O strachu Niemców przed zmierzającą w kierunku Berlina Armią Czerwoną, w ostatnich dniach II Wojny Światowej, napisano już wiele. To, co wyprawiali jej żołnierze na terenach zajmowanych przez siebie obrosło już legenda.
Masowe gwałty, rabunki i morderstwa - to wszystko czekało Niemców z małych miejscowości, miast i miasteczek, znajdujących się na trasie zwycięskiego marszu czerwonoarmistów. Ponura sława ich dokonań na wcześniej zajętych terenach, mieszała się z propagandą nazistów, którzy w ten sposób chcieli zmobilizować swoich żołnierzy, do walki na śmierć i życie - do ostatniego żołnierza.
Ubocznym skutkiem tej mieszaniny faktów i propagandy, był masowy exodus ludności cywilnej, która w popłochu próbowała wydostać się z terenów, które mieli zająć radzieccy żołnierze.
Ci, co z różnych względów nie mogli sobie pozwolić na ucieczkę, stawali przed poważnym dylematem - czekać na to, co przyniesie im los albo "uciec", popełniając samobójstwo.
O takiej właśnie sytuacji opowiada książka Floriana Hubera pt. „Obiecaj mi dziecko, że się zastrzelisz”, w której opisuje on min.najbardziej spektakularny przykład zbiorowego samobójstwa, wywołanego strachem przed Armią Czerwoną, które miało miejsce w małej miejscowości Demmin w Meklemburgii-Przedpomorzu.
Według zebranych danych, w miasteczku tym samobójstwo popełniło od 700 do 1000 kobiet, dzieci i osób starszych (w roku 2008, liczba ludności tego miasteczka wynosiła ok 12 tys osób).
Link do wywiadu z autorem książki znajdziecie tutaj
Demmin nie było oczywiście jedynym miejscem, w którym na wieść o wkraczaniu Armii Czerwonej, mieszkańcy, którzy nie mogli uciec postanawiali popełnić samobójstwo.
Chciałbym przestawić wam wstrząsającą relację mieszkanki Lubina (Wildenhagen), która jako 10-cio letnia dziewczynka, za namową matki, próbowała (nieskutecznie) odebrać sobie życie, byle tylko nie dostać się w ręce czerwonoarmistów.
Córeczko, naszą ucieczką będzie śmierć
- Kucnij, wtedy sznur zaciśnie ci się na szyi - słyszy od umierającej matki 10-letnia Adelheid, gdy do wsi wchodzą Sowieci. Niemki wolą zabić swoje córki i siebie, byle nie wpaść w ich ręce
Klein Kirschbaum (dzisiejszy Trześniów), Gross Gandern (Gądków Wielki), Goeritz (Górzyca), Wildenhagen (Lubin)... Niewielkie wioski leżące dziś w woj. lubuskim. Gdy zimą 1945 roku zbliżają się tam Rosjanie, wśród niemieckich kobiet wybucha panika.
- Pamiętam, jak Ida Valentin biegnie i przeraźliwie krzyczy, że już nadchodzą - opowiada 79-letnia Adelheid Nagel z Frankfurtu nad Odrą.
- Że lepiej umrzeć niż spotkać ich na swojej drodze. No to jedne kobiety wieszają swoje dzieci i siebie, inne podcinają gardła albo idą nad jezioro i się topią. Nikt nie wie dokładnie, ile osób zginęło w nocy z 31 stycznia na 1 lutego w Wildenhagen. Próbowałam kiedyś policzyć. Wyszło mi, że sześćdziesiąt, ale niektórzy mówią nawet o stu - mówi Adelheid Nagel.
I w myślach znów cofa się do czasów dzieciństwa.
Ma 10 lat, gdy słyszy od mamy, która już także i sobie założyła pętlę, że musi kucać, bo wtedy sznurek na jej szyi będzie się zaciskać. Ale ona nie umie się zabić. Pyta, jak to zrobić. Przytula się do mamy. Płacze. Nie chce umierać. Ale mama już jej nie słyszy. Znów więc kuca. Pętla się zaciska, ale ona nadal żyje. Raz jeszcze próbuje. Nic. Chwilę później słyszy odgłosy żołnierskich butów, język, którego nie rozumie.
Jest przerażona.
- To był najbardziej wstrząsający moment w moim życiu - mówi dziś. Rosjanie nie robią jej krzywdy.
Przecinają sznur, potem dają jeść, oglądają pręgę na szyi. - Oj, maleńka - żałują.
