Odpowiedź jest prosta, a może nie. Ale postaram się to wyjaśnić. Można krótko ale wówczas może zostać to źle zrozumiane. Napisałam, że nawet największy wróg może stać się najlepszym nauczycielem.
Byłam wychowana w katolickiej rodzinnie, w katolickim otoczeniu i w przekonaniu, że człowiek jest marną istotą, pyłem, niegodnym stworzeniem w poczuciu winy za każde uchybienie od norm, nakazów itp. z brakiem poczucia własnej wartości. Byłam zamknięta w sobie. Gdy się modliłam, to często prosiłam o coś. Chciałam zostać zakonnicą. Wewnętrznie czułam się nieszczęśliwa aż do bólu. Niby miałam przyjaciół, ale było to bardziej na zasadzie, że oni zwierzali się mnie, ale ja - nikomu. Miałam inne spojrzenie na niektóre sprawy, czułam się wyobcowana. To jakby życie na dwóch płaszczyznach - zewn·ętrzna - przystosowana do życia, oczekiwań, wspólne spotkania i wewnętrzna filozoficzna, duchowa o której nie miałam z kim rozmawiać. Tak dosyć często bywa.
Gdy zaczynało się OOBE nie wiedziałam co to jest, to nie były czasy netu. W jednym z takich spotkań/wyjść postać powiedziała do mnie, że jestem zbyt silna i przyjdzie do mnie ktoś potężniejszy. To był początek zmian sposobu myślenia o sobie. Widocznie mam w sobie jakaś silę, której ktoś nie potrafi złamać.
Powiedział pewnego razu - "wierzysz, że świat jest dobry, a ja ci pokażę jaki naprawdę jest świat." Widziałam dużo złych rzeczy.
Czytałam też Biblię.
Później zrozumiałam, że zakon jest bez sensu - w każdym razie dla mnie, że pomagać ludziom mogę w całkiem inaczej, że prawdziwym poznaniem nie jest odcięcie od świata ale bycie w świecie.
Jak każdy młody człowiek zaczęłam marzyć o dobrach materialnych, karierze itp. Byłam sama, nie miałam wsparcia rodziny, znajomości i mimo wszystko nie miałam problemów z zarabianiem pieniędzy, spotykałam na swojej drodze takich ludzi, dzięki którym mogłabym wspinać się po szczeblach kariery - wiele razy ale wewnętrznie gdzieś odzywał się jakiś głos ostrzegawczy, przebłyski, że nie tędy droga i rezygnowałam. I wtedy jeszcze bardziej cierpiałam. Czułam, że tracę siebie. Zewnętrznie wszystko pięknie układało się, ale wewnętrznie czułam niemal fizyczny ból. Było jeszcze gorzej niż wcześniej. Zaczęłam z tym walczyć, zaczęłam czuć, że zmieniam się w kogoś bez skrupułów. Że nie jest to dobre - i im bardziej stawiałam opór tym bardziej sypało mi się życie i coraz mniej układało w życiu.
Nie chciałam tej całej duchowości ani przeczuć itd. Moim mężem został człowiek całkowicie zatopiony w świecie materii, bez żadnych duchowych dyrdymałów, podjęłam pracę w firmie, gdzie o etat walczyło trzech kandydatów - dostałam ją po próbach wymagających bardzo dużo ode mnie. Tym razem już nie w snach ani OOBE ale na żywo widziałam jak wyglądają ludzie po wypadkach, co robi z ludźmi śmierć, rozkład, jak ludzie wzajemnie wykorzystują się, jak traktują, niszczą. W końcu z kolegą z pracy mieliśmy wypadek. Zginęła jedna osoba. I wtedy okazało się, że nie mam z kim o tym porozmawiać a do czasu rozprawy osoby, które miały w tym interes opowiadały niestworzone historie na temat tego wypadku - choć z nami nie rozmawiały. Dowiedziałam się o tym po rozprawie - po roku. Oczywiście nie miały nic wspólnego z prawdą, ale nie o prawdę tu chodziło. I wtedy coś pękło. Zobaczyłam, że jestem całkiem sama, że wszyscy mają tak naprawdę głęboko gdzieś, co człowiek czuje. Małżeństwo też okazało się większą porażką niż myślałam - byłam tylko sposobem na osiągnięcie celów. Odeszłam z pracy, wiedziałam, że jeśli to ja złożyłam wypowiedzenie, to będę miała problem ze znalezieniem pracy. Chciałam rozwodu, ale to okazało się wtedy niemożliwe - miałam przeciwko sobie wszystkich. Mąż nie chciał o tym słyszeć, bo jak powiedział, za dużo wtedy straci. Wyprowadziłam się do rodziców. Zaczęłam pracować w odległym mieście, do domu przyjeżdżałam raz na tydzień. Pracowałam dniami i nocami a i tak nie przynosiło to ani ulgi, ani satysfakcji. To już czasy internetu, pracując sama w nocy zaczęłam rozmowę z pewnym człowiekiem z jednoczesnym zaznaczeniem, że nie wchodzi w opcję jakiekolwiek spotkanie - to zaznaczenie było z obu stron. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, kto doskonale mnie rozumiał. Rozmawialiśmy codziennie. Jednocześnie w moim życiu znowu musiałam podjąć decyzję. Mąż nie dawał za wygraną i zaczął podejmować wszelkie próby aby nie doszło do rozwodu - nie żadne kwiaty, próby naprawy relacji, ale groźby i szantaże, próby wymuszenia. Rodzina była przeciw rozwodowi, bo tak, bo nigdy w rodzinie rozwodu nie było. Wyjechałam do innego województwa i tam zaczęłam pracę. Pracowałam ze wspaniałymi ludźmi, którzy mieli bardzo otwarte umysły i sami byli byli otwarci, ciepli itd.
