „Opuszczone bydło snujące się po polach bez pasterzy, pola po horyzont leżące odłogiem, puste domy, gdzieniegdzie jeno wystraszone garstki ocalałych ludzi. W miastach, w których wcześniej mieszkało po 20 tys. dusz, teraz ledwie zbiorą się dwa tysiące, tam gdzie wcześniej żyło wespół półtora tysiąca ludzi, teraz znajdziesz najwyżej setkę" – pisał w 1350 r. opat klasztoru Saint Martin z Tours.
Największe przerażenie budziła bezwzględność, z jaką choroba traktowała swe ofiary. W dziejach Starego Kontynentu nie była to pierwsza pandemia na taką skalę. W latach 165-180 n.e. Italię spustoszyła epidemia choroby, którą historycy medycyny utożsamiają najczęściej z ospą; zmarło prawdopodobnie ok. 25-30 proc. mieszkańców Półwyspu Apenińskiego. Kilkadziesiąt lat później (251-260 n.e) cesarstwo nawiedziła tzw. plaga Antoninów, zapewne odra. W szczytowym jej okresie w samym Rzymie umierało codziennie ok. 5 tys. osób. Obie te mordercze pandemie miały jednak wspólną cechę, napawającą nadzieją – kto zachorował i przeżył, stawał się odporny na kolejne ataki choroby.
Ofiary czarnej śmierci – jak ochrzczono nowe schorzenie – miały nie tylko znikome szanse na wyzdrowienie, ale także nie nabywały odporności. Pod tym względem choroba przypominała tzw. mór Justyniana, straszliwą epidemię z początków VI wieku n.e. Objawy i przebieg również były podobne. Najpierw „na różnych częściach ciała pojawiały się palące pęcherze, a na narządach płciowych, ramionach i szyi rozwijały się wrzodziejące guzy. (...) Pacjentów chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkim czasie osłabiały ich i nie pozwalały utrzymać się na nogach. (...) Czyraki szybko rozrastały się do rozmiarów orzechów włoskich, następnie do rozmiarów jaja kurzego lub gęsiego. Były niezmiernie bolesne i podrażniały ciało, wywołując wymioty krwią. Zepsuta krew przechodziła z zajętych chorobowo płuc do gardła, skażając chorego i rozkładając się w całym jego ciele. Osłabienie trwało trzy dni, a czwartego pacjent w końcu umierał" – opisywał cierpienia zakażonych Michele da Piazza.
„Zarazić się można było nie tylko podczas rozmowy z chorym czy przebywania w jego towarzystwie, ale również przez dotykanie jego ubrań" – relacjonował Boccaccio.
Współcześni lekarze i historycy medycyny identyfikują te objawy z symptomami dżumy, wywodzącej się z pustynnych obszarów środkowej Azji, gdzie zarazki Yersinia pestis po raz pierwszy przeniosły się na człowieka z gryzoni. Na początku XIV w. choroba srożyła się na stepach Azji i w Chinach, by w połowie stulecia zawitać na Krym wraz z wojskami Dżanibeka, chana Złotej Ordy. Stamtąd na pokładzie genueńskich statków ruszyła na zachód, ku Europie.
Średniowieczni medycy byli bezbronni wobec gwałtowności choroby oraz prędkości, z jaką rozprzestrzeniała się od miasta do miasta. Cała ówczesna wiedza medyczna bazowała na starożytnej teorii miazmatów, czyli zatrutego powietrza. Lekarze wiedzieli, że choroby roznosi coś niewidzialnego, nie potrafili jednak precyzyjnie określić drogi zakażenia. Wierzono np., że morowe powietrze może powstać w wyniku niekorzystnej koniunkcji ciał niebieskich lub czarów, a samemu zachorowaniu może sprzyjać częste mycie, które wypłukuje ze skóry naturalną powłokę tłuszczową i tym samym czyni organizm podatnym na miazmaty. Lekarze zabezpieczali się, wkładając maski z długim dziobem, który wypełniano ziołami i wonnościami mającymi odgrodzić medyka od groźnych wyziewów.
Kiedy w połowie XIV w. w przeludnionych, brudnych miastach Europy zjawił się niewidzialny zabójca ze Wschodu, władze próbowały najpierw środków sprawdzonych przy innych epidemiach. W pierwszej kolejności pozbywano się wszystkiego, co miało nieprzyjemny zapach. Wyrzucano odpadki, wyjątkowo sprzątano ulice, zakazywano wylewania nieczystości przez okna, a kuśnierzy, garbarzy i handlarzy rybami zmuszano do zwinięcia interesu. Przy okazji zwykle usuwano też zgniliznę moralną w postaci ladacznic, włóczęgów i osób cierpiących na widoczne zmiany skórne. Czasem dołączano do nich również Żydów.
