Gwałt w czasach Wielkiej Krucjaty. Ciemna strona wyzwolenia
Przez lata o tym nie mówiono: armia, która przyniosła Francji wolność od władzy nazistów, zachowywała się momentami nie jak wyzwoliciele, lecz jak zdobywcy. W sferze seksu także.
Lądowanie wojsk amerykańskich w Normandii Fot. Getty Images/FPM
W przeddzień inwazji w Normandii każdy amerykański żołnierz otrzymał kopię odezwy swojego głównodowodzącego. Generał Dwight Eisenhower pisał: "Przystępujecie do Wielkiej Krucjaty, do której szykowaliście się przez wiele miesięcy. Oczy świata zwrócone są na was. Prośmy wszyscy Wszechmogącego, aby pobłogosławił temu wielkiemu i szlachetnemu przedsięwzięciu".
Latem 1944 r. doszło w istocie do dwóch inwazji: najpierw na północy, potem na południu. We Francji znalazły się dwa miliony alianckich żołnierzy, w większości Amerykanów. Sprzymierzeni posuwali się z opóźnieniami, ale i tak w ciągu paru miesięcy praktycznie całe siły niemieckie zostały zepchnięte na tzw. linię Zygfryda. Francja była wolna – ale szybko się okazało, że relacje między wyzwolonymi a wyzwolicielami są dalekie od idylli.
Po pierwsze: wolność dotkliwsza niż okupacja
Paradoksem "Wielkiej Krucjaty" było to, że wielu Francuzów odczuło ją bardziej dotkliwie niż samą niemiecką okupację. Ponad 30 tys. francuskich cywilów zginęło w wyniku zarówno alianckich bombardowań przed samą inwazją, jak i już podczas działań na lądzie.
Z czasem front zaczął się oddalać od wybrzeża, ale żołnierzy wojsk inwazyjnych ciągle przybywało. Stopniowo zaczęto odnotowywać w Normandii coraz więcej przypadków gwałtów – miejscowe kobiety zgłaszały setki takich zdarzeń. W aktach zachowały się tylko imiona i inicjały ofiar. I tak np. na początku sierpnia 1944 r. trzech Amerykanów zgwałciło niejaką Germaine O., a jeden ze sprawców uczestniczył wkrótce również w gwałcie na Catherine M. Kwiaciarkę z Cherbourga zgwałciło czterech czarnoskórych żołnierzy.
Gdyby polegać na szacunkach armii amerykańskiej, trzeba by było uznać te przypadki za margines. Ale zliczano tylko te, które znalazły finał w postaci oskarżenia przed sądem wojskowym. I tak w sierpniu i wrześniu 1944 r. dwie amerykańskie armie stacjonujące we Francji odnotowały: 47 rabunków, 21 morderstw, 18 napadów i 67 gwałtów oraz usiłowań gwałtów. Do lipca 1945 r. amerykańskie władze wojskowe odnotowały 169 gwałtów. Nieznacznie wyższej liczby doliczyli się wojskowi śledczy – prawdopodobnie dlatego, że kilka gwałtów zbiorowych kwalifikowali jako osobne zdarzenia.
Ale te liczby prawdopodobnie nic nie mówią o skali zjawiska. Z ujawnionych już w XXI wieku danych lokalnych wynika, że w samym tylko departamencie Manche (w tzw. Dolnej Normandii) doszło w tym czasie do ponad 200 gwałtów. Z szacunków amerykańskiego socjologa i kryminologa J. Roberta Lilly (zamieszczonych kilka lat temu w książce "Taken by Force: Rape and American GIs in Europe During WWII") wynika, że w latach działań w Europie (1942-45) amerykańscy żołnierze dopuścili się ok. 14 tys. gwałtów, z czego ok. 3,5 tys. przypadło na rok ich walk i stacjonowania we Francji (1944-45).
Po drugie: złe czyny bez złych proporcji
Jak pisze Norman Davies, "żołnierze wszystkich armii popełniają gwałty. I każda armia niechętnie się do tego przyznaje". Zjawisko, które kładzie się cieniem na legendzie wyzwolenia Francji, musimy widzieć we właściwych proporcjach.
Podczas sześciotygodniowej rzezi Nankinu na przełomie 1937 i 1938 r. żołnierze japońscy dokonali 20-80 tys. gwałtów, w dodatku bestialsko przy tym mordując kilkaset tysięcy ludzi. Żołnierze z Maroka walczący pod francuską flagą tylko w 1944 r. we Włoszech zgwałcili ok. 7 tys. kobiet. Trudno zliczyć gwałty dokonywane przez żołnierzy Wehrmachtu na podbijanych przez nich terenach – "rasowa czystość", która miała zabraniać kontaktów seksualnych ze Słowiankami czy Żydówkami, w warunkach wojennych okazywała się pustym hasłem.