Gdy chodzi po domu, widzi córkę gospodyni, Elsę. Leży naga na łóżku, z pianą na ustach, bo za długo wisiała. Ją Rosjanie też odcięli,... a potem zgwałcili. Od tego wszystkiego postradała zmysły.
Jak matka mogła...
Przed oczyma Adelheid Nagel ma wiele takich obrazów.
- Musiałam nauczyć się z nimi żyć. To był długi proces - przyznaje. I znów wraca do zimy 1945 roku. Kobiety, które zostały we wsi w nocy, są gwałcone, a w dzień muszą kopać groby dla samobójców.
- Mróz był wtedy straszny, ziemia zmarznięta, więc kopały płytko, a potem układały ciało na ciało - opowiada.
Babcia jej przyjaciółki Ursuli boi się o córkę. Gdy do domu wchodzą Rosjanie, Adelheid z dziewczynką kładą się w łóżku na mamie Ursuli, żeby tylko nie zobaczyli jej żołnierze. Bo oni nie mają litości. W dzień piją na umór, a potem gwałcą na potęgę. Tak jest przez jakieś 10 dni.
W maju przychodzą Polacy. Dają 15 minut, żeby się spakować.
- Nic nie jest już wasze. Idźcie do swojego Hitlera - mówią. Ustawiają Niemców w rzędzie, poganiają batem i każą wrzucać do rowu wszystko, co ktoś zdążył wynieść z domu. Adelheid udało się zabrać z Wildenhagen tylko kilka rodzinnych fotografii, które niesie w starej torebce mamy. Dziś mówi, że nie chce oceniać ani Polaków, ani Rosjan.
- Rosjanie nic złego mi nie zrobili, a Polacy? Jestem w stanie ich częściowo zrozumieć. Wiele przeżyli w czasie okupacji. Warszawa, getto... Oglądam wszystkie filmy, które dotyczą tamtych czasów. Te, które zrealizowali i Polacy, i Niemcy. Chcę wiedzieć, co się wtedy wydarzyło, bo jako dziecko nic nie rozumiałam. Nie byłam też wtedy w stanie ocenić decyzji mojej matki. Zresztą do dziś nie potrafię. Wiele razy zmieniałam na ten temat zdanie. Czasami rozumiem jej strach. W czasie I wojny miała kilkanaście lat i napatrzyła się na to, co robili rosyjscy żołnierze. Potem jednak przychodzi refleksja, że przecież była już dojrzałą kobietą, więc jak mogła podjąć taką decyzję?! Niezależnie od wszystkiego nie można usprawiedliwić sytuacji, gdy rodzice czy dziadkowie mordują własne dzieci, wnuki i siebie. To była taka bezsensowna śmierć - dodaje.
Dom, gdzie wisiałam na belce
Dlatego gdy w latach dziewięćdziesiątych wraz z innymi mieszkańcami Wildenhagen Adelheid Nagel umieszcza na kościele w Lubinie tablicę poświęconą tym, którzy tu zginęli upiera się, żeby napisać: "Z wielką miłością i żalem wspominamy tych, którzy w bezsensowny sposób postradawszy życie, na zawsze tu pozostali”.
O tym, co się tam wydarzyło, zaczęła opowiadać dopiero w latach dziewięćdziesiątych, po zjednoczeniu Niemiec, bo w NRD niemiecko-radziecka przyjaźń zamykała usta. Zresztą byli z mężem nauczycielami i wychowywali swoich synów w duchu socjalistycznym.
- Jest u nas takie przysłowie: Czyj chleb jem, tego pieśń śpiewam - tłumaczy.
Nigdy nie myślała o Rosjanach, jako o tych, którzy zabrali jej mamę.
- Nie płakałam za nią. Może dlatego, że nie czułam się przez nią kochana. Miałam wrażenie, że jestem dla niej ciężarem. Dużo starsze rodzeństwo wyszło już z domu, ona pracowała od świtu do nocy w majątku i nie miała dla mnie w ogóle czasu - wspomina.
W dawnym Wildengahen, dzisiejszym Lubinie, odnalazła dom, w którym po raz ostatni ją widziała, gdzie wisiała na belce, zanim odcięli ją Rosjanie. Chciała wejść do środka, ale właściciel, były sołtys, nie pozwolił.
- Nie chcę mieć nic wspólnego z samobójcami - powiedział.
- Dopiero gdy przyjechałam tam później z niemiecką telewizją, która kręciła film o tych wydarzeniach, i dostał pieniądze, to nie tylko nas wpuścił, ale nawet poczęstował ciastem - wspomina.
Inni ludzie we wsi różnie reagowali na obecność byłych mieszkańców.
