Mam mieszane uczucia, wpisując tę historię. Wszystko może wydawać się jak z taniego hollywoodzkiego horroru klasy B. Nikogo nie namawiam do wiary w nią. Gdybym tego nie przeżyła, gdybym nie była sama – nie uwierzyłabym. Jak więc mogę wymagać, aby ktokolwiek w nią uwierzył?
Dla wyjaśnienia, mam 40 lat, wykonuję pracę, w której konieczny jest racjonalizm, logika, trzeźwy umysł – jak w większości zawodów. Nie biorę i nigdy nie brałam narkotyków, nie piję alkoholu, nie stwierdzono choroby umysłowej. Piszę to po to, aby wykluczyć wszelkie omamy związane z działaniem środków halucynogennych itd.
Wszystko zaczęło się, gdy byliśmy nastolatkami. Tworzyliśmy grupę przyjaciół. Były wakacje. Poszczególne domy w mojej rodzinnej miejscowości stały z dala od siebie, często pomiędzy nimi były leśne zagajniki. Pewnego dnia postanowiliśmy, że wieczór spędzimy u kolegi; zazwyczaj wszyscy przychodzili do mnie. Część osób pojechała do kolegi okrężną drogą - około 3 km, część osób, ta niezmotoryzowana – pieszo. Była nas spora grupa, większość była z innych miejscowości i nie znali terenu. Mój brat poprowadził grupę zmotoryzowaną, ja – pieszą. Pieszo można było dojść dróżką wiodącą przez lasy i polany. Odległość około 1,5 km.
U kolegi zasiedzieliśmy się niemal do północy. Drogę powrotną postanowiliśmy pokonać tak samo – czyli brat poprowadził zmotoryzowanych, ja z kolei – pieszych.
Szłam z trzema kolegami. Uszliśmy niewielki kawałek, gdy jeden z kolegów powiedział, że musi zostać i dogoni nas. Po chwili podbiegł i powiedział do mnie na ucho, że mamy towarzystwo. Jako że byłam wychowana w tamtych terenach, zbagatelizowałam to i powiedziałam, że zapewne zobaczył dzikie zwierzę, jakich jest tam bardzo dużo. Leśna dróżka skręciła w las. Zrobiło się bardzo ciemno. Nie wiem czy wyobrażacie sobie ciemność absolutną. Nie widzieliśmy zupełnie nic. Złapaliśmy się pod ręce, aby nie zgubić się. Kolega, który coś zobaczył szedł po lewej stronie. Co jakiś czas – mówił, że to coś zbliża się, a my jednocześnie zauważaliśmy, że zeszliśmy z dróżki. To działo się równocześnie, jakby coś nas spychało. Pozostali dwaj koledzy zaczęli się denerwować, żeby nie straszył, bo przecież powiedziałam, że to tylko dzikie zwierzę. Cały czas szliśmy pomiędzy drzewami, mijaliśmy jedynie niewielkie polanki. Dopiero niedaleko mojego domu, po wyjściu z lasu pojawiały się dwie duże łąki po dwóch stronach dróżki. I wtedy to zobaczyliśmy. Po wyjściu z lasu ciemność nie była tak atramentowa. Polaną równolegle do naszego marszu sunęła jakaś postać. Nie szła. Miało się wrażenie, że sunie, ale równocześnie patrzy na nas. Ciemna plama z żółtymi ślepiami. To jeszcze nie doprowadziło nas do paniki. Ciągle wmawialiśmy sobie, że to jakieś zwierzę, było ciemno, nie widzieliśmy wyraźnie.
Podeszliśmy do domu i postanowiliśmy poczekać na grupę zmotoryzowanych – mieli przyjechać do nas i dopiero od nas wszyscy mieli wyruszyć do swoich domów. Mój dom stoi w niewielkiej odległości od drogi. Staliśmy na drodze. Wtedy to coś zaczęło się do nas zbliżać. Przysunęło się na tyle blisko, że doskonale widzieliśmy zakapturzoną postać z żółtymi oczami. Droga do domu wiodła z lewej strony. Podbiegliśmy do drzwi i chcieliśmy je otworzyć, żeby poczekać w domu. Szarpaliśmy za klamkę, ale nie mogliśmy ich otworzyć. Wtedy miałam bardzo groźnego psa. Pierwszy raz nie szczekał na moich przyjaciół. W ogóle panowała kompletna cisza. Dom stoi niedaleko lasu. Jeśli ktoś chociaż raz spędził noc w lesie, wie, że nie ma czegoś takiego jak cisza w lesie w nocy. Wtedy było głucho. Żadnego odgłosu, żadnego szelestu liści, jakby wszystko zamarło. Po jakim czasie zobaczyliśmy, że naprzeciw nas, na polanie zbiera się gęsta mgła. To było niedaleko od nas. Po chwili z tej mgły wyłoniła się ta postać. Kolega, który zobaczył ją jako pierwszy złapał mnie za rękę. Wtedy postać rozświetliła się, kolor oczu zmienił się na pomarańczowy, a ja czułam, że tracę siły. Wyszarpnęłam rękę i rozświetlenie wokół postaci zniknęło. Cały czas czuliśmy nie tylko przerażający strach, ale zło bijące od postaci. Powoli zbliżała się do nas a mgła rozpływała się. Staliśmy pod domem jak te ostatnie sieroty, całkowicie poddani temu, co ma się wydarzyć. Po jakimś czasie postać zniknęła z naszego pola widzenia.