Poza jakąkolwiek skalą pozostaje marsz Armii Czerwonej w głąb Niemiec i późniejsza okupacja tego kraju – brutalny gwałt, indywidualny i zbiorowy, był dla niemieckich kobiet nie tyle zagrożeniem, co doświadczeniem powszechnym. Ofiarą padło według różnych szacunków od kilkuset tysięcy do dwóch milionów Niemek.
Kolejny paradoks polegał więc na tym, że gwałtów we Francji było dużo więcej niż armia amerykańska kiedykolwiek chciała przyznać. A jednocześnie ta armia zachowywała się statystycznie… bardziej poprawnie niż inne. Dla francuskich kobiet, które stawały się ofiarami, nie było to jednakowoż żadne pocieszenie.
Po trzecie: obietnica seksualnego spełnienia
Tuż przed poprzednią rocznicą inwazji w Normandii amerykańska badaczka Mary Louise Roberts wydała książkę "What Soldiers Do: Sex and the American GI in World War II France". Na uwagę zasługuje jedna głównych tez tej książki: żołnierze wojsk inwazyjnych zachowywali się we Francji jak seksualni zdobywcy, bo… tego nauczyła ich armia.
Roberts przekonuje, że oficjalnie żołnierzy motywowano właśnie tak, jak to robił generał Eisenhower: mieli być "rycerzami dobra w walce ze złem", wyzwolić Europę spod buta hitlerowskiej tyranii. Jednak bardziej dyskretna propaganda wojenna kusiła ich wizją erotycznej przygody. Już w 1945 r. (parę miesięcy po zakończeniu wojny) korespondent magazynu "Life" pisał, że w głowach żołnierzy utrwalano wizerunek Francji jako "40-milionowego domu uciech, którego mieszkańcy przez cały dzień jedzą, piją i uprawiają seks".
Wojenna gazeta "Stars and Stripes" publikowała przydatne "rozmówki" dla walczących w Europie. "Die Waffen niederlegen! Hände hoch!" – tyle żołnierze musieli rozumieć po niemiecku. Ale po francusku uczono ich nieco innych zwrotów: "Masz piękne oczy", "Masz męża?". "Rodzice są w domu?". Prostych żołnierzy przekonywano, że gdy już przegonią Niemców, Francuzki powitają ich z otwartymi ramionami i na tym bynajmniej nie poprzestaną.
Mieszkańcy wielu francuskich miast i miasteczek z konsternacją wspominali, że przed wojną amerykański turysta, który szukał kobiety, pytał o właściwą dzielnicę. Teraz żołnierze nagabywali na ulicach "wszystko, co nosiło spódnicę" – w tym żony idące z mężami i matki spacerujące z dziećmi. Mieszkaniec Cherbourga zanotował: "Gdy byli tu Niemcy, musieli się chować mężczyźni. Kiedy przyszli Amerykanie, musieliśmy ukrywać kobiety"
Żołnierze, którzy np. w sierpniu 1944 r. przedefilowali przez wyzwolony Paryż, mieli prawo w taką bajkę uwierzyć. "Jeszcze nigdy w życiu nie miałem policzków tak ubrudzonych szminką!" – zanotował jeden. Na Petit Palais pojawił się wielki znak informujący o tym, gdzie amerykańscy żołnierze mogą zdobyć prezerwatywy. W Pigalle prostytutki obsługiwały ponoć 10 tys. klientów dziennie.
Ale tak rozumiana "nagroda" za wojenny trud mogła spotkać nielicznych. Na ogół miejscowi okazywali wdzięczność za wyzwolenie kraju, ale robili to "tylko" w granicach rozsądku. Jak to ujął pewien paryżanin, nikt nie zamierzał "na widok Amerykanów czynić znaku krzyża – a cóż dopiero mówić o oddawaniu im własnych córek jako towarzyszek uciech?".
Mieszkańcy wielu francuskich miast i miasteczek z konsternacją wspominali, że przed wojną amerykański turysta, który szukał kobiety, pytał o właściwą dzielnicę. Teraz żołnierze nagabywali na ulicach "wszystko, co nosiło spódnicę" – w tym żony idące z mężami i matki spacerujące z dziećmi. Mieszkaniec Cherbourga zanotował: "Gdy byli tu Niemcy, musieli się chować mężczyźni. Kiedy przyszli Amerykanie, musieliśmy ukrywać kobiety".
Po czwarte: armia nie sprzyja, armia pobłaża
Prawdopodobnie za ok. trzy czwarte wszystkich gwałtów we Francji odpowiadali żołnierze nie jednostek frontowych, ale oddziałów pomocniczych. W pewnym sensie uprawnione jest twierdzenie, że jedni żołnierze w walce o wyzwolenie Francji narażali swoje życie na froncie, a inni psuli ich reputację na tyłach.