Wpadłam w depresję, chciałam umrzeć, miałam dosyć. I to był ten punkt zwrotny w moim życiu. Zaczęłam mieć różne sny - takie sny które pamięta się i w których były odpowiedzi na moje pytania. Zaczęłam wgłębiać się w siebie, zaczęłam siebie słuchać, czego naprawdę chcę w życiu. Pojawił się pewne kobieta, która poprosiła mnie o pomoc. Bardzo ją ;lubiłam, nie potrafiłam jej odmówić, tym bardziej, że chodziło o jej dzieci. Zrozumiałam, że jedyną szansą jest miłość. Nie - kochamy się wszyscy, jest super, wolna miłość i tak dalej - ale najgłębsza z możliwych, prawdziwa miłość. Spotkałam się z człowiekiem, z którym pisałam, rozwiodłam się, odcięłam się od dawnego życia, sposobu myślenia, miejsca, przyjaciół, znajomych, rodziny - od wszystkiego co znałam, zostawiłam wszystko co miałam. Ten człowiek zrobił to samo. Spędziliśmy trzy miesiące w ekstremalnie trudnych warunkach, wyprawa życia, bliski kontakt z przyrodą, zwykłymi ludźmi w oderwaniu od świata, telefonów, telewizji, internetu. Wtedy miałam bardzo dużo różnych snów - bardzo dla mnie ważnych i wtedy też wróciłam do początku - do dzieciństwa, do tego jak wtedy patrzyłam na świat, jak rozumiałam z dodatkiem wszystkich doświadczeń. Nigdy nie byłam dzieckiem jako dziecko, bo zawsze patrzyłam na świat szerzej, inaczej, tym rzem jednak nie czułam się obco, bo spotkałam ludzi, którzy patrzyli podobnie - z miłością i szacunkiem do wszystkiego co żyje. No może oprócz kleszczy. Zrozumiałam, że jedyną drogą do tego by samemu móc być szczęśliwym muszę wszystkim i sobie wybaczyć - wszystko. Ale wtedy wszystko się zmieniło, wszystko puściło. Dzisiaj z tym człowiekiem jesteśmy małżeństwem. Utrzymuję kontakty z rodziną - przyznali mi rację, że dobrze zrobiłam, utrzymuję kontakty z byłym mężem - ma nową rodzinę i wspaniałą córkę. Zrozumiałam, że nie ma dobra i zła - te wszystkie "złe" doświadczenia doprowadziły mnie do szczęścia. Jestem dzisiaj bardzo szczęśliwym człowiekiem - nie dorobiłam się dwóch willi z basenami i wczasów w najbardziej atrakcyjnych miejscach świata, zrezygnowałam z drogi kariery, ale mam największy skarb, którym jest miłość, szacunek i wzajemne zrozumienie - czego mogę chcieć więcej? Spotkałam i ciągle spotykam wspaniałych ludzi - ciepłych, otwartych, serdecznych, mądrych. Zrozumiałam też, że człowiek to potężna istota, jeśli tylko o tym wie, jeśli tylko wie, że prawdziwą siłę daje mu nie złość, ale miłość - do wszystkiego, taka wewnętrzna, ogromna siła. A teraz zmykam sobie i życzę miłego dnia