W Mediolanie, którego władcy nie uwierzyli bajdurzeniom medyków o zabójczych koniunkcjach planet, podjęto jednak decyzję o ograniczeniu swobody podróżowania, a chorych i ich najbliższych zmuszano do pozostania pod jednym dachem, pieczętując drzwi i podając im żywność przez okna. Dzięki temu stutysięczna populacja miasta podczas trwającej trzy lata zarazy straciła „zaledwie" 15 tys. osób. Odtąd włoskie miasta zaczęły wymieniać się informacjami o przypadkach zachorowań. Ograniczano swobodę podróżowania, chorego zamykano zaś w domu z najbliższymi. Po śmierci lub ozdrowieniu jego rodzina nadal była objęta kwarantanną – dopiero gdy po kilku tygodniach nikt nie zachorował, pozwalano im wrócić do społeczeństwa. Cały dobytek zmarłego profilaktycznie palono. W Palermo władze na potrzeby propagandowe ułożyły nawet hasło: „Złoto, ogień, szubienica", objaśniające w skrócie zasady walki z zarazą. Złoto symbolizowało kosztowne, lecz niezbędne wydatki na utrzymanie czystości, ogniem niszczono zapowietrzone przedmioty, szubienica czekała zaś każdego, kto w obliczu zarazy odważyłby się złamać zakaz opuszczania miasta. Te proste środki dawały całkiem niezłe wyniki. Choć w kolejnych dekadach czarna śmierć wracała do Włoch falami co 6-12 lat, śmiertelność tych epidemii oscylowała już tylko na poziomie 20 proc. populacji.
Także w Polsce władze wiedziały już, jak ograniczyć skalę zarazy, zanim ok. 1350 r. dotarła ona do granic kraju. Miasta, w których wystąpiły pierwsze zachorowania, obejmowano kwarantanną, a do tych, których dżuma jeszcze nie dotknęła, wejść mogli tylko podróżni z dokumentami potwierdzającymi, że nie przybywają z zapowietrzonych miejscowości. Walce z chorobą sprzyjało zresztą niewielkie zaludnienie (w stołecznym Krakowie mieszkało góra 30 tys. osób, podczas gdy np. Paryż miał ponad 200 tys. mieszkańców) oraz słabo rozwinięta sieć dróg, która zwolniła postępy czarnej śmierci. Dzięki temu żniwo zarazy na ziemiach polskich było jednym z najmniejszych w Europie.
Jesień średniowiecza
Kto przetrwał, wracał do zupełnie innej codzienności. W przeludnionej dotąd Europie nagle zabrakło rąk do pracy. Cechy musiały skrócić czas stażu czeladników, w niektórych miastach nie było ani jednego mistrza w danej profesji, który mógłby szkolić uczniów. Chłopi porzucali uprawę zbóż i brali się za bardziej opłacalną hodowlę zwierząt lub rzemiosło albo migrowali do miast. Część panów feudalnych zareagowała zwiększeniem chłopskich powinności, ale reakcją były wielkie bunty, jak np. powstanie francuskiej żakerii z 1356 r. – rzecz wcześniej nie do wyobrażenia. Zaraza obluzowała cegły w piramidzie feudalnego społeczeństwa, które zaczęło gwałtownie się rozpadać.
Potaniała żywność – paradoksalnie – bo choć do pracy na roli było mniej rąk, to jeszcze mniej było gąb do wyżywienia. Przetrzebiony, osłabiony Kościół stracił nieco na znaczeniu, tym bardziej że wierni nie potrafili swym pasterzom zapomnieć, że wielu z nich zostawiło ich samych w godzinie próby. Mieszczanie, wcześniej trzymani twardą ręką przez feudałów, zaczęli się szybko bogacić. Odwrotnie do części stanu rycerskiego, któremu zaraza odebrała ekonomiczne zaplecze w postaci wasali i przypisanych do ziemi chłopów. Jeszcze bardziej zubożali potomkowie feudalnych panów bez ziemi już za kilkadziesiąt lat zasilą szeregi awanturników szukających lepszego życia w Afryce i za Atlantykiem.
Elity oczywiście próbowały wstrzymać zacieranie się różnic między stanami pod płaszczykiem przepisów zakazujących życia w zbytku czy włóczęgostwa. Statut króla Francji Jana II Dobrego z 1351 r. zezwalał na podwyżkę cen usług w Paryżu najwyżej o jedną trzecią ponad poziom sprzed zarazy. Angielski „Statute of Laborers" z 1351 r. nakładał z kolei obowiązek pracy na każdego poniżej 60. roku życia. Na próżno. Rynkiem – jak powiedzieliby współcześni ekonomiści – zaczęli rządzić pracownicy, a nie pracodawcy.
„Po wielkim umieraniu obywatele niższych warstw stali się bogatsi i bardziej zepsuci niż przedtem. Nie chcieli już pracować w swoich tradycyjnych zawodach. Nagle zapragnęli drogich i wykwintnych przedmiotów życia codziennego, a to spowodowało chaos w całym mieście. Lokaje, służące i chłopcy stajenni żądali wynagrodzenia 12 florenów rocznie, a sprawniejsi domagali się nawet 18 do 22 florenów. Robotnicy żądali trzy razy tyle płacy co zwykle" – pisał florentyńczyk Matteo Villani w kronice rodzinnej.
Nadchodziła nowa epoka, w której król Francji będzie błagać o to, by Leonardo da Vinci, nieślubny syn chłopki, zechciał namalować jego portret, a Michał Anioł, potomek ubogich florentyńskich szlachciców, otwarcie przeciwstawi się papieżowi.
Renesans.