- Niektórzy, jak choćby ksiądz, byli mili, ale ci, którzy na terenie majątku wybudowali domy, przeganiali nas. To było bardzo bolesne - zamyśla się.
Durny Rusek butelki całował
Jak jest dziś? Sołtys Lubina, Anna Krasucka, ma dopiero 26 lat. O przeszłości mówi, że to straszna historia, którą najlepiej znają starsi ludzie. Radzi pójść do Rozalii Krzyśków, która przyjechała tu osiedlić się jako pierwsza.
- To było w czerwcu. Rosjanie jeszcze byli - opowiada 93-letnia staruszka, skora do rozmów i wspomnień.
- Wchodzili pijani do domów i pytali, gdzie dziewuchy? Kobiety się ich bały, ale jeszcze wtedy o tych samobójstwach nikt nie wiedział. Kiedyś kopaliśmy kartofle na polu. Nagle mąż woła - matka, zobacz, o jakąś szmatę zahaczyłem. Kopie głębiej, a tam leży piękna dziewczyna. Jeszcze mam ją przed oczami. Potem ktoś mówił, że pracowała u Niemca. Miała jechać w Poznańskie. Nie zdążyła. Ruscy ją zgwałcili i zabili. Straszna to była hołota. Chodzili po domach i krzyczeli: wodku, wodku! Raz taki jeden przychodzi i mówi do mnie, żebym dała mu klucze od kościoła. Dzwon chce wziąć. Mamuśka, na wodku - przyznaje. Pobiegłam po szwagra, zorganizowaliśmy trzy litry wódki. Durny Rusek butelki całował, a my dzwony uratowaliśmy. Do dziś tam wiszą - opowiada.
Jej dom stoi niedaleko majątku, w którym wisiała Adelheid. Jest tam dziś sklep. Były sołtys, ten sam, który przed laty nie chciał wpuścić Niemki do domu, i tym razem nie chce rozmawiać o wydarzeniach w Wildenhagen.
- Nie mam nic do powiedzenia - ucina.
Trudna pamięć
Marcin Tujdowski z Instytutu Zachodniego w Poznaniu, który prowadził badania na temat masowych samobójstw, opowiada, że szczególnie drastyczny przypadek miał miejsce 1 maja 1945 roku w pomorskim miasteczku Demmin.
- Trudno dokładnie oszacować liczbę mieszkańców, którzy wówczas zginęli, ale było to od kilkuset do ponad tysiąca osób. Popełniały samobójstwa na różne sposoby: topiąc się w rzece, wieszając, zażywając truciznę, często przedtem zabijając członków rodziny. Przed samobójstwem matki topiły w rzece swoje dzieci - opowiada.
- Nie był to odosobniony przypadek - dodaje i mówi choćby o Zielonej Górze, gdzie w końcówce wojny życie odebrało sobie ok. 500 osób.
- Zjawisko masowych samobójstw popełnianych przez ludność cywilną i funkcjonariuszy partyjnych III Rzeszy najprościej wytłumaczyć "syndromem Nemmersdorf ", choć kontekst tego jest o wiele szerszy - uważa.
Nemmersdorf to wioska w Prusach Wschodnich, którą 21 października 1944 roku zajęli Rosjanie. Na miejscu było wielu mieszkańców, którzy nie zdążyli się ewakuować. Po dwóch dniach Niemcy pogonili czerwonoarmistów, ale dokonali też wstrząsającego odkrycia. Znaleźli ciała ponad 70 kobiet i dzieci zamordowanych z wyjątkowym okrucieństwem. Kobiety przed śmiercią były gwałcone i torturowane.
- Niemiecka propaganda karmiła ludzi opowieściami o bestialstwie Armii Czerwonej, żeby podsycić fanatyzm i wolę walki - tłumaczy Tujdowski.
- Ważne też były relacje, które docierały do Niemiec wraz z masami uchodźców ze Wschodu. Trzeba również pamiętać, że naród niemiecki nie był wcale taki nieświadomy zbrodni popełnianych w krajach okupowanych, jak to się próbowało przedstawiać. Dochodził zatem też element poczucia winy i zasłużonej kary.
Ewa Polak mieszka w dawnym Wildenhagen od kilkunastu lat. O zbiorowym samobójstwie słyszała wiele.
- Chciałam poznać tę historię, ale jak ją już usłyszałam, to jakbym od razu chciała zapomnieć. Bo to trudna pamięć - mówi. Mimo to uważa, że pamiętać trzeba.
- I trzeba tę historię uszanować.
autor:Beata Bielecka