Początkowo myśleliśmy, że może ponownie pojawi się na drodze, bliżej nas, ale nic się nie działo. Poczuliśmy ulgę, atmosfera grozy zniknęła. Pies zaczął szczekać, usłyszeliśmy zbliżające się motory. Postaci nie było. Gdy grupa zmotoryzowanych przyjechała powiedzieliśmy co się stało. Oczywiście nikt nam nie uwierzył, brat podszedł do drzwi, te otworzyły się lekko. Spojrzał na zegarek, była pierwsza w nocy. Wtedy spytałam się, gdzie byli przez godzinę, skoro drogę pokonuje się w góra kilkanaście minut (część drogi należy przejechać kamienistą leśną dróżką). Nie wiedzieli co odpowiedzieć, twierdzili, że cały czas jechali – 3 km przez... godzinę. Gdyby wtedy wszystko się skończyło, dzisiaj uznałabym, że mieliśmy zbiorową halucynację. Ale nie skończyło się. Historia jest bardzo długa, to był dopiero początek. Postać pojawiała się nam bardzo często, niezależnie od miejsca, w którym później mieszkaliśmy. Pojawiała się tak normalnie – widzieliśmy ją, czasami wyczuwaliśmy (i nie tylko my), ale i w snach – zawsze wróżyła czyjąś śmierć. Śmierć i wypadki dotykały naszych bliskich – braci, sióstr, przyjaciół. Pojawiała się nam wszystkim (później doszła jeszcze jedna osoba - koleżanka) ale nigdy nie wiedzieliśmy kto umrze, albo kogo spotka nieszczęście. Tylko o jednej osobie wiedzieliśmy. Wszyscy śniliśmy ten sam sen. Jeśli chodzi o sny – zdarzało się, że musieliśmy nagle położyć się spać, traciliśmy niemal przytomność i wtedy zjawiał się. Było też oczywiście OOBE. Pewnego wieczoru tak się stało – położyłam się, bo czułam, że zaraz stracę przytomność. Śniło mi się, że chłopak, który zobaczył ową postać walczy z nią na miecze na strychu swojego domu i ginie. Gdy się obudziłam, natychmiast zaczęłam się pakować. Nie było wtedy między nami połączenia telefonicznego. Mieszkałam wtedy 100 km od kolegi. Koleżanka w tym samym mieście, ale w innej dzielnicy. Gdy byłam gotowa do wyjścia w drzwiach stanęła koleżanka. Po drodze opowiedziała, swój sen. Gdy zapukałyśmy do drzwi domu kolegi była już 23.00 (połączenia PKP). Otworzył i powiedział: „Dobrze, że już jesteście. Czekałem na was.” To było normalne, nie potrzebowaliśmy telefonów. Opowiedział swój sen – był taki sam. Poprosiłyśmy go, aby nie podejmował walki i aby nigdy nie wchodził na strych. Kilka lat temu przyjechał do rodzinnego domu i poszedł tam. Gdy go znaleziono, nie żył. Ta historia nie skończyła się. Coraz więcej osób go widzi. My odcięliśmy się od siebie. Nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Mieszkamy w różnych miejscach. Ta historia trwała wystarczająco długo, aby mieć dość. Mieszkam kilkaset kilometrów od swojego rodzinnego domu. Jakie było moje zdziwienie, gdy bardzo racjonalna kobieta, całkiem niedawno, powiedziała przy mnie do swojego męża, że znowu pojawił się Zły. Spytałam jaki Zły?, a ona – „taka zakapturzona postać, Zły”.
Najbardziej w tym wszystkim interesowało mnie kim jest, czego chciał, dlaczego my? Nie wiem.
Dzisiaj go nie widuję, nie wyczuwam, nie śnię. Dla mnie ta historia chyba się skończyła, dla innych – trwa.
Możecie w tę historię wierzyć albo nie. Jak chcecie. Ja chciałabym tylko wiedzieć kogo spotkaliśmy?