Dowództwo Wolnych Francuzów wysłało skargę do Eisenhowera – ten wydał odpowiednie rozkazy, polecił nie lekceważyć, przykładnie karać itd. Ale jeśli wierzyć wspomnianym amerykańskim badaczom: za gwałty karano głównie w celu utrzymania dyscypliny wśród własnych oddziałów, a nie dla odstraszania potencjalnych sprawców czy zadośćuczynienia poszkodowanym.
Oficjalne statystyki były zaniżone także dlatego, że pokrzywdzone kobiety często rezygnowały z wnoszenia zarzutów – były świadome, że zwierzchnicy sprawcy na ogół będą skłonni raczej tuszować sprawę niż zidentyfikować i ukarać winnego. W praktyce amerykańska armia nie zrobiła wiele, aby falę gwałtów na Francuzkach powstrzymać. Czy mogła coś zrobić?
Nieoficjalnie miejscowe władze namawiały dowódców, aby ci zezwolili na otwieranie domów publicznych przy jednostkach. W ten sposób można by było przynajmniej spróbować "zarządzać" napięciem seksualnym żołnierzy i ci mieliby mniejszą skłonność, by posuwać się do gwałtów. Poza tym zapobieganie chorobom wenerycznym i ich leczenie spadłoby na amerykańskich lekarzy wojskowych. Ale tego Amerykanie nigdy nie zrobili – obawiali się, że gdyby "polityka rozwiązłości" została oficjalnie uhonorowana, byłby to cios dla wizerunku armii.
Po piąte: czarnoskórzy nie walczą, ale gwałcą
Oficjalne statystyki armii wskazywały na zastanawiającą prawidłowość. Spośród ponad 150 amerykańskich żołnierzy w jakikolwiek sposób ukaranych za gwałt ok. 130 stanowili czarnoskórzy. Karano ich też surowiej: spośród 29 rozstrzelanych za to przestępstwo (skazywano też na powieszenie, ale i na ciężkie roboty) 25 to byli Afroamerykanie.
Mary Louise Roberts twierdzi, że amerykańska armia – podczas II wojny światowej ciągle przecież zdominowana przez segregację rasową – szukała w ten sposób kozłów ofiarnych. Gwałt na miejscowych miał się kojarzyć właśnie jako przestępstwo rasowe, a lokalne francuskie władze po cichu miały na to przyzwalać.
Lądowanie wojsk amerykańskich w Normandii Fot. Getty Images/FPM
Ta praktyka wydaje się jeszcze bardziej haniebna w innym kontekście: czarnoskórzy w amerykańskiej armii mogli służyć praktycznie tylko w jednostkach transportowych lub pomocniczych. Poza pojedynczymi oddziałami właściwie nie mieli żadnych szans na wzięcie udziału w wojnie z bronią w ręku. Nierzadko amerykańskie wojsko traktowało lepiej niemieckich lub włoskich jeńców wojennych niż czarnoskórych szoferów czy mechaników we własnych szeregach.
O ile wojenną hańbę związaną z gwałtami czarnoskórym łatwo można było przypisać, o tyle wojennej chwały nikt nie chciał z nimi dzielić.
Po szóste: jestem Amerykaninem i robię, co mi się podoba
Cytowany już reporter "Life" pisał, że żołnierze czasem eksportowali do Europy rodzimą demokrację w specyficznym wydaniu: "Jestem Amerykaninem i mogę robić, co mi się podoba". I robili. Ciągle domagali się alkoholu, robili dużo hałasu, jeździli po nocach dżipami willysa – ale przede wszystkim wspominano ich seksualną obsesję.
W Reims czy Rouen skarżono się na "bandytów w mundurach", którzy wdzierali się nocami do domów, czasem z bronią w ręku, aby "zabawić się z paniami". W Paryżu napaści, strzelaniny i bójki stały się tak częste, że władze rozważały wprowadzenie godziny policyjnej. Sama stolica Francji zaczęła być określana mianem: lean, mean sex machine – była stałym miejscem wycieczek podczas przepustek, a kiedy żołnierz trafiał do takiego miasta na 48 godzin, to raczej nie po to, by odwiedzić Luwr.
Najgorzej było w Hawrze, który w 1945 r. stał się portem dla amerykańskich jednostek opuszczających kontynent. Burmistrz Hawru pisał do dowodzącego w regionie pułkownika, że mieszkańcy miasta nie mogą iść do parku ani na cmentarz, bo gdziekolwiek obrócić głowę – wszędzie widać amerykańskiego żołnierza, który zabawia się z prostytutką.
Pół biedy, gdy chodziło o seks za obopólną zgodą. Mieszkańcy miasta musieli organizować drużyny uzbrojonej samoobrony, które miały przychodzić z pomocą napastowanym kobietom.
Po siódme: kto ratuje księżniczkę Mariannę…
"Spodziewaliśmy się przyjaciół. Przyjechali dumni aroganci, zachowujący się jak zdobywcy" – mówił pewien Francuz o amerykańskich żołnierzach. To, jak "zdobywcy" traktowali francuskie kobiety, idealnie łączyło się z ich stosunkiem do francuskich mężczyzn. Kompleksy działały tu w obie strony.
Dla wielu Francuzów okupacja niemiecka nie była dramatem. Ci zaś, którzy z nią walczyli, mieli bolesną świadomość, że bez Amerykanów wyzwolenia by nie było. A ci nie pozwalali im o tym zapomnieć. Często dochodziło do sytuacji, w której żołnierz w mundurze Wolnych Francuzów był wyrzucany z baru w swoim rodzinnym mieście, bo tam akurat świetnie się bawili amerykańscy żołnierze. Czy sojusznicy musieli tak traktować sojuszników? Armia Stanów Zjednoczonych nie zrobiła wiele, by zadbać o ocieplenie tych relacji.
Dla porównania: gdy siłom amerykańskim przyszło korzystać z gościny Brytyjczyków, dołożono starań, aby żołnierze poznali gospodarzy i ich zwyczaje. Odwiedzali angielskie domy i jedli posiłki z miejscowymi, testowano też program wymiany oficerów między dwiema armiami. Anglicy w Afryce i we Włoszech dali się też poznać jako odważni żołnierze i godni zaufania towarzysze broni.
"Jeszcze nigdy w życiu nie miałem policzków tak ubrudzonych szminką!" – notował jeden z amerykańskich żołnierzy
"Jeszcze nigdy w życiu nie miałem policzków tak ubrudzonych szminką!" – notował jeden z amerykańskich żołnierzy Foto: Getty Images
Amerykanie nauczyli się też szacunku do Niemców – tych bowiem poznali jako twardych, nieustępliwych i dobrze wyszkolonych przeciwników. Do Francuzów mieli za to stosunek w najlepszym razie pobłażliwy, a nierzadko pogardliwy.
Wielu z nich wiedziało o Francji niewiele ponad to, że parę lat wcześniej błyskawicznie padła pod niemieckim naporem. Żartowano, że podbój zajął Niemcom trzy dni, a i to tylko dlatego, że się rozpadało. Krążyły inne lekceważące dowcipy: – Ilu Francuzów potrzeba, żeby obronić Paryż? – Nie wiadomo, bo sami nigdy nie sprawdzali. Albo: – Po co Francuzi sadzą drzewa na Polach Elizejskich? Żeby Niemcy mogli maszerować w cieniu.
Przy takim nastawieniu wielu amerykańskich żołnierzy dosłownie uważało, że na francuskich "rycerzy" nie ma co liczyć, bo ci w obronie swojej "księżniczki Marianny" palcem nie kiwną. Założyć zbroję, wsiąść na koń i zabić "złego smoka" musi ktoś inny. Nic dziwnego, że dzielnemu rycerzowi należy się potem jakaś nagroda… Czy stereotypy tego rodzaju były silne i trwałe? Najwyraźniej tak, skoro w USA błyskawicznie je sobie przypomniano po 60 latach, kiedy Francuzi odmówili Amerykanom poparcia dla wojny z Saddamem Husajnem.
Wojna zmienia dobrych ludzi w żołnierzy
Pewien historyk, mówiąc o sprawie gwałtów w Normandii, napisał rzecz dość oczywistą: "Wojna dobrych ludzi zamienia w żołnierzy – i oni robią złe rzeczy. Zamienia też w żołnierzy ludzi złych – i ci robią rzeczy naprawdę straszne".
Mary Louise Roberts przy okazji premiery książki podkreślała, że nie zamierza kwestionować ani umniejszać ofiary żołnierzy, którzy w 1944 r. ruszyli na "Wielką Krucjatę". "To, co dla Francuzów zrobili, było niezwykłe. Ale chciałabym, by obraz był bardziej realistyczny" – mówiła w ubiegłym roku. Rzeczywiście, w micie wyzwolenia Francji nie było przez dziesięciolecia miejsca na niuanse.
Czy wstydliwa sprawa gwałtów w wyzwolonej Francji to odkrycie? Rzeczywiście wnioski amerykańskich badaczy rzucają światło na problem dotąd nieopisany. Czy to kontrowersja? Tylko jeśli ktoś wcześniej wierzył, że zmobilizowana przez Stany Zjednoczone armia "obywateli w mundurach" składała się z aniołów, a nie zwykłych ludzi.
autor: Mateusz Zimmerman
źródło